Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedźma
Podtytuł Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich
Data wyd. 1932
Miejsce wyd. Piotrków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.

Marysieńka znalazłszy się z powrotem w więziennej celi, odetchnęła z ulgą. Nareszcie jest sama i może skupić myśli. Choć celka jest malutka i ledwie kawałek nieba przez okratowane okno świta, a na stojącym w rogu stołku wygodnie usiąść można z trudem, nikt jej tu nie dręczy, nie śledzi, nie bada. Szczęście, że Marysieńki nie zamknięto, z jedną z wielu kobiet, o zepsutych i obrzękłych z pijaństwa twarzach, jakie spotykała na przechadzkach i korytarzach więzienia.
O, bo Marysieńka pragnęła się zastanowić. Od kilku dni, które minęły od chwili tragicznej śmierci męża, żyła niby w półśnie, sama nie wiedząc na jakim świecie się znajduje. Chwilami wydawało jej się, iż to koszmar tylko który wnet zakończyć się musi. I to zabójstwo Tadeusza i rzucone na nią niesprawiedliwie oskarżenie i niezrozumiałe zeznanie Klary...
A jednocześnie przychodziła dręcząca wątpliwość, kim był w rzeczy samej jej mąż, kim był Tadeusz?
Kochała go przedtem tak bardzo, a teraz...
Bo cóż, właściwie było jej wiadome o nim? Że cieszył się zaufaniem zwierzchników i uchodził za wzorowego urzędnika? Że w czasie kilkumiesięcznego ich pożycia stworzył pozory, iż jest najuczciwszym człowiekiem? A przeszłość? Czy zbadała kiedy przeszłość Tadeusza?
Twierdził, że pochodzi z bogatej rodziny, lecz z tą rodziną nie utrzymuje stosunków. Wogóle o swych krewnych mówił niechętnie i nikt z nich nie pojawił się na ślubie. Czyżby istniała jaka plama na poprzedniem życiu Tadeusza? Zagadka, straszna zagadka.
Skąd wziął pieniądze na urządzenie luksusowego mieszkania? On, który każdy grosz starannie obejrzał zanim go wydał, a z Marysieńką spierał się długo o najdrobniejszy domowy wydatek. Ten oszczędny Tadeusz, noszący w domu najtańszą bieliznę, „tam“ w swej garsonierze sadził się na drogie przybory tualetowe i pyjamy...
Za czyje pieniądze utrzymywał jaskinię rozpusty? Swoje? Kochanki? I kto go zabił, kto zabił?
Może kochanka, znudzona podwójną grą, może zazdrosny mąż? Może... może... Bo przecież ktoś wiedział o tajemnicy Tadeusza, skoro jej nadesłał anonimowy list. Teraz rozumiała cel tego listu. Wyznaczono umyślnie godzinę ósmą, chcąc ją tam ściągnąć, gdy jego wcześniej zamierzano zamordować. Zabito go i drzwi zostawiono otwarte... aby rzucić na Marysieńkę podejrzenie, aby ją opleść siecią potwornego spisku, aby ją zaprowadzić tam, gdzie rzeczywiście się teraz znalazła. Okropne! A Klara? Zapewne jest jednem z narzędzi intrygi, bo całe zeznanie o sztylecie zostało od początku do końca zmyślone... Zeznanie, które ostatecznie pogrążyło Marysieńkę.
Ujęła w drobne rączki swą biedną, zbolałą główkę, szepcząc z rozpaczą:
— Straszne!... Straszne...
Tak, pojmuje, że jest zgubiona bezpowrotnie. Po oświadczeniu Klary, nikt nie uwierzy jej zaprzeczeniom. Sędzia śledczy wyznaczył kaucję w wysokości dwudziestu tysięcy — sumę o której nawet nie śmiała pomyśleć — i Marysieńka nigdy nie wyjdzie z więzienia. Obecnie, to dopiero początek, a na ile lat opiewać będzie wyrok? Skażą ją na zasadzie poszlak, na pewno. Bo któż się za nią ujmie, kto udowodni jej niewinność, kto dopomoże?
Jest sama, zupełnie sama na świecie...
Rozejrzała się bezradnie po maleńkiej celce, w której już zapadał mrok długiego zimowego wieczoru, a dwie wielkie łzy spłynęły po policzkach.
