Widma (Hugo, 1849)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Widma
Pochodzenie Wybór poezyj pomniejszych Wiktora Hugo cykl Dumania
Wydawca Hipolit Skimborowicz
Data wyd. 1849
Druk Drukarnia Gazety Porannej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bruno Kiciński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały cykl
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
WIDMA.

Luenga es su noche, y cerrados
Estan sus ojos pesados.
Noc jéj długa i zamknione
Są jéj oczy obciążone.

I.

Ilużto młodych dziéwcząt widziałem już zgon?
Taki jest wyrok losu; grób musi miéć plon.
Pod ostrzem kosy muszą padać trawy,
Śród balów, tańców, śród pustéj zabawy,
Musi róże warzyć śron.

Musi zdroju w dolinie wyczerpać się bieg,
Musi błysk, oka mgnieniem, oznaczać swój wiek;
I kwiecień, mroźnych nieskąpy powiewów,
Musi gwiaździste kwiaty zrywać z krzewów,
Kwiaty, — wonny wiosny śnieg.

To nazywamy życiem. Po dniu, sina noc,
Po wszystkiém, ocucenie boskie lub piekielne;
Do wielkiéj uczty siada biesiadników moc,
Ale wielu opróżnia swe miejsce weselne,
I przed końcem jéj schodzi w ustronie śmiertelne.

II.

Iluż ja zgon widziałem? Jedna z mlékiem krew,
Druga samych aniołów rozumiała śpiéw.
Inna słaba, jéj czoło o dłoń się wspiérało,
A jak z krzewu wzlatując, ptaszek zgina krzew,
Tak jéj dusza zgięła ciało.

Ta blada, śmierci tylko w swéj rozpaczy woła
I szepcze imie, które nikt złożyć nie zdoła;
Druga lekko omdlała jak na lirze dźwięk,
Inna, miała, konając, i uśmiéch i wdzięk
Wracającego anioła.

Z kolébki krok zaledwie robiąc do mogiły,
Wszystkie żyły jak wątły, jak znikomy kwiat;
Jak niewinne gołąbki przeleciały świat;
Miłością i dziecinnym wdziękiem go zdobiły,
Licząc na wiosny, krótki wątek lat.

Co? Już znikły, już na nich cięży grobów głaz!
Tyle istot uroczych odstąpiłoż nas?
Tyle zagasłych świateł i liści zwarzonych!
Puśćcie mnie! niech, po kwiatach depcząc rozrzuconych,
W gęsty zapuszczę się las.

Lube Widma! Gdy boru obéjmie mnie cień,
Marząc, was słyszę i rozmawiam z wami,
Was odsłania i kryje wątpliwy tu dzień.
A przez gęste gałęzie, pomiędzy liściami,
Wasze zjawienie oczy moje mami.


Duch mój jest bratem tych nadobnych cieni;
Jużeśmy i nad życie i nad grób wzniesieni.
To je wiodę, to skrzydła przybrawszy jak brat,
Z niémi umarły, bujam po nadziemskiéj przestrzeni;
To one, ze mną żyjąc, zdobią mi ten świat.

Uczę się myśli moje na ich sposób snuć;
Wtedy widzę je, widzę, wołają mnie: pójdź!
Tworząc koło na grobie tańczą lube cienie,
Wtém je zwolna stopniowe osłania zaćmienie,
I ja zaczynam znowu jak na jawie czuć.

III.

Jedna zwłaszcza, aniołek, najmilsza z Hiszpanek,
Białe ręce, pierś wzdęta niewinném westchnieniem,
Oko czarne Kreolki, iskrzące wejrzeniem;
I ten wdzięk niepojęty, ten świéżości wianek,
Co skroń piętnastoletnią uwieńcza promieniem.

Nie z miłości umarła. Jeszcze do téj chwili,
Jéj trosk, jéj roskosznego nie znała uśmiéchu.
Nie napiła się jeszcze w jéj lubym kiélichu;
I choć widząc ją, wszyscy: »Jak piękna!« mówili,
Żaden jéj nie rzekł po cichu.

Tańce nazbyt lubiła, i to ją zabiło,
Świetne, rozkoszne bale zbyt ją czarowały,
Dziś jeszcze jéj popioły w grobie drgają miło,
Kiedy w pogodnéj nocy tańczy obłok biały
W tarczy księżyca wspaniałéj.


Tańce nazbyt lubiła. Nim nadeszło święto,
Trzy dni o nich marzyła i trzy noce razem;
A muzyka, tancerze, czarowną ponętą,
Napełniały i we śnie duszę jéj zajętą
Uciech, wzruszeń i wrzawy zmięszanym obrazem;

Potém perły, klejnoty, drogie naszyjniki,
I przepaski morowe w cieniach się mieniące,
I tkanki wiotsze niźli pszczół skrzydełka drżące,
Cudne wstążki napełnić mogące koszyki,
I kwiaty pałac zapłacić mogące.

