Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedźma
Podtytuł Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich
Data wyd. 1932
Miejsce wyd. Piotrków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Zbrodniarka.

Wzrok sędziego śledczego surowo spoczywał na młodej kobiecie.
— Więc, oskarżona Marja Pohorecka, stanowczo nie przyznaje się do winy?
— Panie sędzio!
— Fakty przemawiają same za siebie...
Bezradnie załamała ręce.
— Jestem posądzona o zabójstwo męża, dlatego tylko, że się znalazłam w tem przeklętem mieszkaniu? Że pierwsza wykryłam zbrodnię?
— Prócz pani tam nikogo przedtem nie było!
— Ależ — poczęła się gorąco tłumaczyć — przysięgam, panie sędzio, że gdy weszłam do otwartego mieszkania, mój mąż już nie żył. Przed paru minutami został zamordowany.
— Przez kogo?
— Nie wiem... nie wiem!... Zbrodniarz zdążył już zbiec!.. Zresztą — nagle w jej głowie błysnęło wspomnienie — kiedy wchodziłam na schody, otarła się o mnie jakaś czarno ubrana, zawoalowana kobieta...
— Jak wyglądała?
— Bliżej określić nie potrafię! Nie zauważyłam rysów twarzy! Byłam tak zdenerwowana! Ona to może...
Sędzia uśmiechnął się lekko.
— Wszystko pięknie! Pani relację o tem, jak się miały fakty, słyszę nie po raz pierwszy i nie mogę, niestety, jej dać wiary... Może uwierzyłbym i w bajeczkę o otwartem mieszkaniu i w opowieść o tajemniczej nieznajomej, gdyby przeciw pani nie istniał pewien niezbity, a druzgocący dowód!
Marysieńka była coraz więcej zdumiona.
— Druzgocący dowód? — powtórzyła.
Sędzia śledczy, starszy, siwowłosy mężczyzna, otworzył jedną z szuflad biurka, i szybko wyjął stamtąd jakiś przedmiot i rzucił go na stół.
— Oto sztylet, którym został zamordowany mąż pani! Proszę go dokładnie obejrzeć!
Drgnęła, widząc tę ohydną broń, ledwie tłumiwszy okrzyk przestrachu. Lecz bardziej ją jeszcze przeraziło następne zapytanie:
— Cóż, nie poznaje go pani? Wszak powinien jej być dobrze znany?
Mimowoli, niby pociągnięta magnetycznym prądem, wpijała się teraz oczami w ten sztylet. Na swe szczęście, znała dobrze ten cienki nóż z połyskującej stali, zakończony złoconą, w kształcie trupiej czaszki rękojeścią. Leżał on stale na biurku męża i służył, jako nieszkodliwa zabawka do przecinania kartek papieru i książek. Więc tym nożem zabito Tadeusza? W jaki sposób? Skąd w tym mieszkaniu właśnie jego sztylet się znalazł?
— Niemożebne! — wydarł się Marysieńce zdławiony okrzyk.
— A jednak ustalone niezbicie! — zabrzmiał w odpowiedzi ironiczny głos sędziego. — Oto narzędzie zbrodni! I pani ten sztylet ze sobą przyniosła!
— Przenigdy! — zaprzeczyła. — Nic nie pojmuję... Ale... Może Tadeusz ze sobą go zabrał i ten zbrodniarz, czy zbrodniarka... Ja miałabym zabić mego męża? Dlaczego mnie spotyka podobny zarzut, panie sędzio? Ja miałabym przynieść ten sztylet ze sobą?
— Tak stwierdził świadek.
— Świadek stwierdził, że ja go ze sobą przyniosłam? Bezczelne kłamstwo! Któż taki?
— Pani służąca! Klara Pawlikówna!
— Ach, Klara!
Siwowłosy, siedzący za biurkiem mężczyzna, mówił teraz powoli i dobitnie, przeglądając leżące przed nim akta.
— Klara Pawlikówna wyraźnie zeznaje, iż widziała ten sztylet na stole jeszcze w godzinach popołudniowych, w mieszkaniu pani. Leżał, jak zwykle, na biurku. Twierdzi stanowczo, że było to po obiedzie, gdy mąż pani wyszedł powtórnie rzekomo do biura. Nie mógł go więc zabrać z sobą...
— Ależ i ja nie zabrałam...
Sędzia wzruszył tylko ramionami.
— Zapewne duch przyniósł sztylet! — odparł.Ponieważ jednak w śledztwie nie wolno mi dopuszczać do uczestnictwa duchów, muszę postawić inny wniosek. I aby pani udowodnić, że na nic się nie przydadzą jej ciągłe zaprzeczania, zdecydowałem się ją skonfrontować z Pawlikówną...
