Przed chwilą, na myśl balu, jeszcze się uśmiécha,
I stroje do przyszłego przysposabia już;
Bo śmierć tak niespodzianie do grobu ją spycha,
Że zdobiący ją w tańcu bukiet świéżych róż;
Aż na trumnie jéj usycha.
Biédna matka! Jéj tylko poświęcała życie;
Tak troskliwie ten wątły hodowała krzew!
Okiem miłości na jéj patrząc się rozwicie,
Tyle nocy czuwała, gdy płaczące dziécię,
W kolébce usypiał śpiéw.
Cóz z tego? już na zawsze zakończyła dni!
Martwa, robaków pastwa, sina w ziemi spi,
A jeśli w noc pogodną ocuci ją kiedy
Bal umarłych, i zerwie z grobu, w którym tkwi, —
Już przy niéj nie matka wtedy,
Lecz widmo z dzikim śmiéchem przy źwierciedle siędzie,
I na smutny bal strojąc, zawoła: już czas!
Wszystkie palce skościałe wyciągnąwszy wraz,
Długie włosy dziéwczęcia, w sploty składać będzie;
Ziębiąc usta uściskiem tak zimnym jak głaz.
Wiedzie drżącą, gdzie zwykle umarli hasali,
I gdzie na nią powietrza oczekiwał chór;
Gdy księżyc płaski, blady, przeziérał z za chmur,
A mléczna nocy tęcza, kolorem opali,[1]
Frędzle obłoków malowała w dali.
- ↑ Opal kamień.