Ledwie się bal rozpoczął, pełna ognia, wdzięku,
Już tam jest, wachlarz lekko szeleści w jéj ręku;
Miłą wonnością kwiaty tchną w jéj lśniących włosach,
A serce jéj, w wesołym rozwija się dźwięku,
Wraz z orkiestrą o stu głosach.

Roskosz patrzéć, jak w lekkim ulata poskoku;
Złote blaszki w spódniczce migając się trzęsą,
Iskrzą się oczy czarne pod czarniejszą rzęsą,
Jakby podwójna gwiazdka jaśniejąca oku,
W fałdach ciemnego obłoku.

Wszystko w niéj było tańcém, śmiéchem i pustotą,
Dziécię, umiało nawet władać nad zgryzotą;
Bo nie zawsze na balu z serca smutek znika,
Jak w nim szpeci się kurzem jedwabna tunika,
Tak i rozrywka tęschnotą.


Lecz nasza piękność, walca porwana krążeniem,
Wirem leci, powraca, nieoddycha prawie,
Upojona kwiatami, miłych tonów brzmieniem;
Jarzącém się w złocistych lustrach oświéceniem,
W wrzawie stąpań, w głosów wrzawie.

Co za szczęście na balu wyskoczyć ochoczym!
Czując w hucznéj zabawie pomnożone zmysły,
Niewiedząc czy w powietrzu, w obłoku się toczym,
Czy pod naszémi stopy szczątki ziemi prysły,
Czyli kręte fale tłoczym.

Ale jéj trzeba było z budzącą się zorzą
Odjéżdżać, brać aż w progu płaszczyk atłasowy,
Wtedy częstokroć przejął dreszcz tancerkę hożą,
Gdy po nagiém ramieniu, śliznął się niezdrowy
Poranku powiéw lodowy.

Jak, po wesołym balu, smutny dzień przypada!
Żegnajcie stroje, tańce i dziecinne żarty,
Po miłym śpiéwie kaszel przybywa uparty,
W miejsce różowych uciech, stąpa febra blada,
Żywe oko się zapada.

IV.

Zgasła w piętnastym roku, w świéżości ozdobie!
Zgasła! po wyjściu z balu jątrząc wszystkich żal,
I matce obłąkanéj córkę wrócił bal;
Chyba na to, by strojną śmierć zabrała sobie,
Dla uśpienia w zimnym grobie.


Przed chwilą, na myśl balu, jeszcze się uśmiécha,
I stroje do przyszłego przysposabia już;
Bo śmierć tak niespodzianie do grobu ją spycha,
Że zdobiący ją w tańcu bukiet świéżych róż;
Aż na trumnie jéj usycha.

V.

Biédna matka! Jéj tylko poświęcała życie;
Tak troskliwie ten wątły hodowała krzew!
Okiem miłości na jéj patrząc się rozwicie,
Tyle nocy czuwała, gdy płaczące dziécię,
W kolébce usypiał śpiéw.

Cóz z tego? już na zawsze zakończyła dni!
Martwa, robaków pastwa, sina w ziemi spi,
A jeśli w noc pogodną ocuci ją kiedy
Bal umarłych, i zerwie z grobu, w którym tkwi, —
Już przy niéj nie matka wtedy,

Lecz widmo z dzikim śmiéchem przy źwierciedle siędzie,
I na smutny bal strojąc, zawoła: już czas!
Wszystkie palce skościałe wyciągnąwszy wraz,
Długie włosy dziéwczęcia, w sploty składać będzie;
Ziębiąc usta uściskiem tak zimnym jak głaz.

Wiedzie drżącą, gdzie zwykle umarli hasali,
I gdzie na nią powietrza oczekiwał chór;
Gdy księżyc płaski, blady, przeziérał z za chmur,
A mléczna nocy tęcza, kolorem opali,[1]
Frędzle obłoków malowała w dali.

VI.

Wy, którym bal z uśmiéchem roskosz tylko wróży,
Pomnijcie na Hiszpankę zgasłą w wieku kwiecie,
I jéj służyło zdrowie, jak wam dzisiaj służy,
I ona używała, jak wy użyć chcecie,
Wdzięków, uciech, miłości, tych trzech życia róży.

Z zabaw w zabawy lecąc, zmamiona urokiem,
Do cudnego bukielu kolory dobiéra,
Nagle śmierć niespodzianym odziéwa ją mrokiem;
Tak Ofelia bystrym porwana potokiem,
Zrywając kwiaty, umiéra.







  1. Opal kamień.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Bruno Kiciński.