Wieś czternastej mili/Pielgrzymka na „Wielką Górę“

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wieś czternastej mili
Podtytuł Nowele Chińskie
Wydawca Nakład Księgarni św. Wojciecha
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Pielgrzymka na „Wielką Górę“.

Hii-Yen był znakomitym oberżystą, doskonałym kupcem i niemniej dobrym ojcem rodziny.
Oto zauważywszy pewnego dnia, iż córeczka jego, Kwiatuszek, dorasta, i że tedy za jakie trzy lata może trzeba ją będzie wydać zamąż, głęboko się nad tą sprawą zastanowił. Honor kazał wesele wyprawić sute, a pieniędzy było żal.
Jak z tego wybrnąć?
Stary lis myślał długo, aż wreszcie wymyślił.
— Zorganizujemy pielgrzymkę na „Wielką Górę“ — powiedział sobie.
Wielka Góra[1] jest najstarszem miejscem pobożnych pielgrzymek w Azji, a to chyba coś znaczy.
— Gdyby odrazu przystąpić do roboty rozważał Hii-Yen — byłoby w samą porą. Równo trzy lata. Trzeba spróbować.
Hii-Yen dużo podróżował, na Wielkiej Górze też był, a opowiadać umiał. To też od chwili, gdy wpadł na pomysł zorganizowania pielgrzymki na Wielką Górą, o niczem innem nie mówił.
— Tak — zapyta ktoś — ale cóż wspólnego może mieć wesele Kwiatuszka z pielgrzymką na Wielką Górą?
Dowiemy się wkrótce i to nie za tak wielką cenę, jak niektórzy mieszkańcy wsi Czternastej Mili.
Przez pewien czas Hii-Yen rozkoszował się wspomnieniami z nabożnej pielgrzymki, zwłaszcza szeroko rozwodząc się nad uprzejmością i gościnnością mnichów, którzy w licznych klasztorach na świętej górze ciasteczkami i herbatą przyjmują utrudzonych pielgrzymów. Tę herbatę orzeźwiająco letnią, wonną, zieloną, wzmocnioną w dodatku aromatem, bijącym z sentencyj wielkich mędrców, Hii-Yen prawie że pił w oczach słuchaczy, a malutkie ciasteczka niemal chrupały w jego zębach.
Następnie przyszła kolej na opowiadanie najrozmaitszych przygód podróży, w rzeczywistości trudnej i bardzo uciążliwej. Ale w opowiadaniu oberżysty wszystko to nabierało zabarwienia humorystycznego do tego stopnia, iż słuchacze śmiali się wesoło nawet wówczas, gdy w rzeczywistości wcale nie było z czego się śmiać. Tak naprzykład między innemi opowiadał Hii-Yen wielce zabawną historję o pewnej kobiecie, której podczas przeprawy przez rzekę Żółtą wypadło z rąk dziecko. Chcąc je ratować, matka tak się wychyliła z promu, że również wypadła i poszła jak kamień w wodę, a w chwilę później jeden z przewoźników wyłowił z nurtów rzeki dziecinę, i dopiero teraz powstał kłopot, co z dzieckiem zrobić, zwłaszcza, że to była dziewczynka. Ponieważ nikt ze znajdujących się na promie wziąć jej nie chciał, zrozpaczony zbawca chwycił dziecko za nóżki i, wywinąwszy niem nad głową w powietrzu, rzucił je w rzekę.
Epizod ten cieszył się nadzwyczajnem powodzeniem, zgodnie z psychologją chińską i chińskim sposobem myślenia. Była to żywa satyra na uczuciowość. Trzeźwy Chińczyk zapatrywał się na tę sprawę w następujący sposób: dziecko wypadło z promu — to bywa, ale cóż to jest dziecko, zwłaszcza dziewczynka? Ratować trzeba, o ile to jest możliwe, ale oczywiście bez narażania życia, bo inaczej cała sprawa nie ma sensu. Cóż komu za korzyść z tego, że matka utonie, nie uratowawszy dziecka! Pogrzeb dziecka — to nic, ale pogrzeb żony — to często ruina męża. Jak kto komu chce ratować życie, powinien pamiętać o tem, na jakie koszta naraża swych najbliższych. Przecie śmierć bardzo drogo kosztuje! I otóż znów zabawna historja: przewoźnik dziecko wyłowił. Gdyby był złowił rybę, miałby z niej korzyść, mógłby ją sobie ugotować na obiad. A cóż mu po dziecku? Wyłowił je i musiał znowu wrzucić w wodę!
