Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
D’ARTAGNAN BIEGNIE, PORTHOS CHRAPIE, ARAMIS RADZI.

W trzydzieści pięć godzin po wypadkach, któreśmy opowiedzieli, gdy pan Fouquet, według zwyczaju, zabroniwszy wejścia do siebie, pracował w osobnym gabinecie swojego domu, przy ulicy Saint-Mande, który już znamy, kareta, zaprzężona w cztery konie, spienione od potu, galopem wjechała na dziedziniec.
Zapewne czekano na tę karetę, bo trzech, czy czterech lokai poskoczyło ku drzwiczkom i otworzyło je, pan Fouquet zaś powstał z krzesła i podbiegł do okna. Tymczasem jakiś mężczyzna powoli wysiadał z karety, opierając się na ramionach lokaja.
Zaledwie wymówił swoje nazwisko, aliści jeden z lokai poskoczył i znikł w przedsionku.
Człowiek ten udał się, ażeby uprzedzić swojego pana, lecz nie potrzebował pukać do drzwi.
Fouquet stał już na progu.
— Jego Wielebność biskup z Vannes — rzecze lokaj.
— Dobrze — odpowiedział Fouquet.
I oparł się na poręczy schodów, po których zwolna wstępował Aramis.
— Czy to ty, kochany przyjacielu?... — rzekł.
— Tak, ja sam, panie, ale zmęczony i osłabiony.
— A!... biedaku — wyrzekł Fouquet, podając mu rękę, na której wsparł się Aramis, gdy słudzy oddalili się z uszanowaniem.
— Nic to nie znaczy — odpowiedział Aramis — skoro tylko przybyłem; o to głównie się starałem i uczyniłem to z boską pomocą.
— Mów prędzej — rzekł Fouquet, zamykając za sobą drzwi gabinetu, w którym był sam z Aramisem.
— Czy tylko sami jesteśmy?...
— Zupełnie sami.
— Czy nas nikt słyszeć nie może?...
— Bądź spokojny.
— A pan du Vallon przybył tu?...
— Przybył.
— I odebrałeś pan list ode mnie?...
— Odebrałem; interes musi być ważny, skoro spowodował twoją obecność w Paryżu w chwili, gdy gdzieindziej była potrzebną.
— Ważny!... nie może być ważniejszy.
— Dziękuję ci, dziękuję; o cóż idzie takiego?... ale, na Boga, przedewszystkiem odetchnij, przyjacielu, jesteś blady, że aż strach bierze.
— W rzeczy samej jestem cierpiący, ale na Boga, nie zważaj pan na to. Czy pan Vallon nic nie mówił, list mój oddając?...
— Usłyszawszy wielki hałas, udałem się do okna i zobaczyłem przed gankiem coś podobnego do rycerza z marmuru; zeszedłem na dół, on oddał mi list z konia, który padł trupem.
— A on?...
— Upadł wraz z koniem; wzięto go i zaniesiono do mieszkania; po przeczytaniu listu, udałem się do niego, aby zasięgnąć wiadomości, lecz usnął tak mocno, że niepodobna było go obudzić. Litość mnie nad nim wzięła, kazałem mu zdjąć buty i zostawić go w spokoju.
— Dobrze, to ja teraz powiem, o co chodzi. Wszak pan znasz d‘Artagnana?..
— Doskonale. — Jest to człowiek rozumny i odważny, chociaż przez niego zginęło dwóch moich najlepszych przyjaciół: Lyodot i d‘Emmeris.
— Tak, wiem o tem — spotkałem w Tours kurjera, który wiózł do mnie list od Gourvilla i Pelissona. Czy pan zastanowiłeś się nad tym wypadkiem?
— Zastanowiłem się.
— I czy pojąłeś, że to był cios, wymierzony wprost w twoją władzę?
— Czy tak?
— Ja przynajmniej tak sądzę.
— Przyznam ci się, że ta myśl przykra i mnie samemu przyszła.
— Na Boga, nie zaślepiaj się, panie; słuchaj... otóż wracam do d‘Artagnana.
— Słucham cię.
— W jakiem go pan poznałeś zdarzeniu?
— Był u mnie po pieniądze.
— Z czyim rozkazem?
— Z królewskim.
— Z królewskim?
— Podpisanym przez Jego Królewską Mość.
