Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
PORTHOS GNIEWA SIĘ, ŻE PRZYBYŁ Z D‘ARTAGNANEM.

Zaledwie d‘Artagnan zgasił świecę, a już Aramis, który czatował za firankami, przeszedł korytarz na palcach i udał się do Porthosa.
Olbrzym, uśpiony od dwóch godzin, wyciągał się na piernatach. Właśnie był w pierwszym i najsmaczniejszym śnie, który mógł się oprzeć dzwonom i armatom; głowa jego pływała w pierzach, przypominając sobie lekkie kołysanie okrętu.
Wtem drzwi jego pokoju zlekka się otworzyły pod ciśnieniem delikatnej ręki Aramisa.
Biskup zbliżył się do śpiącego. Gruby kobierzec tłumił jego stąpanie. Porthos chrapaniem wszystko zagłuszał.
Położył mu rękę na ramieniu.
— Wstawaj — rzekł — wstawaj, mój kochany Porthosie.
Głos Aramisa był łagodny i przyjemny; lecz miał w sobie coś rozkazującego. Ręka jego była lekka, lecz wskazywała niebezpieczeństwo.
Porthos usłyszał głos i uczuł rękę Aramisa we śnie.
Zerwał się.
— Kto tu?... — zawołał olbrzymim głosem.
— Cicho!... to ja — odpowiedział Aramis.
— Ty, kochany przyjacielu — i dlaczego mnie budzisz?...
— Chcę ci powiedzieć, ażebyś jechał.
— Jechał?...
— Tak.
— Dokąd?...
— Do Paryża.
Porthos wyskoczył z łóżka i spojrzał na Aramisa obłąkanemi oczyma.
— Do Paryża?... — zapytał.
— Tak.
— O sto mil?...
— Sto cztery — odpowiedział biskup.
— A!... mój Boże, — westchnął Porthos, kładąc się znowu, jak dziecko, które od bony chce godzinę lub dwie snu wytargować.
— Trzydzieści godzin drogi, — dodał stanowczo Aramis. — Wiesz, że stacje są dobre.
Porthos ruszył nogą, wydając ciężki jęk.
— Dalej, dalej, mój przyjacielu, — nalegał prałat z pewnym rodzajem niecierpliwości.
Porthos wydobył drugą nogę z łóżka.
— I to koniecznie ja muszę jechać?... — zapytał jeszcze.
— Koniecznie.
Porthos wyprostował się na nogach, że aż podłoga zadrżała pod jego olbrzymią postacią.
— Psyt!... na miłość Boga, cicho, — rzekł Aramis — obudzisz kogoś.
— A!... prawda, — odpowiedział Porthos piorunującym głosem — zapomniałem; ale bądź spokojny, już się będę strzec.
To mówiąc, opuścił pas od płaszcza i pistolety, oraz kieskę, z której teraz z przeciągłym brzękiem wysypały się talary.
Brzęk ten zagotował krew w Aramisie, Porthos zaś zahuczał śmiechem.
— A to dziwne — rzekł zwyczajnym głosem.
— Ciszej, ciszej, Porthosie.
— A!... prawda.
I zniżył głos o pół tonu.
— Mówię — kończył Porthos — że nigdy nie jest się powolniejszym, jak kiedy się spieszymy, ani głośniejszym, jak kiedy chcemy być cicho.
— Prawda, ale niech kłamie przysłowie; my śpieszmy się i bądźmy cicho.
— Patrzaj, jak się spieszę, — odrzekł Porthos, wdziewając wierzchnią suknię.
— Dobrze.
— Widać, że to coś pilnego.
— Więcej niż pilne, bo ważne.
— Ho!... ho!... ho!...
— Czy cię o co badał d‘Artagnan?...
— Mnie?...
— Tak, na Belle-Isle?...
— O nic.
— Czyś tego pewny, Porthosie?...
— Na Boga, tak!...
— To być nie może, przypomnij sobie.
— Pytał mię, co robię i odpowiedziałem; że uczę się topografji. Chciałem powiedzieć wyraz, któregoś ty używał.
— Castramentacji.
— To, to, to — ale nie mogłem go sobie przypomnieć.
— Tem lepiej — a o co więcej pytał?...
— Co to za jeden pan Gerard.
— I jeszcze?...
— Co to za jeden pan Juponet?...
— Czy czasem nie widział naszego planu fortyfikacyj?...
— A gdyby...
— Co?... u djabła!...
— Bądź spokojny, zatarłem twoje pismo tak, że niepodobna było dojrzeć śladu twojej ręki.
— On ma dobry wzrok, przyjacielu.
