Wilczyce/Tom II/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
Który kończy się zupełnie inaczej, niż się spodziewała Marya.

Pokoik był oświetlony tylko blaskiem latami, której światło, jak światło reflektora, padało całkowicie na drzwi wejściowe, pozostawiając w cieniu resztę pokoju, jeżeli pokojem nazwać można gołębnik, w którym znajdowała się nasza młoda para.
Michał siedział ciągle jeszcze na owsie; Marya zaś, klęcząc przed nim, szukała we wszystkich kątach koszyka, raczej zakłopotana, niż kierowana miłością bliźniego, łakoci na zakończenie wieczerzy, jaką Rozyna zaimprowizowała dla biednego więźnia.
Ale wobec tego, co zaszło, Michał nie był już głodny.
Oparł głowę na dłoni a rękę na kolanie i z miłością przyglądał się słodkiej twarzyczce, drobnym, pełnym uroku, rysom, wdychał z rozkoszą woń, unoszącą się z długich złotawych loków, poruszanych z lekka powiewem wiatru, idącym od okna, i dotykających jej ust. A na ten widok, pod wrażeniem tej woni, krew zaczęła krążyć szybciej w żyłach młodzieńca; słyszał tętno swoich skroni; dreszcz przebiegał wszystkie jego członki, w sercu powstawały pragnienia nieznane — uczył się chcieć.
A to, czego chciał, odczuwał w głębi serca: chciał znaleźć jakikolwiek sposób powiedzenia Maryi, że ją kocha. I szukał tego sposobu, ale szukał napróżno i uznał, że najprościej będzie, gdy pochwyci jej dłoń i do ust ją poniesie. Tak też uczynił nagle, nie mając nawet świadomości swego postępku.
— Panie Michale! panie Michale! — rzekła Marya, więcej zdziwiona, niż rozgniewana — co pan też robi?
I młoda dziewczyna, podniosła się żywo.
Michał zrozumiał, że posunął się za daleko, i że teraz należało powiedzieć wszystko. I teraz on przybrał poprzednią postawę Maryi, to jest, padł na kolana i w tym ruchu zdołał znów pochwycić dłoń, która mu się wymknęła. Co prawda dłoń nie usiłowała teraz się cofać.
— Czyżbym panią obraził? — zawołał młodzieniec. — Gdyby tak było, byłbym bardzo nieszczęśliwy i prosiłbym panią bardzo pokornie na klęczkach o przebaczenie.
— Panie Michale! — zawołała, nie wiedząc, co mówi.
Ale baron, w obawie, żeby ta mała rączka mu się nie wymknęła, uwięził ją w swoich dłoniach, a ponieważ i on niebardzo wiedział, co mówi, przeto ciągnął dalej:
— Jeśli nadużyłem dobroci pani, błagam, niech mi pani powie, że pani za to żalu do mnie nie ma.
— Powiem to panu, gdy pan wstanie — odparła Marya, czyniąc słaby wysiłek wycofania mu ręki, wysiłek taki slaby, że przekonał tylko Michała, iż niewola ręki owej niezupełnie była przymusowa.
— Nie — rzekł młody baron pod wpływem tego potęgującego się podniecenia, jakie wywołuje nadzieja, gdy zamienia się w pewność — nie, niech mi pani pozwoli pozostać na klęczkach. Och! gdyby pani wiedziała, ile razy, od czasu, jak panią znam, śniłem, że tak klęczę u stóp piani! gdyby pani wiedziała, ile ten sen, chociaż snem był tylko, dawał mi słodkich wrażeń, rozkosznych niepokojów... pozwoliłaby mi pani cieszyć się tem szczęściem, które w tej chwili jest rzeczywistością.
— Ależ, panie Michale — odparła Marya głosem, w którym coraz większe przebijało się wzruszenie, czuła bowiem, że dobiega do chwili, kiedy już nie będzie miała wątpliwości co do natury uczucia, jakie żywi dla niej młodzieniec — ależ, panie Michale, klęka się tak tylko przed Bogiem i przed świętymi.
