Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ależ on dla niej za stary, człowiek zupełnie innych pojęć! Onby jej szczęścia dać nie mógł. Wiesz, że oburza mnie podobna kombinacya.
— Moja kochana, takich małżeństw bywa bardzo wiele, i kto wie, czy nie bywają szczęśliwe.
— Ja ciebie nie poznaję, Feliksie, — rzekła młoda kobieta z wyrzutem. — Tak może tylko mówić człowiek zmęczony życiem i zniechęcony do niego, ale nie ty. Imponowałeś mi swoją samodzielnością i energią i pokochałam cię za to.
— Być może, żem już trochę zmęczony, ale nie mieszajmy naszych kwestyi osobistych do cudzych. Mówimy o Wandzie i o jej ojcu, o nim przedewszystkiem. W gruncie rzeczy, co możesz mu zarzucić? On pragnie szczęścia swej córki, i chce jej to szczęście dać, naturalnie, według swego pojęcia. Jeżeli się postawisz na jego miejscu i patrzeć będziesz z jego punktu widzenia, to ci się projektowana kombinacya bynajmniej nie wyda potworną, wprost przeciwnie...
— Nie powiesz chyba, że konkurent jest zachwycający?
— Jak dla kogo. Przedewszystkiem, a mówię ci ze stanowiska pana Gorgoniusza, — jest bogaty i ma stanowisko, ma tak zwaną „pewność.“ Zapamiętaj sobie, kochaneczko, ten wyraz, gdyż niejednokrotnie jeszcze wrócę do niego i przeciwstawiać mu będę inny, na wprost przeciwnym biegunie stojący — mianowicie: „niepewność.“
— Nie rozumiem, do czego prowadzisz.