Załkałaby spazmatycznym płaczem, gdyby w tejże chwili nie rozległ się zgrzyt zasów u drzwi jej celi. Drgnęła... Widocznie nadchodził dozorca, aby podać posiłek, lub też wydać jakie zlecenie.
Istotnie drzwi się rozwarły, a z za nich zabrzmiał ostry głos:
— Nr. 114 do kancelarji! Wzywa naczelnik!
Marysieńka już wiedziała, że „Nr. 114“ to ona, aresztantka Pohorecka. Lecz w jakim celu miała się stawić u zwierzchnika więzienia?
— Do naczelnika? — powtórzyła z przestrachem, gdyż wszystko obecnie napełniało ją lękiem. — Po co?
— Nie moja rzecz! — padła opryskliwa odpowiedź. — Tam się pani dowie!
Poprawiwszy
machinalnie włosy i obciągnąwszy sukienkę (w najbardziej dramatycznych nawet momentach kobieta pozostaje kobietą) Marysieńka podążyła pokornie za dozorcą.
Mijając długi szereg korytarzy, o groźnych kratach i sygnałach alarmowych, rozmyślała nad tem w jakim celu ją wiodą do kancelarji i jaka to nowa przykrość tam ją czeka. Bo tylko spodziewać się może przykrości. A nuż dodatkowe badanie!
Po każdem badaniu czuła się tak, jak gdyby z niej całą wyssano krew. A może sama nie wiedząc o tem, popełniła wykroczenie przeciw przepisom więziennym i za to chcą ją obecnie ukarać? Zamkną do ciemnicy o chlebie i wodzie, bo i o takiem obostrzeniu słyszała Marysieńka.
Drżąc cała przystanęła na progu kancelarji, nie śmiąc podnieść oczu na naczelnika, starszego już mężczyznę, o wojskowej postawie, w ciemno bronzowym mundurze z zielonemi naszywkami.
Lecz ku jej zdziwieniu, naczelnik odezwał się do niej więcej niż uprzejmie.
— Mogę pani powinszować! — rzekł.
— Powinszować? — powtórzyła, nie pojmując.
— Tak! Jest pani wolna! Otrzymałem przed chwilą pismo od sędziego śledczego!
— Wolna? — zawołała, nie wierząc własnym uszom. — Więc sędzia cofnął swe poprzednie postanowienie?
Naczelnik potrząsnął głową.
— Bynajmniej nie cofnął! Lecz za panią złożono kaucję w kwocie dwadzieścia tysięcy złotych! Posiada pani widocznie bogatych przyjaciół! W dzisiejszych czasach dwadzieścia tysięcy złotych gotówką, to nielada pieniądz.
Oczy Marysieńki ze zdumieniem rozszerzyły się niepomiernie.
— Ale kto?... kto?.. — wyszeptała.
— Powinna tego pani się domyśleć prędzej odemnie! — odrzekł. — Ktoś zapewne, komu na pani zależy a przytem człowiek skromny!... Bo, składając kaucję, jak widzę z akt, nie podał swego nazwiska!
— Nie podał nazwiska?
Stała, niczem przykuta, do miejsca. Naczelnik uznał za stosowne zakończyć rozmowę.
— O ile więc pani chce, może natychmiast opuścić więzienie. Chyba — zażartował, — że tak dobrze u nas się czuje, iż woli przenocować?
— Nie! Już idę! — z przestrachem wymówiła Marysieńka.
Była wolna.
Marysieńka dążyła pośpiesznie w stronę domu...
Była już siódma wieczór, kiedy otwarto przed nią bramy więzienia. Dwie sprawy zaprzątały jej myśl.
Kim był ów nieznany wybawca, który obdarzył ją niespodzianie chwilową wolnością? Oraz zagadnienie drugie, bodaj jeszcze ważniejsze. Rozmowa z Klarą.
O, zamierzała porządnie przyprzeć Klarę do muru. A nuż pokojówka, ujrzawszy ją na swobodzie, zmieni swe zeznanie, wyzna, że pomyliła się, lub skłamała, albo pod gradem zapytań Marysieńki zechce powiedzieć, kto ją do podobnie fałszywych oświadczeń nakłonił.
