Przejdź do zawartości

Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
JAK DZIAŁAŁ PAN FOUQUET.

Kiedy Fuquet angielskim ekwipażem galopem pędził do Luwru, król pracował z Colbertem.
Nagle Ludwik XIV-ty zamyślił się.
Dwa wyroki śmierci, które podpisał po wstąpieniu na tron, przyszły mu na pamięć.
Były to dwie czarne plamy, jakie zawsze mu stały przed oczyma, chociaż oczy zamykał.
— Panie — rzekł nagle do ministra — zdaje mi się, że ci dwaj ludzie, których potępiłeś, nie byli bardzo winnymi.
— Najjaśniejszy Panie, wybrano ich z gromady łotrów, co przynajmniej na dziesiątkowanie zasłużyli.
— Wybrano?... Kto ich wybrał?...
— Potrzeba, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział obojętnie Colbert.
— Potrzeba — to wiele znaczący wyraz — rzekł cicho młody monarcha.
— To wielka bogini, Najjaśniejszy Panie.
— Byli oni przyjaciółmi wielkorządcy, nieprawdaż?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, byli oni nadzwyczaj przywiązani do pana Fouquet, gotowi nawet życie poświęcić dla niego.
— I dowiedli tego — rzekł król.
— Prawda!... lecz nadaremnie, czemu zapewne nie winni.
— Wiele ci ludzie zrabowali pieniędzy?
— Może dziesięć miljonów, bo sześć skonfiskowano z ich majątków.
— I te pieniądze są w moim skarbie?... — zapytał król z niejakim wstrętem.
— Tak, Najjaśniejszy Panie. — Jednak ta konfiskata, zagrażając panu Fouquet, nie dotknęła go wcale.
— Cóż z tego wnosisz, panie Colbert?
— Że jeżeli pan Fouquet podburzył swoich stronników, aby przyjaciół uwolnić od kary, czegóż nie uczyni, aby sam był całym?
Król spojrzał na swojego powiernika wzrokiem, który rozjaśnia największe ciemnie sumienia.
— Dziwno mi — rzekł — że, podobnie myśląc o panu Fouquet, nie dałeś mi rady.
— Jakiej rady. Najjaśniejszy Panie?
— Powiedz mi najprzód jasno i otwarcie, co myślisz?
— O czem?
— O postępowaniu Fouqueta.
— Ja myślę, Najjaśniejszy Panie, że Fouquet niezadowolony z zebrania skarbów, jak to czynił Mazarini, i z pozbawienia Waszej Królewskiej Mości części władzy, usiłuje nadto przeciągnąć do siebie wszystkich wygodnisiów i łakotnisiów, lubiących zbytki, które próżniacy nazywają poezją, a politycy zepsuciem. Myślę, że tym sposobem nastaje na władzę Waszej Królewskiej Mości i, jeżeli mu się uda, uczyni Waszą Królewską Mość słabym i niedołężnym monarchą.
— Jak nazwać podobne zamiary, panie Colbert?
— Zamiary pana Fouquet, Najjaśniejszy Panie?
— Tak.
— Obraza majestatu.
— A co się czyni z takimi zbrodniarzami?
— Sądzi się ich i karze.
— Ale czy jesteś pewny, że pan Fouquet ma to na celu?
— Powiem nawet, Najjaśniejszy Panie, że wykonywa swoje zamiary.
— Wracam więc do tego, co ci mówiłem, panie Colbert.
— Cóż takiego, Najjaśniejszy Panie?
— Żebyś mi poradził...
— Przebacz, Najjaśniejszy Panie, że jeszcze coś dodam.
— Mów.
— Dowód widoczny, dotykalny, niezaprzeczalny.
— Jaki!
— Dowiedziałem się, że pan Fouquet obwarował Belle-Isle na morzu.
— Czy tak?
— Niezawodnie.
— Czy jesteś tego pewny?
— Zupełnie; czy wiesz, Najjaśniejszy Panie, wiele tam ma wojska?
— Nie wiem wcale, a ty?
— I ja nie wiem; ale właśnie dlatego chciałem poradzić Waszej Królewskiej Mości, abyś wysłał kogo na Belle-Isle.
— Kogóż takiego?
— Mnie naprzykład.
— Po oo?
— Abym się przekonał, czy prawda, że pan Fouquet, na wzór feudalnych panów, obwarował się murami.