— Czego się lękasz?...
— Lękam się, aby nie odkrył wszystkiego, idzie zatem o zapobieżenie wielkiemu nieszczęściu. Dałem rozkaz moim ludziom, aby wszystkie bramy zamknęli, niepodobna więc będzie wymknąć się d‘Artagnanowi przede dniem. Koń osiodłany jest, dostaniesz się na pierwszą stację i o piątej rano, będziesz o piętnaście mil.
Aramis zaczął ubierać Porthosa tak śpiesznie i zręcznie, jakby całe życie był lokajem.
Porthos nawpół zmieszany, nawpół osłupiały, nie czynił żadnej wymówki.
Kiedy był gotów, wziął go Aramis za rękę i wyprowadził, każąc ostrożnie stąpać po schodach, aby o cokolwiek nie potrącił; słowem, kierował nim na wszystkie strony, jakby sam był olbrzymem, a Porthos karłem.
W rzeczy samej koń osiodłany czekał na dziedzińcu.
Porthos wskoczył na siodło.
Wtedy wziął Aramis konia za lejce i poprowadził go na słomę, którą był zasłany dziedziniec, dla stłumienia łoskotu. Jedną ręką prowadził konia, drugą zatykał mu nozdrza, aby nie rżał.
Przyprowadziwszy go do bramy, rzekł do Porthosa:
— Teraz puszczaj się, przyjacielu; jedź na koniu, pij na koniu, śpij na koniu i nie trać minuty czasu.
— Dobrze, nigdzie się nie zatrzymam.
— Oto list do pana Fouquet; cokolwiek to może kosztować, niech go jutro przed południem otrzyma.
— Będzie go miał.
— Pamiętaj...
— O czem?...
— Że kiedy dobrze się sprawisz, zostaniesz księciem lub parem.
Porthos wytrzeszczył oczy i odpowiedział:
— Kiedy tak, to stanę za dwadzieścia cztery godzin.
— Postaraj się o to.
— To ruszaj i popuść Goljatowi cugle.
Aramis puścił konia, odtykając mu nozdrza.
Porthos dał koniowi ostrogę i puścił się galopem.
Aramis, dopóki mógł widzieć w ciemnościach nocy, ścigał Porthosa oczyma; straciwszy go z oczu, wszedł na dziedziniec.
U d‘Artagnana było cicho.
Lokaj, postawiony przy drzwiach na straży, nie widzał światła i nie słyszał szelestu.
Aramis zamknął drzwi za sobą, kazał lokajowi iść spać i sam się położył do łóżka.
D‘Artagnan, nic się nie domyślając, sądził, że wszystkiego dokona, gdy wstanie o wpół do piątej.
Wstawszy, pobiegł w koszuli do okna. Okno wychodziło na dziedziniec.
Dzień zajaśniał.
Dziedziniec był pusty, nawet kury z grzęd nie poschodziły jeszcze.
Nikogo nie widać.
Wszystkie drzwi były zamknięte.
— Wybornie, — rzekł do siebie d‘Artagnan. — Ja wstałem najpierwszy. Ubierajmy się, i dalej do dzieła!...
I zaczął się ubierać.
Tym razem starał się pozbyć w ubraniu owego zaniedbania, właściwego mieszczanom; zapinając się i ściskając, kładąc na bakier kapelusz, usiłował nadać sobie minę żołnierska, której brak zwrócił uwagę Aramisa.
To uczyniwszy, wszedł niespodziewanie do pokoju Aramisa.
Ten spał, albo udawał, że śpi.
Wielka otwarta księga leżała przy nim na pulpicie; świeca woskowa paliła się jeszcze przy niej. Był to dowód cnotliwego spędzenia nocy i chęci obudzenia się w dobrej myśli.
Muszkieter uczynił to samo z biskupem, co biskup z Porthosem.
Uderzył go po ramieniu.
Widać, że Aramis udawał śpiącego, albowiem zamiast obudzić się nagle, pozwolił drugi raz się uderzyć.
— A!... to ty — rzekł, wyciągając rękę. — Na honor, zapomniałem we śnie, że mam przyjemność mieć cię w moim domu. Która godzina?...
— Nie wiem — odpowiedział d‘Artagnan mocno zmieszany. — Jeszcze dość wcześnie, jak sadzę. Wyobraź sobie, że nie mogę pozbyć się żołnierskiego nawyknienia wstawania rano.
— Może chcesz, żebyśmy pojechali?... — zapytał Aramis; — ale zdaje mi się, że jest bardzo wcześnie.
— Jak ci się podoba.