— Nie wiem, przed kim się klęka — mówił młodzieniec, ani dlaczego klękam przed panią; to, czego doznaję, jest takie dalekie od wszystkiego, czego dotąd doznawałem, nawet od tkliwości, jaką żywię dla matki, że nie wiem, czemu przypisać uczucie, które każe mi uwielbiać panią... Jest w niem coś z czci, z jaką korzymy się przed Bogiem i przed świętymi. Dla mnie streszcza, się w pani świat cały i, wielbiąc panią, zdaje mi się, że cały świat wielbię.
— Przez litość, niech pan przestanie tak mówić... Michale, mój przyjacielu!
— Nie, nie, niech mi pani pozwoli błagać, żeby mi wolno było poświęcić się pani z, oddaniem bezwzględnem. Niestety! od chwili, w której ujrzałem tych, którzy są prawdziwymi mężczyznami, widzę, że pełne poświęcenia oddanie się biednego, słabego i nieśmiałego dzieciaka, jak ja, jest niczem prawie; a jednakże zdaje mi się, że to takie wielkie szczęście cierpieć, przelać krew, umrzeć, gdyby tego było trzeba, dla pani, że nadzieja zdobycia tego szczęścia sprawiłaby, iż znalazłbym siłę i odwagę, których mi brak.
— Dlaczego mówić o cierpieniu i o śmierci? — odparła Marya swoim słodkim głosem — czy pan mniema, że śmierć i cierpienie są niezbędne, by dowieść, że uczucie jest prawdziwe?
— Dlaczego o tem mówię, panno Maryo? dlaczego wzywam ich na pomoc? Ależ dlatego, że nie śmiem spodziewać się innego szczęścia, dlatego, że życie szczęśliwe, ciche i spokojne przy boku pani, że nazwanie pani żoną jest dla mnie marzeniem wyższem nad wszelkie nadzieje ludzkie i że nie mogę sobie wyobrazić, iżby mi dozwolone było snuć nawet takie marzenie.
— A więc pan mnie tak bardzo kocha? — spytała Marya, głosem, drżącym ze wzruszenia.
— Och! panno Maryo, po co to mówić, po co powtarzać? Czyż pani tego nie widzi własnemi oczyma i sercem własnem? Niech pani przesunie dłoń po mojem czole, potem zroszonem, a potem położy na sercu wzburzonem; niech pani spojrzy, jakie drżenie wstrząsa moją całą postacią, a potem niechaj pani jeszcze zapyta, czy panią kocham!
Gorączkowe uniesienie, które tak nagle przeobraziło młodzieńca, udzieliło się i Maryi: nie była ani mniej wzruszona, ani mniej drżąca, niż on; zapomniała o wszystkiem, i o nienawiści ojca dla nazwiska, jakie nosił Michał, i o wstrętach baronowej de la Logerie do jej rodziny, nawet o złudzeniach, jakie miała Berta co do miłości Michała, o złudzeniach, które tylokrotnie przyrzekała sobie uszanować; żar młodzieńczy tej natury silnej i pierwotnej wziął górę nad powściągliwością, jaką się hamowała. I już chciała uledz tkliwości, która wzbierała w jej sercu, chciała odpowiedzieć na tę miłość namiętną namiętniejszą może jeszcze miłością, gdy dobiegł ją lekki szmer od strony drzwi i odwróciła głowę.
W progu stała Berta, wyprostowana, bez ruchu.
Latarnia, jak już wspominaliśmy, stała wprost drzwi, tak, że całe jej światło ześrodkowane było na obliczu Berty. Marya mogła widzieć, jak dalece siostra jej była blada, ile nagromadziło się bólu i gniewu na tych brwiach zmarszczonych i w tych ustach konwulsyjnie zaciśniętych.
Marya — tak bardzo przelękła się tego zjawiska niespodziewanego i groźnego niemal, że odepchnęła młodzieńca, którego ręka nie puściła jej dłoni. Podeszła do siostry, która wchodziła właśnie do wieży, ale Berta odsunęła Maryę ręką, jak martwą przeszkodę, i skierowała się prosto do Michała.
— Czy siostra moja — rzekła głosem drżącym — nie powiedziała panu, że pan Loriot, notaryusz pani baronowej, przybył w jej imieniu po pana i pragnie z panem mówić?
Marya, istotnie, pod wpływem wrażeń doznawanych, zapomniała o tem.
Michał przeraził się i wybąkał kilka słów niezrozumiałych. Był jednak zdecydowany do domu nie wracać.