— W jakimże czyniłby to celu?
— Aby kiedyś bronić się przeciw swojemu monarsze.
— Jeżeli tak jest, jak mówisz, panie Colbert — rzekł Ludwik — trzeba natychmiast aresztować pana Fouquet.
— To niepodobna!
— Jużem raz powiedział, że nie rozumiem tego wyrazu.
— Wasza Królewska Mość możesz mu odjąć urząd.
— Cóż z tego?
— Aby nie miał za sobą parlamentu, jak ma wojsko przez swoją hojność, literaturę po swojej stronie przez zabawy i szlachtę przez podarunki.
— To znaczy, jak widzę, że ja nie podołam panu Fouquet.
— Przynajmniej nie teraz. Najjaśniejszy Panie.
— Panie Colbert, niezupełnym jesteś doradcą.
— Jakże, chyba że nie ograniczę się na wskazaniu Waszej Królewskiej Mości niebezpieczeństwa.
— Zatem powiedz, jak ten kolos powalić?
I król zaczął się gorzko uśmiechać.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Colbert — on wzrósł przez pieniądze, rozbić go pieniędzmi.
— A gdybym go usunął z urzędowania?
— To mało.
— Więc cóż?
— Zniszcz go. Najjaśniejszy Panie.
— Jakim sposobem?
— Nie zbywa na sposobnościach, tylko chciej z nich korzystać.
— Wskaż mi je.
— Oto jest zaraz jedna. Jego Królewska Wysokość, Monsieur, żeni się i wesele powinno być pyszne. Jest to piękna sposobność, aby Wasza Królewska Mość zażądał od Fouqueta miliona; pan Fouquet, który płaci dwadzieścia tysięcy, kiedy winien pięć, łatwo znajdzie miljon, skoro tego Wasza Królewska Mość zażądasz.
— Dobrze, zażądam miljona — odpowiedział Ludwik XIV-ty.
— Jeżeli Wasza Królewska Mość raczysz podpisać rozkaz, ja sam odbiorę pieniądze.
Colbert podsunął Ludwikowi papier i podał mu pióro.
W tej samej chwili odźwierny drzwi uchylił i zapowiedział wielkorządcę.
Ludwik zbladł.
Colbert opuścił pióro i oddalił się od króla, nad którym roztoczył czarne skrzydła.
Wielkorządca wszedł jak dworak i za jednym rzutem oka zrozumiał całe położenie.
Położenie to nie było dla Fouqueta bezpiecznem, pomimo przeświadczenia o potędze. Małe, czarne oko Colberta, rozszerzone zawiścią, i przezroczyste oko Ludwika XIV-go, zapalone gniewem, oznaczały wielkie niebezpieczeństwo.
Dworzanie są jak starzy żołnierze, którzy z powiewu wiatru i szmeru liścia poznają odległość wojsk nieprzyjacielskich; mogą oni, posłuchawszy chwilą, powiedzieć, ilu jest ludzi, ile postępuję koni i ile toczy się armat.
Fouquet więc poznał z milczenia, jakie nastąpiło po jego wejściu, że mu coś zagraża.
Król pozwolił mu posunąć się aż na środek pokoju. Jego bojaźliwa młodość nakazywana mu chwilową cierpliwość. Fouquet śmiało pochwycił sposobność.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — pragnąłem jak najprędzej cię widzieć.
— Dlaczego?... — zapytał Ludwik.
— Aby przynieść Waszej Królewskiej Mości dobrą wiadomość.
Colbert, prócz objętości ciała, z wielu względów był do Fouqueta podobny. Ta sama była w nim przenikliwość, ta sama znajomość ludzi; co więcej, ta sama siła opanowania się, która obłudnikom daje czas do rozwagi i skuteczniejszego działania.
Odgadł więc, że Fouquet idzie naprzeciw wymierzonemu pociskowi. Oczy jego zabłysły.
— No, jakież wiadomości?... — zapytał król.
Fouquet położył na stole zwój papierów.
— Niech Wasza Królewska Mość — rzekł — raczy spojrzeć na tę pracę.
Król powoli rozwijał zwój.
— Plany — rzekł.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Co to za plany?
— Nowej warowni, Najjaśniejszy Panie.
— A!... — rzekł król — jak widzę, panie Fouquet, zajmujesz się taktyką i strategiką.