— Podobno ułożyliśmy się przejechać konno o godzinie ósmej.
— Być może, ale tak gorąco pragnąłem cię widzieć, że mówiłem do siebie; im prędzej, tem lepiej.
— A moje siedem godzin snu?... — rzekł Aramis — one są konieczne i muszę je uzupełnić.
— Mój przyjacielu, zdaje mi się, że dawniej nie byłeś takim śpiochem, żywy byłeś i nikt nie widział cię w łóżku.
— Otóż dlatego właśnie teraz lubię dłużej spać.
— Ale przecież nie dla spania kazałeś mi czekać do ósmej?...
— Bałem się, abyś ze mnie nie żartował, kiedy powiem ci prawdę.
— Powiedz więc.
— Mam zwyczaj mówić pacierze od szóstej do ósmej.
— Pacierze?...
— Tak.
— Nie wiedziałem, że biskupi są tak skrupulatni.
— Biskupi są obowiązani dawać przykład młodszym.
— Na Boga!... przyjacielu, to mnie pojedna z waszą wielebnością. Przykład!... brawo!... niech żyje przykład!...
— Przebacz mi zatem, przyjacielu.
— Czy mam cię pożegnać?...
— Potrzebuję skupić ducha, mój drogi.
— Dobrze, opuszczam cię, ale na prośby poganina, przyjaciela twojego, skróć modlitwy dzisiejsze.
— Za półtorej godziny...
— Półtorej godziny nabożeństwa?... A!... mój przyjacielu, pozwól co wytargować.
Aramis zaczął się śmiać.
— Zawsześ przyjemny, zawsześ wesoły, zawsześ młody, czyś na to przybył do mojej djecezji, abyś mnie z Bogiem poróżnił?...
— Ba!...
— Wszak wiesz, że nigdy odmówić ci nie byłem w stanie; ale drogo mnie będziesz kosztował.
D‘Artagnan przygryzł usta.
— Już ja grzech biorę na siebie — rzekł — zmów Ojcze nasz, przeżegnaj się i koniec.
— Psyt!... — odezwał się Aramis, — widzę, że nie jesteśmy sami, bo ktoś obcy przybywa.
— Odpraw go.
— Nie mogę, wczoraj oznaczyłem rozmowę, jest to pryncypał kolegjum jezuickiego i przeor dominikański.
— Twój sztab — niech i tak będzie.
— Cóż będziesz przez ten czas robił?...
— Pójdę, obudzę Porthosa i z nim zaczekam, aż skończysz naradę.
Aramis nie ruszył się z miejsca, nie mrugnął oczyma, nie wyrzekł ani słowa.
D‘Artagnan postąpił ku drzwiom.
— A czy wiesz, gdzie Porthos śpi?... — rzekł biskup.
— Nie wiem, ale zapytam.
— Idź korytarzem i otwórz drugie drzwi na lewo.
— Dziękuję, do widzenia.
I d‘Artagnan udał się w kierunku przez Aramisa wskazanym, lecz zaledwie dziesięć minut upłynęło, powrócił.
Zastał Aramisa, siedzącego pomiędzy przeorem dominikańskim i pryncypałem jezuickim, zupełnie w tej samej postawie, jak niegdyś go zastał w oberży Crevecoeur.
Towarzystwo to nie zmieszało muszkietera.
— Cóż takiego?... — spokojnie zapytał Aramis. — Może masz co do powiedzenia, mój przyjacielu?
— Chciałem ci powiedzieć, — odpowiedział D‘Artagnan, patrząc na Aramisa — że Porthosa niema.
— Ale czy napewno?... — spokojnie zapytał Aramis.
— Przychodzę z jego pokoju.
— Gdzież on być może?...
— Właśnie i ja o to pytam.
— A czemu się o to nie spytałeś?...
— Właśnie pytałem.
— I cóż ci powiedziano?...
— Że Porthos, mając zwyczaj codziennie rano wychodzić, pewnie i dzisiaj wyszedł.
— I cóżeś wtedy uczynił?...
— Poszedłem do stajni — obojętnie odpowiedział d‘Artagnan.
— Po co?...
— Aby się przekonać, czy czasem konno nie wyjechał.
— I...? — zapytał biskup.
— Pod nr. 5 żłobu brakuje konia Goljata.
Cała ta rozmowa utrzymana była w tonie nader grzecznym.
— O!... teraz rozumiem, co to znaczy, — rzekł Aramis, po chwili namysłu. — Porthos wyjechał, aby nam sprawić niespodziankę.
— Niespodziankę?...