— Jak najchętniej! Toć wydawało się jej chyba...
Zimna, urzędowa kancelarja o biało pomalowanych ścianach wirowała przed oczami Marysieńki. Doznawała wrażenia, że u jej stóp rozwiera się jakaś otchłań i że ona w tę otchłań się stacza.
Tymczasem sędzia nacisnął, umieszczony na biurku dzwonek i po chwili na progu gabinetu ukazała się smukła sylwetka przystojnej dziewczyny.
— Klara Pawlikówna.
Klara była ubrana skromnie, lecz szykownie i swym wyglądem nie przypominała służącej. Jej oczy, w których igrały nieokreślone, zielonkawe ogniki, nie spoczęły teraz na „pani“. Trzymała je wbite uporczywie w podłogę, a najlżejsze drgnięcie twarzy nie zdradzało, jakie uczucia obecnie przeżywa.
— Panno Pawlikówno! — oświadczył sędzia śledczy poważnie. — Jej zeznanie posiada dla sprawy pierwszorzędne znaczenie i dlatego zawezwałem ją powtórnie! Proszę raz jeszcze nam powiedzieć, o której godzinie widziała panienka sztylet — uniósł nóż nieco do góry — w mieszkaniu państwa Pohoreckich?
— Popołudniu! — twardym głosem, nie podnosząc oczu, wyrzekła Klara. — Może około godziny szóstej.
— Ach, tak. Gdy pan wyszedł już z domu!
— Napewno! — jeszcze mocniej podkreśliła Klara. — Ten sztylet zwrócił dlatego moją uwagę, że pan porozrzucał papiery na stole, ja je uporządkowałam, a na wierzchu położyłam nóż! Nie może więc być najlżejszej wątpliwości.
Marysieńkę ogarniało zdumienie. Klara twierdzi, że porządkowała jakieś papiery na biurku, które mąż porozrzucał. Ależ, najprzód Tadeusz żadnych w domu nie przeglądał papierów, tylko zjadł obiad i wyszedł, a powtóre ona a nie Klara zajmowała się porządkami.
— Nie przypominam sobie... — bąknęła.
Sędzia tymczasem dalej nalegał.
— Czy panienka nie myli się, co do dnia? Może te szczegóły, o których nam opowiada działy się wcześniej więc w przeddzień?
— Nie panie sędzio! — padła kategoryczna odpowiedź. — Nie! To o czem mówię, miało miejsce w dzień zabójstwa...
Straszliwe podejrzenie zrodziło się nagle w duszy Marysieńki. Stale coś odpychało ją od Klary i napawało nieokreślonym lękiem.
Kiedy przed paru miesiącami przyjęła tę dziewczynę odrazu uderzyło ją, że Klara nie wygląda na „służącą“. Zlitowała się jednak nad nią, tembardziej, że Klara twierdziła, iż pochodzi z lepszej rodziny, a tylko z powodu ciężkich warunków obecnych, zmuszona jest podjąć się każdej pracy. Później jednak Marysieńka pożałowała swego kroku. Bo choć Klara wszystkie swe obowiązki spełniała nienagannie, w zachowaniu się „pokojówki“ było coś tak dziwnego i zagadkowego, że nieraz to raziło i różne domysły nasuwało Marysieńce.
Zadrżało w niej wszystko.
— Czemu kłamiesz? — krzyknęła ostro, zrywając się ze swego miejsca.
Sędzia śledczy ruchem ręki nakazał jej milczenie.
— Proszę nie obrażać świadka! — rzekł. — Świadek mówi prawdę!
W tejże chwili opuszczone do dołu oczy Klary podniosły się, uderzając z mocą w Marysieńkę.
— Nie kłamię! — wydarł się z jej piersi okrzyk. — Nie kłamię! A skoro mnie do tego pani zmusza, więcej jeszcze powiem!
Sędzia drgnął radośnie.
— Więcej? — powtórzył.
— Tak! — mówiła teraz dobitnie dziewczyna. — Wahałam się, czy zgubić ostatecznie panią Pohorecką, czy też zataić, to co wiem! Lecz nie warta aby ją oszczędzać i grzechu nie wezmę na swe sumienie!
— Krócej... Krócej... — naglił sędzia.
— Kiedy pani moja wyszła po siódmej wieczór z domu — wyrzuciła z siebie — znów przeszłam koło biurka i spostrzegłam, że sztyletu na miejscu, na którem go położyłam, nie było. Zniknął... Zdziwiło mnie to bardzo, lecz później dopiero zrozumiałam wszystko! Pani Pohorecka wzięła go ze sobą...