— Zajmuję się wszystkiem, co Waszej Królewskiej Mości może być pożytecznem — odpowiedział Fouquet.
— Piękne obrazki!... — mówił król, patrząc na rysunki.
— Wasza Królewska Mość pojmuje je zapewne — rzekł Fouquet, schylając się nad papierem — to obwód murów, to warownie, to roboty do ukończenia.
— A to co jest, mój panie?
— Morze.
— Morze wokoło?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Cóż to za miejsce, którego plan mi pokazujesz?
— To Belle-Isle na morzu — odpowiedział dobrodusznie Fouquet.
Na ten wyraz Colbert zrobił tak znaczące poruszenie, że król, odwróciwszy się, zalecił mu spokój.
Fouquet udał, że nie zważa ani na poruszenie Colberta, ani na znak króla.
— Więc — mówił król — ufortyfikowałeś Belle-Isle?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, właśnie przynoszę kosztorysy i rachunki — odparł Fouquet — wydałem miljon sześć kroć sto tysięcy liwrów na to dzieło.
— A to na co?... — odpowiedział obojętnie Ludwik, zaczerpnąwszy odwagi w nieprzyjaznem spojrzeniu Colberta.
— Mój cel łatwo odgadnąć — rzekł Fouquet — wszak Wasza Królewska Mość niebardzo dobrze jesteś z Wielką Brytanją.
— Tak, lecz od czasu powrotu Karola II-go, zawarłem z nią przymierze.
— Od miesiąca, Najjaśniejszy Panie, a fortyfikacje na Belle-Isle od sześciu miesięcy zaczęte.
— Zatem są bezużyteczne.
— Najjaśniejszy Panie, fortyfikacje nigdy nie są bezużyteczne. Ufortyfikowałem Belle-Isle przeciwko panom Monck, Lambertowi i wszystkim mieszkańcom Londynu, w których zapalił się duch rycerski. Belle-Isle przyda się także przeciw Holendrom, z którymi Anglja, albo Wasza Królewska Mość rozpocznie wojnę.
Król milczał i z boku spoglądał na Colberta.
— Ale Belle-Isle — rzekł król — jest twoją, panie Fouquet, własnością?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— A czyjaż więc?
— Waszej Królewskiej Mości.
Colbert zadrżał, jakby się przepaść przed nim otworzyła.
Ludwik zachwycony był podziwem w części dla genjuszu, w części dla poświęcenia Fouqueta.
— Wytłomacz się pan — rzekł.
— Nic łatwiejszego, Najjaśniejszy Panie. Belle-Isle jest moją własnością i ufortyfikowałem ja mojemi funduszami. Lecz że nikt nie może zabronić wiernemu poddanemu służyć swojemu panu, ja ofiarowuję Waszej Królewskiej Mości Belle-Isle; stanowisko wojenne, powinno należeć do króla. Na przyszłość, Najjaśniejszy Panie, możesz tam trzymać garnizon.
Colbert o mało nie padł na posadzkę, aż musiał oprzeć się o ścianę.
— Wielka zdolność wojenną okazałeś, mój panie — rzekł Ludwik XIV-ty.
— Początek nie ode mnie wyszedł, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Fouquet — wielu oficerów natchnęło mnie ta myślą. Plany wykonane są przez jednego z najzdolniejszych inżynierów.
— Także się zowie ten inżynier?
— Pan du Vallon.
— Pan du Vallon?... — powtórzył Ludwik — nie znam go. Przykro mi jest, panie Colbert, że nie znam ludzi, którzy uświetniają moje panowanie.
To mówiąc, zwrócił się do Colberta.
Ten stał, jak z nóg ścięty, pot płynął mu po twarzy, żaden wyraz nie zdołał wydobyć się z jego ust. Cierpiał, jak prawdziwy męczennik.
— Zapamiętaj to nazwisko — dodał Ludwik.
Colbert bledszy od swych flamandzkich mankietów, nisko się skłonił.
Fouquet mówił dalej:
— Kamienie są brane na cement rzymski, który nasi architekci wykonali według starożytnych wzorów.
— A działa?... — zapytał Ludwik.
— Najjaśniejszy Panie, to już do Waszej Królewskiej Mości należy, nie przystało mi zakładać dział w posiadłości, mającej tytuł własności prywatnej.
Ludwik zaczął się chwiać na dwie strony, to ku człowiekowi, którego potęgi lękał się, to ku temu, który stał upokorzony.