— Tak. Kanał, prowadzący z Vannes do morza, jest pełen dzikich kaczek i bekasów, które Porthos nadzwyczaj lubi, i zaręczam, że ich z tuzin na śniadanie przyniesie.
— Czy tak?... — zapytał d‘Artagnan.
— Jestem tego pewny. A dokąd chcesz, aby poszedł?... pewnie fuzję wziął z sobą.
— To niepodobna — rzekł d‘Artagnan.
— A wiesz co, przyjacielu, siądź na konia i goń go.
— Masz słuszność, biskupie, pojadę.
— Czy chcesz towarzysza?...
— Dziękuję, Porthos łatwy jest do poznania, będę pytał o niego.
— Weź rusznicę.
— Dziękuję.
— Każ osiodłać konia, który ci się podoba.
— Tego, na którym wczoraj z Belle-Isle jechałem.
— Dobrze, zarządzaj jak u siebie.
Aramis zadzwonił i wydał rozkaz osiodłania konia, którego sobie wybrał d‘Artagnan.
Przybywszy do drzwi, służący tak stanął, aby zostawić d‘Artagnanowi wolne przejście.
W tej chwili jego oczy napotkały wzrok pana. Zmarszczenie brwi objaśniło przezornego sługę, że ma uważać, co d‘Artagnan będzie robił.
D‘Artagnan wsiadł na konia, a tętent doszedł do uszów Aramisa.
Po chwili służący wszedł.
— A co?... — zapytał biskup.
— Panie — rzekł służący, — pojechał kanałem ku morzu.
— Dobrze — odpowiedział Aramis.
W rzeczy samej d‘Artagnan, nic nie podejrzewając, pędził ku morzu, spodziewając się na obszernych równinach ujrzeć kolosalną postać Porthosa.
D‘Artagnan uporczywie szukał śladu konia.
Kilkakroć zdawało mu się, że słyszy wystrzały.
Złudzenie to trwało przez trzy godziny. Przez dwie godziny d‘Artagnan szukał Porthosa.
Podczas trzeciej godziny powrócił do domu.
— Pewnośmy się minęli — rzekł — i pewno obudwóch zastanę na mnie czekających.
D‘Artagnan się mylił. Nie zastał Porthosa w biskupstwie, jak go nie znalazł nad brzegiem kanału.
Aramis czekał go na schodach z miną rozpaczającą.
— A co, czy cię nie dopędzono, kochany d‘Artagnanie wołał zdaleka, spostrzegłszy muszkietera.
— Nie, czyś posyłał za mną?...
— A!... mój przyjacielu, jak mnie to martwi, że napróżno za tobą posyłałem; lecz około siódmej jałmużnik od Ś-go Paterna przyszedł do mnie i mówił, że Porthos, lękając się, aby w jego nieobecności Gerard nie wypłatał mu jakiego figla, skorzystał z rannego przypływu morza i udał się na Belle-Isle.
— Ale, jak mi się zdaje, Goljat czterech mil morzem przebyć nie zdoła.
— Sześć — odpowiedział Aramis.
— Tembardziej.
— Lecz Goljat, zaręczam ci, stoi w stajni zadowolony, że już nie dźwiga Porthosa.
W rzeczy samej, za staraniem prałata, który o wszystkiem wiedzieć musiał, konia odprowadzono z pierwszej stacji.
D‘Artagnan zdawał się być zadowolony z tego wyjaśnienia.
Jadł śniadanie, siedząc pomiędzy jezuitą i Aramisem wprost dominikanina, ustawicznie uśmiechając się do niego.
Śniadanie było długie i przepyszne; wyborne wino hiszpańskie, ostrygi z Morbihan, doskonałe ryby z Loary, ogromne raki z Paimboeuf i zwierzyna najdelikatniejsza, składały się na główniejsze dania.
D‘Artagnan jadł wiele, a pił mało.
Aramis nic nie pił prócz wody.
Po śniadaniu, odezwał się d‘Artagnan do biskupa:
— Ofiarowałeś mi rusznicę.
— Tak.
— Więc mi jej pożycz.
— Czy chcesz iść na polowanie?...
— Czekając na Porthosa, cóż lepszego mam robić?...
— Weź która ci się podoba ze zbrojowni.
— Ale pójdziesz ze mną na polowanie, biskupie?...
— Byłaby to dla mnie wielka przyjemność, mój przyjacielu, lecz łowy są zabronione biskupom.
— Nie wiedziałem o tem — rzekł d‘Artagnan.
— Prócz tego — mówił Aramis, — aż do południa mam zatrudnienie.
— Więc sam pójdę?...