— A widzisz pan! d‘Artagnan przybył na Belle-Isle pod pozorem zakupienia salin dla swego pana. D‘Artagnan tylko królowi służy, zatem przybył w jego interesie i widział się z Porthosem.
— Z jakim Porthosem?
— Wybacz pan, omyliłem się, widział się z panem du Vallon na Belle-Isle i wie tak dobrze, jak i pan, że wyspa jest ufortyfikowana.
— I myślisz, że król go wysłał?.. — rzekł Fouquet zamyślony.
— Zapewne.
— Zatem d‘Artagnan jest niebezpiecznem narzędziem w rękach królewskich.
— Najniebezpieczniejszem ze wszystkich.
— Ja to na pierwszy rzut oka odgadłem.
— Jakto?
— Chciałem go do siebie przywiązać.
— Jeżeliś go pan uważał za najwaleczniejszego i najzręczniejszego w całej Francji, miałeś słuszność.
— Cokolwiek będzie kosztował, trzeba go ująć.
— D‘Artagnana?
— Czy to się z twojem zdaniem nie zgadza?
— I owszem, ale go pan ująć nie zdołasz.
— A to dlaczego?
— Nie umieliśmy korzystać z czasu; kiedy był poróżniony z dworem, trzeba go było pochwycić; od czasu, jak był w Anglji, od czasu, jak się przyczynił do przywrócenia monarchji, od czasu, jak zrobił majątek, przywiązał się do króla. Wszedł w służbę i widać dobrze mu płacą.
— My lepiej mu zapłacimy.
— Za pozwoleniem pańskiem, słowo d‘Artagnana jest święte i kiedy je komu raz da, pewnie dotrzyma.
— I cóż stąd wnosisz?... — zapytał Fouquet z niepokojem.
— Że, chociaż tymczasowo, trzeba się uchronić od strasznego ciosu.
— Ale jakim sposobem?
— Zaczekaj pan.
— Wszak d‘Artagnan niedługo przybędzie, aby zdać królowi rachunek ze swej wyprawy.
— Zapewne.
— Sądzę jednak, że dobrze go wyprzedziłeś.
— Może o dziesięć godzin.
— A więc w ciągu dziesięciu godzin...
Aramis potrząsnął głową.
— Czy widzisz pan te chmury, wiatrem pędzone, te jaskółki, latające w powietrzu; d‘Artagnan biegnie prędzej, niż chmury i ptaki, jego wiatr unosi.
— Więc...
— Powiadam panu, że to człowiek nadludzki; jest on w moim wieku, a znam go od lat trzydziestu pięciu.
— Cóż z tego?
— Uważaj więc pan na mój rachunek; wyprawiłem pana du Vallon o godzinie drugiej w nocy. Pan du Vallon wyprzedził mnie o osiem godzin. Kiedy du Vallon przybył?
— Blisko cztery godziny temu.
— Widzisz więc pan, że ja zyskałem w drodze cztery godziny. A jednak kamienny to człowiek ten Porthos, zajeździł osiem koni, których trupy znalazłem po drodze. Ja także pędziłem narówni z wiatrem, ale mam podagre, jestem cierpiący i trudy mnie zabijają. Musiałem chwile spocząć w Tours; stamtąd, leżąc w karecie, prawie napół umarły, to na bok, to na wznak się przewracając, w cztery godziny po Porthosie przybyłem; ale zważ pan, że d‘Artagnan nie waży trzystu funtów, jak Porthos, d‘Artagnan nie ma, jak ja, podagry, to nie jeździec, ale centaur; d‘Artagnan choć dziesięć godzin przed nim wyjechałem, we dwie po mnie przybędzie.
— Ale przeszkody, wypadki...
— Dla niego niema przeszkód, ani wypadków.
— Może koni nie dostał...
— On prędzej biegnie, niż konie.
— Jakiż to człowiek!...
— Tak, jest to człowiek, którego kocham i podziwiam; kocham go, bo jest dobry, szlachetny; podziwiam, bo mi przedstawia doskonałość człowieka. Lecz kochając go i podziwiając, boję się i jestem ostrożny. Otóż, jak powiadam, d‘Artagnan za dwie godziny będzie w Paryżu; wyprzedź go pan, jedź do Luwru i postaraj się widzieć z królem, zanim on przybędzie.
— Cóż powiem królowi?
— Nic; tylko mu ofiaruj Belle-Isle.