Wszystko to wyglądało w oświetleniu chińskiego sposobu myślenia nader pociesznie, tak pociesznie naprzykład, jak gdy jadący na stopniu tramwaju towarzysz niespodziewanie zwali się z niego na grzbiet i z rozmachem toczy się po bruku, jak beczka. To nadzwyczaj zabawne!
A potem chytry Hii-Yen zaczął rozpływać się nad przydrożnemi oberżami. Jakże wyszukanie grzeczni są oberżyści, jak rozmaite i świetnie przyrządzone podają potrawy! Jak dbają o wygodę gości!
Zkolei zaczął się Hii-Yen unosić nad pięknościami i malowniczością samej Wielkiej Góry. I oto przed słuchaczami rozesłała się naraz olbrzymia równia, urodzajna, wesoła, zielona, z tłustemi, dobrze nprawnemi polami i wonnemi, kwiecistemi łąkami. Tu ozdobne, piękne wille, tam świątynie, osłonione wielkiemi, staremi drzewami, na szerokich drogach procesje pielgrzymów, a w głębi święty, stary jak świat Tai-Szan, góra-ogrom, z szerokim grzbietem i szczytową turnią, zadartą wysoko pod niebo. Zaś dokoła masa powietrza i to nie ladajakiego, przesyconego zapachem stajen, chlewów i bobowego tłuszczu, lecz powietrza prawdziwego, aromatycznego, świeżego...
Wszystko to było bardzo piękne. Doprawdy, chciałoby się na Wielką Górę z kompanją pobożnych powędrować. Ale to niepodobieństwo!
— Niepodobieństwo? Czemuż to? — wykrzykuje Hii-Yen.
— Pieniędzy na to bardzo dużo potrzeba!
— Pieniądze się znajdą. Założymy specjalne stowarzyszenie, jak to gdzie indziej robią, stowarzyszenie Wielkiej Góry. Zbierzemy pięćdziesięciu członków, każdy da po dwa dolary, temi pieniędzmi będziemy przez trzy lata obracali i w ten sposób po trzech latach będziemy posiadali dość pieniędzy na koszta pielgrzymki.
Tak zorganizowało się we wsi Czternastej Mili nabożne towarzystwo Wielkiej Góry. Bez większego trudu zebrano sto dolarów, które wręczono ściślejszemu komitetowi finansowemu z Hii-Yenem na czele.
Komitet ten przez trzy lata jak rak toczył wieś Czternastej Mili.
Najsprytniejsi spekulanci wyszukiwali coraz to nowe sposoby obdzierania ze skóry biedaków, którzy w kłopocie zwracali się do nich. Pożyczano chętnie, ale na szaloną lichwę i krótki termin, a gdy dłużnik nie zapłacił w porę, bez najmniejszego miłosierdzia sprzedawano mu dom czy kawałek pola, a nawet puszczano z torbami. Wanga Krzywego tak nielitościwie zrujnowano i znękano, że się biedak powiesił, inni zubożeli, a komitet Wielkiej Góry wciąż szalał. I nikt się temu nie dziwił, bo cel jego był święty, zaś sekcja finansowa, przedstawiająca ciało zbiorowe, nie może się kierować jakiemiś względami ludzkości, lecz musi dbać przedewszystkiem o interes towarzystwa. Były to rzeczy tak dobrze znane, że nikt nic nie brał za złe. Każdy wiedział, co go czeka, jeśli w tem pobożnem towarzystwie zaciągnie pożyczkę, a że mimo to ludzie pożyczali, to tylko dlatego, że prawie każdy Chińczyk nagwałt potrzebuje pożyczki, choćby na beznadziejnie ciężkich warunkach.