Ale uczucie powinności monarszej przeważało nad uczuciami człowieka.
I wskazał palcem plany.
— To musi wiele kosztować — rzekł.
— Już to powiedziałem Waszej Królewskiej Mości.
— Powtórz, bo zapomniałem.
— Miljon sześć kroć sto tysięcy liwrów.
— Miljon sześć kroć sto tysięcy liwrów! musisz być ogromnie bogaty, panie Fouquet.
— To Wasza Królewska Mość jest bogaty, bo Belle-Isle jest twoją własnością.
— Dziękuję ci, panie Fouquet; ale jakkolwiek jestem bogaty...
Tu król zaciął się.
— Co chciałeś powiedzieć, Najjaśniejszy Panie?
— Przewiduję, że kiedyś zabraknie mi pieniędzy.
— Tobie, Najjaśniejszy Panie?
— Tak, mnie.
— Kiedyż to być może?
— Jutro, naprzykład.
— Racz mówić wyraźniej. Najjaśniejszy Panie.
— Mój brat żeni się z księżniczką angielską.
— Cóż z tego, miłościwy Panie?
— Muszę przyjąć moją księżniczkę godnie, jak na wnuczkę Henryka IV-go przystało.
— Najsłuszniej.
— Zatem potrzebuję pieniędzy.
— Naturalnie.
— I będę ich żądał.
Ludwik XIV-ty wahał się. Suma, jakiej miał żądać, była prawie taką, jakiej musiał odmówić Karolowi II-mu.
Zwrócił się więc ku Colbertowi.
— Potrzeba mi jutro... — mówił, patrząc na niego.
— Milion — odezwał się Colbert, uradowany, że przyszła na niego kolej.
Fouquet odwrócił się od Colberta, aby słuchać króla. Odwrócił się jednak niezupełnie i czekał, aby król powtórzył:
— Miljon!
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Fouquet — i cóż Wasza Królewska Mość z tem zrobisz?
— Jednak zdaje mi się... — rzekł Ludwik XIV-ty.
— To jest wydatek na wesele jakiej księżniczki niemieckiej.
— Panie...
— Wasza Królewska Mość potrzebujesz najmniej dwóch miljonów!... same konie będą kosztowały pięć kroć sto tysięcy. Dziś będę miał honor przysłać Waszej Królewskiej Mości miljon sześć kroć!
— Jakto!... — odezwał się król — miljon sześć kroć!
— Za pozwoleniem, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Fouquet, nie wracając się nawet do Colberta — wiem, że jeszcze brakuje czterech kroć. Ale minister — i wskazał palcem Colberta — ma moich dziesięć kroć sto tysięcy.
Król spojrzał na Colberta.
Ale ten nie odezwał się.
— Pan minister — mówił dalej Fouquet, mówiąc o Colbercie — odebrał przed ośmioma dniami miljon trzy kroć sto tysięcy; zapłacił z tego sto tysięcy liwrów gwardji, siedemdziesiąt pięć tysięcy szpitalom, dwadzieścia pięć Szwajcarom, sto trzydzieści tysięcy na żywność, sześćdziesiąt na broń, a dziesięć na drobne wydatki; pozostała reszta, jeżeli się nie mylę, wynosi około dziewięciu kroć stu tysięcy.
I, zwróciwszy się Colberta, jakby naczelnik, lekceważący podwładnego, rzekł:
— Staraj się pan, aby te dziewięć kroć sto tysięcy, były wypłacone Najjaśniejszemu Panu.
— W ten sposób będzie dwa miliony pięć kroć.
— Te pięć kroć sto tysięcy będą na wydatki osobiste Waszej Królewskiej Mości. Słyszysz, panie Colbert, dziś przed ósmą.
To rzekłszy, skłonił się królowi i wyszedł, nie spojrzawszy nawet na swojego przeciwnika, któremu tak potężnie zmył głowę.
Colbert ze złości darł na sobie koronki i aż do krwi gryzł usta.
Jeszcze Fouquet był we drzwiach, kiedy odźwierny, przechodząc około niego, zawołał:
— Kurjer z Bretanji do Jego Królewskiej Mości.
— Pan d‘Herblay miał słuszność — rzekł Fouquet, patrząc na zegarek — godzina i pięćdziesiąt pięć minut. W sam czas.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.