Nagle drgnęła. Głośne okrzyki sprzedawców gazet ulicznych przerwały tok jej myśli. To biegli chłopcy z jakimś dodatkiem nadzwyczajnym, a śród ich wywoływań donośnie brzmiało dobrze znane Marysieńce nazwisko.
„Dodatek nadzwyczajny! Zwolnienie Marji Pohoreckiej za kaucją, oskarżonej o zabójstwo męża, w tajemniczych okolicznościach....“
Cała krew zbiegła jej do serca. Więc już wiedziano o tem, już tę wieść niosły jako najnowszą sensację pisma.
Wydało jej się nagle, że wszyscy ją znają, wszyscy zwracają na nią uwagę, a gdy wsiądzie do elektrycznego wozu, dziesiątki niedyskretnych spojrzeń, jak żądła os, wbija się w jej twarz.
Nie, woli na piechotę odbyć tę daleką drogę. Wtuliwszy twarz w wysoko postawiony kołnierz futra i unikając bardziej ludnych ulic, zmęczona i spocona zarówno długą wędrówką, jak i nerwowem podnieceniem, Marysieńka, po upływie trzech kwadransów, dobrnęła na Koszykową.
Szybko weszła do wnętrza i na chwilę przystanęła na podwórku.
O, tam na drugiem piętrze w oficynie jest ich mieszkanko. Małe, trzypokojowe mieszkanko, w którem, niestety, tak krótko trwało jej szczęście! Ciemno w niem teraz. Ciemno, nawet w kuchence. Czyżby Klara wyszła?
— O, to panią puścili? — zabrzmiał koło Marysieńki wtem jakiś zdziwiony kobiecy głos. — Już pani wyszła z wiezienia?
Odwróciła się. Koło niej stała dozorczyni domu i patrzyła na Marysieńkę, szeroko wytrzeszczywszy oczy, jakgdyby ujrzała samego djabła.
— Już puścili? — powtórzyła.
— Tak! — odrzekła, strapiona nieco tem powitaniem. — Jestem na wolności! A czy u mnie w mieszkaniu — zmieniła temat — nikogo niema? Klara jest nieobecna?
— Panna Klara wyprowadziła się! — mruknęła dozorczyni.
— Wyprowadziła?
— Pewnie! — zabrzmiała złośliwa odpowiedź. — Nie będzie przecie służyć u takiej pani, co... Ani też czekać, póki ją z aresztu zwolnią...
Marysieńka jeszcze nie pojęła obraźliwości tonu dozorczyni. Zaniepokoiło ją niespodziane zniknięcie Klary.
— Złota pani! — poczęła prosić. — Nie wie pani, dokąd ta Klara się przeniosła? Może zna pani jej nowy adres?
Dozorczyni wzruszyła ramionami.
— A może miała się przedemną wyspowiadać? Skąd mam wiedzieć! Wczoraj w południe wyjechała i kwita!
Co powiedziawszy, odeszła, mamrocząc coś pod nosem. Mamrotanie to jednak na tyle było wyraźne, że Marysieńka je posłyszała dobrze:
— Wstydu taka niema! — zabrzmiały uwagi pani dozorczyni. — Męża zabiła i do domu się taska! I już ją puścili! Gdzie sprawiedliwość na świecie? Jedna obraza Boska...
Policzki Marysieńki zapłonęły szkarłatem. Wydawało się, że za chwilę krew z nich tryśnie. Zbrodniarka! Wszyscy poczytują ją za zbrodniarkę! Nawet dozorczyni! Gdziekolwiek się pokaże, wytykać poczną palcami, odsuną się, niczem od trędowatej. Jak w takich warunkach myśleć o udowodnieniu swej niewinności, szczególniej po ucieczce Klary? Bo nie ulega wątpliwości, że Klara spełniwszy zdradziecką rolę, uciekła i trudno będzie ją teraz odszukać.
Nisko opuściwszy główkę i, modląc się w duszy, aby nie napotkać nikogo z sąsiadów, powoli wstępowała na schody. Na szczęście, schody były puste i Marysieńka bez przeszkód dotarła na drugie piętro. W woreczku, prócz drobnych monet, znajdował się klucz od mieszkania. Przekręciła go w zamku i weszła do wnętrza, szybko zatrzaskując drzwi za sobą.
Chwila szukania po omacku — i zabłysło elektryczne światło.