— Znajdzie pan pana Loriot’a w salonie — odezwała się znów Berta, takim głosem, jak gdyby wydawała rozkaz.
Cała nieśmiałość Michała, wszystkie jego trwogi powróciły, tak, że powstał, chwiejąc się, a taki był zmieszany, iż nie mógł znaleźć słowa odpowiedzi i zbliżył się do drzwi, jak dziecko schwytane na gorącym uczynku, które staje się posłuszne, nie mając odwagi się usprawiedliwić.
Marya, wzięła latarnię, chcąc poświecić biednemu chłopcu, ale Berta wyrwała jej latarnię z ręki i podała ją młodzieńcowi, dając mu zarazem znak, żeby wyszedł.
— A panie? — ośmielił się spytać Michał.
— My... my znamy dom — odparła Berta.
Poczem, tupiąc nogą niecierpliwie, bo spostrzegła, że Michał patrzy na Maryę, dodała:
— Idź pan! ależ, idź-że pan!
Młodzieniec znikł, zostawiając młode dziewczęta w ciemności, rozpraszanej jedynie mdłym blaskiem, który przedzierał się do wieży przez okienko, a pochodził od promieni księżyca bladego, co chwila przysłanianego chmurami.
Marya spodziewała się usłyszeć wyrzuty siostry, z powodu nieprzystojnośi tego sam na sam, którego doniosłość oceniała w tej chwili. Myliła się jednak.
Skoro tylko Michał znikł na krętych schodach, a Berta, uchem wytężonem w stronę drzwi dosłyszała, że się dostatecznie oddalił, pochwyciła dłoń siostry i, ściskając ją z siłą, która świadczyła o gwałtowności jej uczuć:
— Co on ci mówił tak na klęczkach? — spytała głosem zdławionym.
Za całą odpowiedź Marya rzuciła się siostrze na szyję i, pomimo wysiłków tej ostatniej, zmierzających do odepchnięcia jej, objęła Bertę ramionami, całując ją i zwilżając jej twarz łzami, które napływały do jej oczu.
— Dlaczego gniewasz się na mnie, siostro droga? — spytała.
— Jeśli się pytam, co do ciebie mówił ten młodzieniec, którego zastałam niespodzianie u stóp twoich, to nie znaczy, że się na ciebie gniewam.
— Berto, czy takim tonem mówisz do mnie zazwyczaj?
— Nie chodzi o ton, jakim do ciebie przemawiam. Chcę, wymagam, żebyś mi odpowiedziała.
— Berto! Berto!
— Odpowiadaj nareszcie! Co on ci mówił? Pytam, co on ci mówił! — zawołała gwałtowna dziewczyna, ściskając tak silnie rękę siostry, że Marya bzyknęła i zachwiała się, jakby omdlewając.
Ten krzyk przywrócił Bercie zimną krew. Jej natura porywcza, ale niesłychanie dobra, wzruszyła się tym wyrazem bólu i rozpaczy siostry; nie pozwoliła jej upaść, pochwyciła ją w objęcia, podniosła, jak dziecko, i ułożyła na warsztacie, okrywając twarz jej pocałunkami; z oczu jej trysnęło kilka łez, niby iskry z ogniska, i spadły na lica Maryi.
Berta płakała, jak Marya-Teresa: łzy z jej oczu nie płynęły, lecz tryskały, jak błyskawice.
— Biedactwo! moje biedactwo! — mówiła Berta do siostry, jak do dziecka, które zraniono przez nieuwagę — przebacz mi! wyrządziłam ci krzywdę... sprawiłam ci przykrość! przebacz!