Marysieńka nie mogła powstrzymać się dłużej.
— Czemu mnie gubisz — zawołała — ty podła dziewczyno? Czyż uczyniłam ci jaką krzywdę?
Iskierki okrucieństwa, niby u drapieżnej tygrysicy zapłonęły w oczach służącej.
— Spełniam tylko swój obowiązek! — twardo odrzekła.
— Żmijo! Ty.. Ja pojmuję...
Ale sędzia śledczy znów energicznie powstrzymał Marysieńkę.
— Oskarżona zechce zachowywać się spokojnie, gdyż zmuszony będę zastosować represje...
Poczem zwrócił się w stronę Klary, kończąc niemiłą konfrontację:
— Świadek Pawlikówna jest wolna! Dziękuję panience za zeznanie!
Skinął lekko głową. Dziewczyna, jakgdyby tylko oczekiwała na ten znak, również odpowiedziała pełnym szacunku pochyleniem głowy i szybko opuściła gabinet, nie rzuciwszy nawet okiem na swą „panią“.
Marysieńka, która pod wpływem ostrych słów sędziego na chwilkę umilkła, znów dała folgę swemu oburzeniu.
— Panie sędzio!... Przysięgam... Nie brałam noża!... Ta Klara... umyślnie. Zawsze ją podejrzewałam... Niepojęta intryga...
Gorące słowa nieszczęsnej kobiety odbiły się o chłód urzędnika.
— Podejrzewa pani — oświadczył zimno — swą pokojówkę, iż umyślnie fałszywie zeznaje, aby panią zgubić? Jakież dane pani ma na to?
— Dane? dane? ... — wypowiedziała niepewnym głosem.
Istotnie, jakie miała dane, aby oskarżyć Klarę. A jednak była przekonana, że dziewczyna jest narzędziem jakiegoś niezrozumiałego, wokół osoby Marysieńki uknutego spisku, lecz czyż posiada, prócz wewnętrznego przekonania, najlżejsze choćby dowody?
— Przeszłość tej... Klary... przeszłość — wyrzuciła gorączkowo. — Ona nie wygląda na służącą, ona coś ukrywa...
Sędzia znów skrzywił się ironicznie.
— Stara się pani — rzekł — podważyć wszelkiemi możliwemi sposobami moje zaufanie do świadka! Niestety, trud daremny! Sprawdziłem dokładnie przeszłość służącej Pawlikówny i nic jej zarzucić nie można! Pochodzi ona, istotnie, z lepszej sfery, a nie mogąc nigdzie znaleźć zajęcia, zgodziła się zostać służącą... To nie grzech! Dziś są takie czasy, że inżynierowie wykonywują wszelkie roboty w fabryce, a prawnicy zostają akwizytorami ogłoszeniowymi... Praca nie hańbi i z tego tytułu pannie Pawlikównie o stronnicze zeznania, lub chęć intrygi posądzać nie wolno!
Marysieńka poczuła, jak dokoła niej zacieśnia się coraz mocniej niewidzialna sieć.
— Och, jakaż ja nieszczęśliwa! — nagle wybuchnęła płaczem.
Łkała coraz silniej, coraz gwałtowniej. Tak łka małe dziecko, które znalazło się niespodziewanie w jaskini lwa; rozumie, że oczekuje je nieuchronna zguba, a znikąd nie może się spodziewać ratunku. Konwulsyjne dreszcze wstrząsały jej drobną postacią, a ładną twarzyczkę wykrzywiał wyraz straszliwego bólu.
Rozpacz młodej kobiety była tak wielka i niekłamana, że uczyniła ona nawet wrażenie na sędziu śledczym, przywykłym do niejednej dramatycznej sceny.
— Rozumiem! — szepnął, tłomacząc sobie po swojemu ten wybuch rozpaczy. — Rozumiem... Wyrzuty sumienia! Czyż nie lepiej było przyznać się, wszystko szczerze opowiedzieć od początku!
— Kiedy... ja... naprawdę!... — jęknęła wśród szlochów.
Nie zwrócił uwagi na wykrzyknik.