Jest z powrotem w tem mieszkaniu, które niedawno jeszcze stanowiło jej radość i dumę. Lecz, jakże ono się wydaje obecnie ponure i smutne. Choć, zdawałoby się, na pozór, nic się nie zmieniło.
Krążyła po pokoikach, rozglądając się dokoła uważnie. Władze policyjne nie robiły, zapewne, tu rewizji, bo wszystko leżało na swem miejscu, jak w chwili, kiedy stąd odchodziła, udając się do tej przeklętej spelunki.
W sypialni spoczywa na krześle, zrzucony w pośpiechu szlafrok Marysieńki. Na tualecie flakony, rozstawione w nieładzie.
Och, ileż wspomnień nasuwają te ściany! Jak często w tej sypialni powtarzał jej Tadeusz, że ją uwielbia i kocha, że jest jedynem jego szczęściem na świecie. W stołowym tyle razy wyczekiwała na niego z obiadem, gdy spóźniał się z biura, nie pozwalając Klarze dotknąć się do potraw, byle był zadowolony z ich maleńkiego gospodarstwa. A w gabinecie, jeszcze widzi głowę Tadeusza, pochyloną nad biurkiem, gdzie wieczorami pracował, chcąc powiększyć, jak mówił, ich niewielkie, domowe fundusze. A teraz? Sama nie wie, czy ma rozpaczać po stracie męża, czy też znienawidzieć jego pamięć.
Marysieńka pogasiła w innych pokojach światła i, zasiadłszy w gabinecie, na fotelu przed biurkiem, znów pogrążyła się w niewesołe dumy.
Co dalej robić? Co postanowić? Przecież w tem mieszkaniu, w tym domu nie pozostanie, mogąc być w każdej chwili narażona na pogardliwe odezwania się dozorczyni i sąsiadów. Najmądrzej byłoby zabrać najkonieczniejsze przedmioty i wynająwszy sobie gdzieindziej pokoik, postarać się o dobrego obrońcę. Lecz za co? Posiada w woreczku niecałą złotówkę, bo kasę domową stale trzymał Tadeusz i jej wydzielał codziennie na wydatki. Nawet dziś na kolację nie starczy. Oczekiwać, póki nieznany przyjaciel się nie zjawi, ten, który złożył za nią kaucję? Ale, czy zechce on się nadal interesować Marysieńką i czy wogóle się zjawi?
Więc? Przebiegła w myślach swój niewielki majątek. Posiada obrączkę, jakiś skromny pierścionek, złoty zegarek. Jeśli to jutro sprzeda otrzyma najwyżej kilkadziesiąt złotych... A może Tadeusz gdzieś pozostawił pieniądze...
Machinalnie poruszyła szufladą biurka. Tego samego, na którem miał spoczywać ów nieszczęsny sztylet. Biurko było staroświeckie z bronzowemi okuciami o jednej środkowej i kilku bocznych szufladach. Tadeusz mówił o niem, że jest to pamiątka rodzinna i nie pozwalał nikomu doń się dotykać. Ku wielkiemu zdziwieniu Marysieńki, szuflada ustąpiła, a na wierzchu znajdujących się w niej papierów, spostrzegła wiązkę kluczy. Widocznie musiał je Tadeusz w pośpiechu zapomnieć, udając się na spotkanie, które mu przyniosło śmierć.
Teraz w głowie Marysieńki zaświtała myśl. Już nie o pieniądze chodziło. Przetrząśnie biurko, do którego za życia męża nie miała dostępu, sprawdzi, co zawiera. Może szczęśliwym trafem odnajdzie tam jakikolwiek ślad, mogący rozświetlić mroki potwornej tajemnicy.
Lecz nadzieja szybko ustąpiła zniechęceniu. Bo choć Marysieńka przekładała papier po papierze i list po liście, nic nie znajdowało się w biurku takiego, coby ją mogło dłużej zatrzymać. Same papiery treści obojętnej, banalne listy od dalszych i bliższych znajomych. Wreszcie wysunęła ostatnią, dalszą szufladę. I tu oczekiwał ją tenże sam zawód. Rozczarowana, podejrzewając już Klarę, iż ta znalazłszy się ostatnio bez świadków w mieszkaniu, powyciągała z biurka co ciekawsze papiery, chciała Marysieńka zaprzestać swych bezowocnych poszukiwań — gdy wtem jej palce natrafiły na jakiś ukryty w głąb szuflady guziczek.