Poczem, powracając do siebie:
— Przebacz! — powtórzyła. — To moja wina: powinnam była otworzyć przed tobą serce, zanim zdradziłam się przed tobą, że szczególna miłość, jaką czuję dla tego mężczyzny... dla tego dzieciaka — dodała z odcieniem pogardy — zdołała opanować mnie tak całkowicie, iż mogłam stać się zazdrosna o tę, którą kocham więcej, niż wszystko na święcie, więcej, niż życie, więcej, niż jego!... Ja stałam się zazdrosna o ciebie! Ach! gdybyś wiedziała, moja biedna Maryo, ile ta miłość niedorzeczna sprawiła mi już bólu! gdybyś wiedziała, ile walk stoczyłam, zanim jej się poddałam! jak gorzko opłakiwałam własną słabość! Przecież on nie posiada nic z tego wszystkiego, oco szanuję; nic z tego wszystkiego, co ukochałam: ani wytworności rasy, ani wiary, ani zapału, ani siły niepokonanej, ani odwagi nieposkromionej, a pomimo to wszystko, cóż chcesz! kocham go... pokochałam go w chwili, gdym go ujrzała. Kocham go, widzisz, tak bardzo, że niekiedy cała w potach, bez tchu, nawpół przytomna, dręczona niewypowiedzianą obawą, wołam, jak waryatka: „Boże! spraw, żebym umarła, ale pozostaw mi miłość moją!“ Od czasu, kiedy spotkałyśmy go, na moje nieszczęście, obraz jego nie opuścił mnie na jedną chwilę; doznaję dla dla niego uczucia dziwnego, jest to pewnie takie uczucie, jakie ma kobieta dla swego kochanka, ale podobniejsze jeszcze do tkliwości matki dla syna. Z każdym dniem życie moje coraz bardziej w nim się ześrodkowuje; dokoła niego skupiają się nietylko wszystkie moje myśli, ale nadto wszystkie moje marzenia, wszystkie moje nadzieje. Maryo, Maryo, przed chwilą prosiłam, żebyś mi przebaczyła; teraz mówię ci: żałuj mnie, siostro moja! moja siostro, ulituj się nade mną!
i, blizka obłędu z rozpaczy, Berta ściskała siostrę w objęciach.
Biedna Marya, cała drżąca, słuchała wybuchu dzikiej niemal namiętności tej organizacyi silnej i despotycznej; każdy krzyk Berty, każde jej słowo, zdanie każde rozdzierało na strzępy urocze różowe obłoki, które przez kilka chwil widziała w swej przyszłości, a porywczy głos siostry zmiatał ich szczątki, jak huragan zmiata drobne, białe chmurki, które unoszą się w powietrzu po burzy. Za każdem słowem siostry, Marya czuła, do jakiego stopnia przywiązanie jej do Berty nakazywało spełnić ofiarę, którą niejednokrotnie już przeczuwała, nie śmiejąc myśli na niej zatrzymać.
Taki ból szarpał sercem Maryi, taka była oszołomiona ostatnimi wyrazami Berty, że z jej milczenia tylko wywnioskowała, iż powinna jej odpowiedzieć. Usiłowała zapanować nad sobą i pohamować łkanie.
— Siostro ukochana, — rzekła — mam serce rozdarte, a ból mój jest tem żywszy, że wszystko, co się zdarzyło dzisiaj wieczorem, wynika potrosze z mojej winy.
— O, nie! — zawołała Berta ze zwykłą porywczością — to ja powinnam była zatroszczyć się o to, co się z nim stało, gdy wyszłam z kaplicy. Ale nareszcie powiedz mi — ciągnęła dalej Berta z tym uporem, który charakteryzuje ludzi gwałtownie zakochanych — co on ci mówił i dlaczego klęczał przed tobą?
Marya czuła, że Berta, drżała na całem ciele, powtarzając to pytanie; sama zaś zdjęta była bolesną trwogą na myśl, co jej odpowie — zdawało jej się, że każde słowo, wyjaśniające, co zaszło, spaliłoby jej usta, wybiegając z serca.
— Moja najdroższa — odezwała się znów Berta, ze łzami, które wzruszyły Maryę bardziej jeszcze, niż gniew siostry — mów, miej litość nade mną! Niepokój, jaki mnie przejmuje, jest stokroć okrutniejszy od bólu. Powiedz! powiedz! nie mówił ci o miłości?!
Marya nie umiała kłamać, albo przynajmniej poświęcenie nie nauczyło jej jeszcze kłamstwa,
— Owszem — odparła.
— Boże! Boże! — krzyknęła Berta, odrywając się od Maryi, i z wyciągniętemi rękoma padła twarzą na ścianę.