— Niestety!... ale wracaj na obiad.
— Zbyt dobre u ciebie jedzenie, ażeby się nie spieszyć.
To rzekłszy, opuścił d‘Artagnan gospodarza, pożegnał gości, wziął rusznicę, lecz, zamiast na łowy, udał się prosto ku portowi Vannes.
Uważał, czy kto za nim nie idzie, ale nie spostrzegł nikogo.
„Najął łódź rybacką za dwadzieścia pięć liwrów i odpłynął o wpół do dwunastej, w tem przekonaniu, że nikt go nie śledzi.
Prawda, że nikt nie udał się za nim. Tylko braciszek jezuicki, umieszczony na wieży kościelnej od rana, z oka go nie spuścił przy pomocy wybornej lunety.
O trzy kwadranse na dwunastą, zawiadomiono Aramisa, że d‘Artagnan udał się na Belle-Isle.
Podróż d‘Artagnana była pospieszna, albowiem wiatr północny pędził go ku wyspie.
W miarę jak do niej się zbliżał, oczyma badał brzegi. Chciał on bądź przy brzegu, bądź na warowni ujrzeć jaskrawy strój Porthosa i jego olbrzymią postać.
Lecz patrzył napróżno; przypłynąwszy do brzegu, zapytał o Porthosa żołnierzy, którzy mu powiedzieli, że pan du Vallon jeszcze nie wrócił z Vannes.
Wtedy, nie tracąc chwili czasu, kazał łodzi kierować się ku Sarzeau.
Wiemy, że wiatr kilka razy na dzień zmienia kierunek; szczęście chciało, że wiatr północny zmienił się na południowy, przychylny drodze do Sarzeau. W trzy godziny dobił d‘Artagnan do lądu, a we dwie godziny przybył do Vannes.
Pomimo spieszności biegu pożerał d‘Artagnan oczyma przestrzeń i na pokładzie statku z niecierpliwości tupał nogami.
Rzec można, że lotem ptaka przybiegł do biskupiego pałacu.
Spodziewał się, że zmiesza Aramisa spiesznym swoim powrotem, i chciał mu wyrzucić jego dwuznaczność, zawsze jednak delikatnie i tak, aby w usprawiedliwieniu wyrwać mu część jakąś tajemnicy.
Liczył nakoniec na to, że przy gwałtownych wyrażeniach, które są dla tajemnic tem, czem bagnety dla wałów, tajemniczy Aramis nie zdoła być dosyć ostrożnym.
W przedsionku pałacowym zastał lokaja, który wzbronił mu przejścia z głupowatym uśmiechem.
— Do Jego Wielebności — rzekł d‘Artagnan, odpychając lokaja ręką.
Lokaj, zachwiany nieco na nogach, wyprostował się.
— Nadaremnie.
— Jakto nadaremnie?...
— Ponieważ Jego Wielebności niema w domu.
— Jego Wielebności niema w domu; a gdzież się podział?...
— Wyjechał.
— Wyjechał?...
— Tak.
— A dokąd wyjechał?...
— Ja nie wiem, ale może mówi panu o tem.
— Jakto?... jakim sposobem mówi?...
— W tym liście, który mi oddał do pana...
I wyjął list z kieszeni.
— Dawaj go, nudziarzu — rzekł d‘Artagnan, wydzierając mu pismo z rąk.
— A!... rozumiem — mówił dalej d‘Artagnan, spojrzawszy na list biskupa.
I czytał półgłosem, co następuje:

Drogi przyjacielu!

„Ważny interes wzywa mnie do jednej z parafij mojej djecezji. Myślałem, że się zobaczymy przed odjazdem, ale zwątpiłem o tem, przypuszczając, że może dwa, albo trzy dni zabawisz na Belle-Isle z naszym, poczciwym Porthosem.
„Baw się wesoło, ale nie mierz się z nim przy stole, jest to rada, którąbym dał nawet Athosowi w jego najświetniejszej epoce.
„Żegnam cię, mój drogi. Wierzaj mi, że bardzo mi przykro nie korzystać z twojego towarzystwa.“
— A!... to mnie dopiero wykierowano na dudka!... — zawołał d‘Artagnan — ale ten będzie się śmiał szczerze, kto się roześmieje ostatni. Zadrwiono ze mnie jak z małpy, której podano pusty orzech.
I, uderzywszy w twarz śmiejącego się lokaja, wybiegł z biskupiego pałacu.
D‘Artagnan udał się na pocztę i tam, wybrawszy konia, przekonał się, że nietylko jelenie szybkiemi są w biegu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.