Ale gdy zbliżała się pora zwinięcia interesów towarzystwa i przystąpienia do zorganizowania pielgrzymki, Hii-Yen, który wiedział dobrze, iż w kasie znajduje się około dwóch tysięcy dolarów, zaczął narzekać na wielkie uciążliwości podróży, tak dalekiej i ciężkiej, że człowiek starszy, słabszy lub niezupełnie zdrów może jej nie przetrzymać. To znów nie podobały mu się zdarzające się ponoś coraz częściej wylewy rzeki Żółtej. Przeprawa przez rzekę podczas powodzi jest niebezpieczna, a często niemożliwa, tak że trzeba czekać w okolicy wygłodzonej i z powodu wilgoci niezdrowej. Prócz tego mówiono o wojnie. W wojnę Hii-Yen nie wierzył. Jeśli nawet była, to chyba gdzieś bardzo daleko. Ale bandyci mogli się po drodze trafić.
Dość, że Hii-Yenowi teraz myśl pielgrzymki na Wielką Górę wcale się nie podobała.
— Zebraliśmy tyle pieniędzy — tłumaczył na zebraniu towarzystwa — a teraz mamy je wynieść ze wsi i rozdać między bonzów i oberżystów, włócząc się po nieznanym kraju wśród nieopisanych niewygód, a może i niebezpieczeństw! A jeszcze niewiadomo, czy za te swoje pieniądze co dostaniemy! Bo jeśli pielgrzymów mało, to oberżyści zakupów żadnych nie porobili i zapasów nie mają. Jeśli zaś pielgrzymów będzie dużo, drożyzna będzie straszna, a o żywność trudno. I poco nam te wszystkie kłopoty, kiedy mamy u siebie w domu towarzystwo hodowli kaczek, a kaczuchny takie tłuściutkie, młode! Ja niedawno temu sprowadziłem znakomite czerwone wino, Lu z Przetrąconą Nogą ma cztery tuczne wieprze na sprzedaż — moglibyśmy doskonale obejść się bez obcych oberżystów...
— Ależ kiedy mieliśmy odbyć nabożną pielgrzymkę na Wielką Górę!
— I na to znajdzie się sposób. Pielgrzymkę odbędziemy.
Towarzystwo zgodziło się łatwo i wyłoniło ściślejszy komitet uroczystości, na którego czele stanął oczywiście znowu mądry Hii-Yen.
Komitet wyszukał przedewszystkiem w okolicy liczną, dobrze w stroje zaopatrzoną trupę aktorów wędrownych, których zakontraktował na oznaczony i umówiony okres czasu. Dokonawszy tego ważnego dzieła, komitet rozesłał zaproszenia do członków nabożnego stowarzyszenia, którzy też w oznaczonym dniu, odświętnie przybrani, stawili się w oberży.
Rozpoczęła się uczta, po której w podwórzu oberży odbyło się przedstawienie dla członków pobożnego stowarzyszenia, potem znów uczta.
Tak trwało to przez pięć dni: trzy razy dziennie uczta, między jedną a drugą ucztą przedstawienie.
A Wielka Góra gdzie?
Była i Wielka Góra — w postaci małego obrazka, ustawionego w kącie.
Od czasu do czasu kilku ucztujących wstawało i stanąwszy przed obrazkiem, oddawali cześć Wielkiej Górze. I nikt nie wątpił, że tem sprawa jest zupełnie załatwiona, że to jest nabożna pielgrzymka na stary, święty Tai-Szan.
Wkrótce potem Hii-Yen wyprawił wspaniałe wesele swej córce. Nie kosztowało go ani grosza.
Oczywiście, bo zapłaciło za nie byłe stowarzyszenie Wielkiej Góry.





  1. Tai-Szan w Szantungu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.