— A całą sprawę tak łatwo odtworzyć — mówił, chodząc teraz po pokoju. — Widzę ją jasno, jak na dłoni. Pobraliście się przed pół rokiem, poznawszy się w instytucji, w której pracowaliście wspólnie. Pani mąż, jako referent, pani, jako maszynistka. Znała pani swego męża, jako człowieka statecznego, solidnego i była przekonana, że nic nie zakłóci spokoju waszego świeżo uwitego gniazdka. Choć mąż był tylko o kilka lat starszy od pani, na życie zapatrywał się niezwykle rozważnie, a na kobiety, pozornie nie zwracał uwagi. Wtem otrzymuje pani od kogoś złośliwego anonimowy list, pisany na maszynie, — autora listu nie udało się odszukać — że mąż panią zdradza. Oburzona do głębi, iż w parę już miesięcy po ślubie w tak niegodny sposób on z panią postępuje, pałając zemstą, pędzi pani do wskazanego mieszkania, aby z niewiernym się rozprawić. Z domu zabiera pani sztylet, chcąc wymierzyć sobie na niewiernym, a może na kochance jego, sprawiedliwość. Pani gniew potęguje jeszcze ta okoliczność, że gdy weszła pani do bramy, sprawdziła, że mieszkanie, do którego pani się udawała figuruje na liście lokatorów pod nazwiskiem jej męża.
— Co? — zawołała Marysieńka, pod wpływem zdumienia, ocknąwszy się na chwilę ze swego bólu. — To... to... mieszkanie... było własnością Tadeusza. Toć tam znajdowało się tyle kosztownych sprzętów. Skąd wziął na nie pieniądze?
— Nie wiedziała pani o tem? — zdziwił się sędzia z kolei. — A ja sądziłem, że ta właśnie okoliczność spotęgowała pani oburzenie! Tak, wynajął je pan Pohorecki, mniej więcej przed miesiącem i urządził, przyznać należy, bardzo luksusowo. I ja się nad tem zastanawiałem, skąd wziął na to środki...
— Ależ u nas w domu wszystko urządzone było więcej, niż skromnie — zawołała. — Trzymanie służącej uważałam za zbytek! Toć Tadeusz zarabiał około pięciuset złotych miesięcznie, a ja, w biurze, po obcięciu płac, niecałe dwieście!
— Tu właśnie — uderzył się sędzia śledczy w czoło, jakby go dręczyła uporczywa myśl — jest zagadka, której rozwiązać nie umiem! Skąd nieboszczyk wziął środki na podobne życie nad stan! Bo w biurze nie miał on styczności z pieniędzmi i o żadnej defraudacji nie może być mowy...
— Kto, kto mu dał na to? — zawołała w podnieceniu Marysieńka. — Kochanka? Ta z którą spędzał miłe chwile w tej jaskini rozpusty? Panie sędzio! Błagam, powiedz pan! To są nieznane dla mnie szczegóły! Co znaleziono w tem mieszkaniu?
— Mogę zaspokoić pani ciekawość, a właściwie wcale jej nie zaspokoję! Nic nie znaleziono. Przybory tualetowe, należące do pani męża, bieliznę, kosztowną piżamę. Pozatem nic! Ani listu, ani fotografji, ani najdrobniejszego nawet świstka, który mógłby naprowadzić na ślad, kto w tej garsonierze bywał. Również dozorca nie umie określić wyglądu osób, niewiast szczególnie, jakie to mieszkanko odwiedzały...
— Dziwne, bardzo dziwne!... — bąkała, zamyśliwszy się Marysieńka. — Straszliwa zagadka!
Ale sędzia śledczy, odbiegłszy na chwilę, znów stawał się surowym a nieubłaganym urzędnikiem.
— Są to szczegóły ciekawe, lecz, niestety, nie zmniejszające w niczem pani winy. Wpadła pani do mieszkania i widząc męża w tej atmosferze, tchnącej zmysłowym wyuzdaniem, w przystępie szału i zazdrości, może po gwałtownej scenie, wbiła pani w jego piersi sztylet, przyniesiony ze sobą. Jak ściśle odbyła się scena zabójstwa, nie wiem i jedna pani mogłaby coś bliższego w tej sprawie powiedzieć...
Marysieńka nerwowo poderwała się ze swego miejsca:
Nie zabiłam! Klnę się na Boga, nie zabiłam! — Wszystkie wnioski pana sędziego są fałszywe! Przysięgam, że wypadki odbyły się tak, jak je panu opisałam. Drzwi stały otwarte i...
Sędzia wykonał jakiś nieokreślony ruch ręką.
— Nie będziemy — przerwał — wciąż powtarzać w kółko jedno i to samo! Nie chce pani się przyznać, to jej rzecz! Nie mogę jej zmusić do przyznania się! Ale w oczach prawa jest pani winna i nie potrafi pani niczem obalić zebranych przeciw sobie dowodów! Uporczywe zaprzeczanie tylko pogarsza sytuację! Wobec tego, zmuszony jestem zastosować, jako środek zapobiegawczy, aż do czasu rozpatrzenia sprawy dalsze osadzenie w więzieniu, o ile nie złoży pani kaucji w wysokości dwudziestu tysięcy złotych.