Nacisnęła odruchowo. Rozległ się suchy trzask — i Marysieńka pochyliła się, chcąc poznać przyczynę, jaka go spowodowała.
W głębi szuflady znajdowało się świetnie ukryte maleńkie schowanko. Za dotknięciem sprężyny, maskująca je deseczka odpadła i teraz widniał tam niewielki, ciemny otwór.
Palce Marysieńki zagłębiły się w nim nerwowo... Nie wiele wyciągnęła. Medaljon i arkusik papieru. Lecz widok i tych przedmiotów napełnił ją drżeniem.
Przedewszystkiem medaljon. Był on złoty, zakryty i należało górną pokrywkę podważyć, aby przekonać się, czyją podobiznę wewnątrz zawiera. Odkładając to na później, Marysieńka pochwyciła łapczywie arkusik, zapełniony szczelnie drobnem, męskiem pismem.
Spojrzała nań i zbladła.
Wszak to pismo jej męża, a list adresowany jest do niej! Czytała:
Marysieńko!
Są rzeczy straszne, w które nie wiem, czy cię mam wtajemniczać! Jeśli kładę ten list nie na wierzchu biurka, a do schowanka, to dlatego, że przypuszczam, iż może uda mi się ocalić życie. O ile go jednak, zaniepokojona moją długą nieobecnością, tu odnajdziesz, wiedz o tem, że zginąłem. Nie płacz! Nie wart byłem ciebie! Ukrywałem bardzo wiele przed Tobą!... Lecz nie czas teraz na żale! Czytaj uważnie, co masz dalej mówić, aby mnie pomścić, a ocalić siebie. Bo i na Ciebie, moje maleństwo, zastawiono groźne sieci! Pamiętaj...“
Marysieńka czytałaby może dalej, drżąc całem ciałem z podniecenia, słowa dziwnego listu, gdyby w tejże chwili jej uwagi nie zwrócił jaki trzask.
Jakby ktoś skradał się po cichu z sąsiedniej sypialni w stronę gabinetu.
Niemożebne! Toć w mieszkaniu jest sama. Pamięta doskonale, że drzwi wejściowe starannie zamknęła za sobą.
Chciała podjąć z powrotem przerwane odczytywanie listu — lecz trzask się znowu ponowił.
Dziwne...
Wtem wzrok Marysieńki padł na wiszące w pobliżu biurka lustro. Znajdowało się ono na ścianie przeciwległej do sypialni i rozróżnić w nim można było znakomicie co się tam działo.
Spojrzała w to lustro, a z gardła jej wydarł się zduszony okrzyk przestrachu.
— Kto tu?...
Bo oto spostrzegła w zwierciadle najwyraźniej postać jakiejś kobiety. Obraz ten trwał jeno sekundę, lecz zdołała rozróżnić pasmo siwych włosów, spadających na czoło i straszliwą nienawiścią wykrzywione oblicze. A nad głową, wysoko podniesioną rękę ze sztyletem...
Siwowłosa kobieta z tym przeklętym sztyletem? Ależ to chyba halucynacja, wytwór wzburzonych nerwów Marysieńki?!
— Kto tu? — powtórzyła, podnosząc się ze swego miejsca.
Lecz zanim zdołała postąpić choć o jeden krok naprzód, stało się najgroźniejsze.
Nagle w gabinecie światło zgasło i w całem mieszkanku zapanowały ciemności.
Marysieńka poczuła, jak chłodne krople potu roszą jej czoło. Więc nie fantazja? To ta ohydna wiedźma popsuła elektryczność, by w mroku tem bezkarniej na nią się rzucić.
— Ratunku! — zawołała, ile w piersi starczyło sił. — Ratunku!
Lecz czy posłyszą? Czy nadbiegną na pomoc? Może głos Marysieńki nie zdoła się przedrzeć po za grube mury?
A tu znowu skrzypnęła podłoga. Wróg nieubłagany, trzymając śmiercionośną broń w ręku zbliżał się powoli.
Przerażenie Marysieńki było tak wielkie, że nie miała nawet czasu się zastanawiać kim jest ta nieznajoma, która w podobnie tajemniczy sposób wtargnęła do mieszkania. Obecnie widziała jeden dla siebie ratunek. Przedostać się do okna, wybić szybę, krzykiem zwołać ludzi na pomoc.