W okrzyku i ruchu tym było tyle rozpaczy, że Marya się przeraziła; zapomniała o Michale, zapomniała o swojej miłości, zapomniała o wszystkiem i myślała tylko o siostrze. Ofiarę, wobec której serce jej wahało się od chwili, kiedy się dowiedziała, że Berta kocha Michała, spełniła walecznie i z abnegacyą najwyższą, z uśmiechem, mimo rozdartego serca.
— Waryatko jakaś! — zawołała, rzucając się na szyję Bercie — pozwól-że mi dokończyć!
— Ach! czyżeś mi nie powiedziała, że mówił ci o miłości? — odparła wilczyca zraniona.
— Tak, ale nie powiedziałam ci, kto jest tej miłości przedmiotem.
— Maryo, Maryo, ulituj się nad mojem biednem sercem!
— Berto! droga Berto!
— A więc o mnie ci mówił?
Marya nie miała siły odpowiedzieć: skinęła głową potwierdzająco.
Berta odetchnęła ciężko, przesunęła kilkakrotnie ręką po rozpalonem czole; wstrząśnienie było zbyt gwałtowne, by mogła niezwłocznie powrócić do stanu normalnego.
— Maryo — rzekła do siostry — to, co mi mówisz, wydaje mi się takie szalone, takie niemożliwe, takie niedorzeczne, że musisz mi to potwierdzić przysięgą. Przysięgnij mi...
Młoda dziewczyna, zawahała się.
— Wszystko, co zechcesz, siostro — rzekła Marya, która sama pragnęła co prędzej utworzyć między swojem sercem a miłością swoją przepaść nieprzebytą.
— Przysięgnij mi, że nie kochasz Michała, i że Michał ciebie nie kocha, — rzekła Berta, kładąc dłoń na ramieniu siostry. — Przysięgnij mi to na grób naszej matki.
— Na grób naszej matki — odparła pewnym głosem Marya — przysięgam, że nie będę nigdy należała do Michała.
I rzuciła się w objęcia siostry, szukając w jej pieszczotach nagrody za spełnioną ofiarę. Gdyby nie panował w izdebce mrok taki głęboki, Berta po zmienionej twarzy Maryi mogłaby osądzić, co ją kosztowała złożona przysięga.
Przysięga ta przywróciła zupełnie spokój Bercie. I tym razem westchnęła z cicha, ale tak głęboko, jak gdyby z serca spadł jej wielki ciężar.
— Dziękuję! — rzekła — och! dziękuję! dziękuję! Tera.. zejdźmy.
Ale, idąc, Marya znalazła wymówkę, żeby iść do siebie. Zamknęła się w swoim pokoju, by modlić się i płakać!
Biesiadnicy siedzieli jeszcze przy stole, a Berta, przechodząc przez przedsionek do przedpokoju, słyszała ich głosy.
Weszła do salonu, gdzie był pan Loriot sam na sam z młodym baronem, którego usiłował przekonać, że obowiązkiem jego jest powrócić do Logerie. Ale milczenie przeczące młodzieńca było takie wymowne, że pan Loriot wyczerpał już wszystkie swoje argumenty. Co prawda mówił już przeszło od pół godziny.
Michał nie był prawdopodobnie mniej zakłopotany, niż jego interlokutor, albowiem przyjął Bertę, jak batalion, osaczony ze wszystkich stron, przyjmuje posiłki, które mają mu dopomódz do przedarcia się przez szeregi nieprzyjacielskie.
Pobiegł ku młodej dziewczynie a żywością, która wynikała także z niepokoju o wynik jej rozmowy a Maryą. Ku wielkiemu jego zdumieniu Berta, niezdolna przez jedną sekundę ukrywać swoich uczuć, podała mu rękę i ścisnęła jego dłoń wymownie. Zrozumiała niewłaściwie poruszenie młodzieńca i z zadowolonej zamieniła się na rozpromienioną.
Michał, który spodziewał się czegoś zupełnie innego, zmieszał się nieco. To też niezwłocznie zabrał znów głos i powiedział panu Loriot’owi:
— Odpowie pan mojej matce, że mężczyzna z sercem znajduje w swoich przekonaniach politycznych prawdziwe obowiązki i że postanowiłem umrzeć, jeśli będzie trzeba, by moje obowiązki spełnić.
Biedny chłopiec! nie odróżniał obowiązków swoich od swojej miłości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.