Załamała ręce.
— Dwadzieścia tysięcy złotych! To majątek! Ależ ja nie mam grosza!
— Trudno! — mruknął i znów nie patrząc na Marysieńkę nacisnął dzwonek. — Wiem, że kaucja wysoka, ale i pani przestępstwo należy do najcięższych...
Marysieńka spojrzała nań błagalnie.
— Panie sędzio... Ja mam wrócić do tej strasznej celi?... Okropne...
Dalsze słowa zamarły na jej ustach. Na progu gabinetu ukazał się policjant, ten sam, który ją tutaj przyprowadził. Dalej miała przekonywać, błagać, poniżać się?... Tłomaczyć to, czemu nie chciano dać wiary? Daremnie...
Po chwili ponura, okratowana karetka więzienna wiozła Marysieńkę do groźnego gmachu, który, niestety, dobrze już jej był znany z parodniowego tam przedtem pobytu.
Podczas, kiedy w jednym z pokojów pierwszego piętra, w gabinecie sędziego śledczego, odbywała się ta tragiczna konfrontacja Marysieńki i Pawlikówny, na ulicy, nieopodal tego domu, stał jakiś starszy mężczyzna, otulony w bogate futro. Był to wysoki, nieco szpakowaty pan, o wygolonej starannie i dumnej twarzy, który niby to obojętnie spozierał przed siebie, lecz ktoby go lepiej znał odgadłby wnet że ta pozorna obojętność pokrywa podniecenie i niepokój. Z poza monokla w złotej oprawie, osadzonego w lewem oku, padały niecierpliwe błyski, a trzymana w ręce cieniutka laseczka raz po raz uderzała w płyty chodnika. Choć dnia tego szczypał porządny mróz, nie poruszał się on ze swego miejsca i wszystko świadczyło o tem, że oczekuje on na jakąś wiadomość, którą mu mają przynieść lada chwila.
Wreszcie drgnął. Z gmachu sądowego wyłoniła się wysoka sylwetka Klary i pośpiesznie poczęła się oddalać. Lecz nieznajomy nie podążył w ślad za dziewczyną, a tylko nieokreślony grymas twarzy zaznaczył, że jej widok budzi w nim dziwne uczucie.
Dalej pozostał na swym posterunku. Dopiero, gdy w kilkanaście minut potem, znów z sądu wysunęła się postać jakiegoś niepozornego jegomościa, uśmiechnął się radośnie.
Jegomość śpiesznie zbliżał się w stronę nieznajomego. Ten, gdy się zrównali, szepnął:
— Udawaj pan, że mnie nie znasz! Skręcimy do pierwszej bramy!
Niepozorny człeczyna, ubrany w wyszarzałe paletko i wykoszlawione buty, z wyglądu sądząc jakiś trzeciorzędny pośrednik, czy emerytowany woźny, pośpiesznie spełnił rozkaz, a wślad za nim udał się elegancki szpakowaty mężczyzna.
— Pan hrabia tak sam na ulicy — począł uniżenie kłaniać się człeczyna. — Bez swego auta?
— Nie chciałem zbytecznych świadków! — mruknął, nazwany hrabią. — Szoferzy mają zbyt długie języki!
— Słusznie, słusznie, panie hrabio!
Wykwintny pan, nerwowo poprawiając monokl rzucił szybkie zapytanie:
— Co z tamtem?
— Ze sprawą Pohoreckiej?
— Jest decyzja?
Człeczyna nachylił się blisko i poufale szeptał:
— Ta Klara pogrążyła Marysieńkę ostatecznie! Wszystko zdołałem wywąchać! Kosztowała sporo, ale wiem....
— Więc?
— Sędzia wyznaczył kaucję w wysokości dwudziestu tysięcy złotych!
— Ho... ho... — mruknął hrabia i trudno było odgadnąć czy zadowolenie, czy przykrość mu sprawiła ta wiadomość.
— Zaraz Marysieńkę powiozą do więzienia! — gadał dalej stary, mrużąc ironicznie oko. — I nieprędko stamtąd się wydostanie!
— No, tak! — mruknął elegancki pan, a monokl znów ukrył dziwny błysk oka.
— Czy pan hrabia ma dla mnie nowe zlecenia?
— Chwilowo żadnych, panie Dziurdziszewski.
Elegancki dżentelmen wsunął rękę do kieszeni, wyciągnął zwitek banknotów i niedbale, podał je swemu pomocnikowi. Poczem, odwróciwszy się, odszedł, nie skinąwszy mu nawet na pożegnanie głową, jak gdyby się nigdy nie znali.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.