Okno było odległe o kilka kroków od biurka. Lecz nieznajoma czaiła się w ciemnościach. Czaiła się, by zadać śmiertelny cios; bo to oznaczał sztylet, podniesiony do góry. Marysieńce się zdawało, że przestąpiła przez próg i o parę kroków od siebie słyszała przytłumiony oddech.
Bez namysłu rzuciła się przed siebie.
Już miała dosięgnąć okna, już jej palce dotykały szyby, gdy wtem upiorna, koścista dłoń pochwyciła ją za szyję. Ale nie ta dłoń była najgroźniejsza, lecz ta druga, która trzymała sztylet, niosący śmierć...
Marysieńka, wiedziona instynktem, wyciągnęła odruchowo rękę i w ciemnościach pochwyciła czyjeś ramię.
Udało się! To właśnie ta ręka trzymała morderczą broń!
Walcząc rozpaczliwie o życie, ściskała teraz z całej mocy pochwycone ramię, pragnąc je obezwładnić.
Lecz nie na wiele to się zdało. Bo dłoń, która pochwyciła szyję, oplotła gardło, niby żelazną obręczą.
Daremnie szarpnęła się Marysieńka, chcąc się wyrwać ze straszliwego uścisku. Daremnie pragnęła wyrzucić głos z siebie. Z jej piersi wydobył się tylko zduszony jęk, a kościste palce dusiły coraz mocniej i coraz bezwzględniej...
Wreszcie poczuła Marysieńka, że jej braknie tchu...
Za sekundę ulegnie i puści tę okropną, niosącą niechybną śmierć dłoń...
— Koniec! — prześwidrowała jej mózg ostra myśl.
Wtem, gdy już sądziła, że nie uniknie śmierci, a groźny sztylet zatopi się w jej piersi, jak kilka dni temu się zatopił w sercu Tadeusza, u wejściowych drzwi rozległ się ostry dzwonek.
Ostry, niecierpliwy. Tak dzwoni ktoś, kto pragnie prędko wejść do mieszkania. Czyżby sąsiedzi posłyszeli jej krzyki oraz odgłos walki i śpieszyli z pomocą?
Żelazne kleszcze, ściskające gardło Marysieńki, raptownie oderwały się od szyi ofiary. Był już po temu najwyższy czas, bo nieszczęsna, prawie nieprzytomna, usuwała się na podłogę.
— Ratujcie! Zbrodniarka... — wykrztusiła teraz, zbierając resztki sił.
W odpowiedzi zabrzmiało w pokoju stłumione przekleństwo, później ciche, oddalające się kroki — i nagle zapanowała martwa cisza.
— Ucieka!... Zbrodniarka ucieka! — wykrztusiła Marysieńka.
Lecz dokąd mogła zbiec? Przecież przy frontowych drzwiach są ludzie! A może ucieka w równie tajemniczy sposób, jak się zakradła?
A dzwonki u wejścia stawały się coraz natarczywsze, coraz gwałtowniejsze.
Licząc na to, że zaczajona w dalszych pokojach nieznajoma, nie ośmieli się napaść powtórnie, Marysieńka, po omacku, chwiejąc się na nogach i potrącając meble, śród ciemności, dotarła do przedpokoju. Szybko otworzyła drzwi.
Sądziła, że ujrzy tłum niespokojnych, rozgorączkowanych sąsiadów, tymczasem...
Przed nią stał tylko szpakowaty mężczyzna, ubrany wytwornie. W jego lewem oku połyskiwał monokl.
— Pani Pohorecka? — począł, skłoniwszy się na jej widok.
— Ja!.. ja... — jęła mówić gorączkowo, — samo niebo mi pana zesłało, choć nie wiem kim pan jest! Przed chwilą chciano mnie zamordować! Zbrodniarka jeszcze znajduje się w mieszkaniu!... Proszę wezwać policję!
Błysk zadowolenia przebiegł po twarzy wytwornego pana.
— Więc zdążyłem na czas! — szepnął. — Powiada pani, zbrodniarka? O, to obejdziemy się bez pomocy policji!
Wyciągnąwszy browning z tylnej kieszeni, śmiało wszedł do wnętrza mieszkania.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.