— Panie d‘Herblay, panie d‘Herblay, wieleż to naszych widoków naraz upadnie!
— Kiedy jeden projekt upadnie, można znaleźć tysiące innych; nie rozpaczajmy, ale jedź pan, jedź spiesznie.
— Ale ta załoga tak ślicznie utrzymana!... Król zamieni ją zaraz na swój orszak.
— Ta załoga byłaby króla, skoroby nogą tylko na Belle-Isle wstąpiła, dziś jeszcze jest twoją, panie, toż samo dzieje się ze wszystkiemi załogami. Fanie, ulegnij. Dzisiaj należy do ciebie cała armja: wtedy nie miałbyś nic. Czy nie wiesz, że garnizony twoje są dzisiaj w La Rochelle, Nantes, Bordeaux, Tuluzie i prawie we wszystkich miastach? Jedź więc pan do króla, jedź, póki czas; bo jestem pewny, że d‘Artagnan biegnie, jak strzała po drodze.
— Panie d‘Herblay, twoje słowa są ziarnem, zapładniającem moje myśli — jadę więc do Luwru.
— Ale natychmiast!...
— Tylko suknie zmienię.
— Pamiętaj pan, że d‘Artagnan nie potrzebuje przebywać Saint-Mande; on uda się wprost do Luwru. Godzina czasu nam pozostaje i z tej potrzeba skorzystać.
— D‘Artagnan wszystko mieć może, oprócz moich koni angielskich; za dwadzieścia pięć minut będę w Luwrze.
I bez straty minuty czasu, zarządził Fouquet swój wyjazd. Aramis zaledwie miał czas powiedzieć mu:
— Wracaj pan tak spiesznie, jak wyjeżdżasz; bo umrę z niecierpliwości.
W pięć minut naczelny rządca pędził do Paryża.
Tymczasem Aramis żądał, aby mu wskazano pokój, w którym spoczywał Porthos.
Przy drzwiach gabinetu Fouqueta, Pellisson, zawiadomiony o jego przybyciu, wyszedł z biura, aby go powitać.
Aramis przyjął powitanie z przyjacielską godnością, odpłacając grzecznościami równie poważnemi, jak ujmującemi; nagle zatrzymał się na schodach.
— Cóż tam takiego?... — zapytał.
W rzeczy samej na górze słychać było chrapanie, podobne do chrapania zgłodniałego tygrysa, albo zniecierpliwionego lwa.
— To nic — odpowiedział Pellisson z uśmiechem.
— Ależ...
— To pan du Vallon chrapie.
— Prawdę mówiąc, chyba tylko on mógłby narobić takiego hałasu. Za twojem pozwoleniem, panie Pellisson, muszą się dowiedzieć, czy mu na czem nie zbywa?
— Pozwolisz pan, że mu będę towarzyszył?...
— I owszem, proszę.
Obaj weszli do pokoju.
Porthos leżał wyciągnięty na łóżku, z twarzą raczej fjoletową niż czerwoną, oczyma nabrzmiałemi i gębą otwartą. Od chrapania, jakie wydobywało się z jego piersi, aż szyby w oknach drżały.
Patrząc na jego wyprężone muskuły i nabrzmiałe żyły na twarzy, na włosy, po zlepiane od potu, na wznoszące się i opadające piersi, nie można było oprzeć się pewnemu rodzajowi podziwu; była to postać niezwykłego rycerza.
Buty na opuchłych nogach Porthosa aż trzeszczały, całe zaś ciało stało się sztywnem. Porthos podobny był do kamiennego posagu.
Na rozkaz Pellissona, rozcięto na nim buty, bo żadna siła ludzka zdjąć ich nie była w stanie. Czterech lokai daremnie się o to kusiło.
Nawet nie obudzili Porthosa.
Ściągnięto mu rozcięte buty, porozrywano odzież i zaniesiono do kąpieli, w której był godzinę, następnie wdziano na niego świeżą bieliznę i włożono do ogrzanego łóżka, a wszystko to z taką pracą, jakby rozbierano i ubierano trupa. Porthos ani na chwilę oczów nie otworzył, ani nie przestał chrapać.
Aramis suchy i nerwowy nie chciał naśladować Porthosa i pomimo utrudzenia wziął się do pracy z Gourvillem i Pellissonem, lecz zemdlał na krześle.
Zaniesiono go do sąsiedniego pokoju, gdzie spoczynek uspokoił go nieco.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.