Więzień na Marsie/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Więzień na Marsie
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. Le Prisonnier de la planète Mars
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Odkrycia.

Kilka dni następnych były dla Roberta dniami tryumfów, a czas ulatywał jak sen czarowny.
Władza jego nad Marsjanami była nieograniczoną.
Odziany we wspaniałą suknię z piór jaskrawych i w takiż kołpak w kształcie djademu, miał straż przyboczną z dwunastu silnych, uzbrojonych ludzi.
Uau i Eoja towarzyszyli mu ciągle, ucząc go miejscowego języka, którym się już posługiwał nieźle, w czym nie było nic dziwnego, gdyż mowa ta składała się zaledwie z dwustu wyrazów, utworzonych wyłącznie z samogłosek: spółgłoski występowały tylko w nazwach rzeczy strasznych lub szkodliwych.
Robert cieszył się szacunkiem i przywiązaniem swoich podwładnych, posuniętem do fanatyzmu i uwielbienia.
Pewnego dnia spostrzegł ze zdziwieniem swoją podobiznę, wyrobioną z drzewa, gliny i kolorowej skóry, umieszczoną w jednej ze świątyń, gdzie niegdyś odbierał cześć Erloor.
Wytłomaczył jednak otaczającym, że nie życzy sobie być stawianym na równi z tymi drapieżnymi zwierzętami, ponieważ chce ludzi obdarzać tylko dobrem: dostatkiem, sprawiedliwością i pokojem.
Zasady te odpowiadały łagodnej i spokojnej naturze ludności, co mu zjednało wielką popularność.
W kilka dni po walce z wampirami, stanęły dokoła wioski wysokie kominy z surowej cegły, a raczej otwarte piece, pokryte dachami, w których ogień palił się swobodnie, zabezpieczony od deszczu lub piasku z rąk wampirów, na podkładzie z wielkich kamieni, przeciw którym Roomboo były bezsilne.
Porobiono też na nie doły, w które to zasadzki wpadało ich po kilka codziennie, a ludność zabijała je maczugami. Odtąd wioska spała spokojnie, otoczona wieńcem płonących ognisk.
Pewnego dnia Robert wsiadł w łódkę, uplecioną z sitowia i obciągniętą skórami fok i używał pysznej przejażdżki po kanałach, obserwowanych przez ziemskich astronomów; miały one pozór wielkich rzek, któremi woda z morza dostawała się w głąb lądu, na południe. Nie zwracając uwagi na wprawę swoich wioślarzy w kierowaniu łódką, do czego używali wioseł, zakończonych rodzajem łyżki, Robert kreślił ostrym kamieniem na kawałku łupku zarysy lądów planety, posiłkując się wspomnieniami z dzieł Schiaparellego i Flammariona.
W szkicu tym uderzała go pewna szczególność: wszystkie oceany znajdowały się na północy, a lądy na południu. Zdawało mu się, iż rozwiązał zagadkę, nad którą tak długo suszyli głowy astronomowie i uczeni.
— Ależ to bije w oczy! — zawołał z uniesieniem — dziwi mię, że nikt się tego dotąd nie domyślił! Cały Mars jest jednem wielkiem bagniskiem i w porze puszczania lodów po sześciomiesięcznej zimie wszystko byłoby wyschniętem podczas wiosny i lata, trwających każde po sześć miesięcy, gdyby nie kanały! Niemi to z północy na południe dochodzi ożywcza woda!
Zastanawiało go tylko to, iż astronomowie stwierdzili istnienie w pasie zwrotnikowym gór, których szczyty bieleją podczas zimy.
— To wcale nie obala mojej teorji — rzekł, jak gdyby odpowiadając komu niewidzialnemu — mogą być wśród tych bagnisk i górzyste okolice... Lecz jeśli są góry, muszą być i doliny zaciszne, ogrzewane półrocznem latem, gdzie rosną wszelkie rośliny krajów gorących, a zimę stanowi pora deszczów... Astronomowie zapominają widocznie o tem, że rok na Marsie ma 687 dni, wszystko więc ma czas do dojrzenia!
Tu zapadł w głęboką zadumę; teraz pojął, dlaczego tu drzewa były tak olbrzymie, a rośliny tak rozrośnięte: istnienie ich bowiem było dwa razy dłuższem, niż na Ziemi. Pragnął zobaczyć, jak piękną będzie jesień, pogodna a tak długa, gdy cała przyroda będzie powoli i długo zamierać, strojna w bogate kolory, nieznane mieszkańcom Ziemi. Jakże cudnem tu być musi powolne, długie budzenie się natury ze snu zimowego, co za przepych kwiatów, po śnie tak długim witających powrót słońca!
Później lato zwrotnikowe upalne, lasy złocistego koloru, jesień w czerwieni i złocie, wśród żałosnych okrzyków ptaków wodnych, lecących całemi chmarami...
Myślał o tych zmianach przyrody z zapałem naturalisty. W myśli jego rysowały się wymarzone wspaniałe rośliny; widział cieniste, głębokie wąwozy, zarosłe gęstwiną drzew, splątanych Ijanami: tam to chroniły się Erloory przed jasnością dnia, po swych krwiożerczych, nocnych wycieczkach; na wzgórzach rosły palmy kokosowe i daktylowe, pomarańcze, obciążone owocami, roztaczające jednocześnie upajający zapach swych śnieżnych kwiatów.
Nagle gniew go ogarnął:
— Nic nie znam dotąd — zawołał — nic nie widziałem jeszcze na tej planecie tajemniczej! Wiem tyle, ilebym wiedział, spadłszy na Ziemię między Eskimosów lub mieszkańców Ziemi Ognistej! A przecież mogą tu istnieć, oprócz Erloorów, inne istoty, piękne, rozumne, szczęśliwe, zamieszkujące inne, cieplejsze okolice o żyznych polach i kwiecistych łąkach, gdzie panuje obfitość i szczęście!
W tej chwili spostrzegł, że Uau i Eoja słuchali go w zdumieniu, patrząc mu trwożnie w oczy.
Uspokoił ich uśmiechem i ruchem ręki, a tymczasem nowa zmiana krajobrazu przerwała jego smutne myśli.
Spód łódki uderzył o dno kanału, wyłożone granitem, wybornie obrobionym. Przyjrzawszy mu się bliżej, Robert stwierdził, że budowniczowie tych kanałów, równie jak starożytni Egipcjanie, rozsadzali bryły granitu za pomocą marznącej wody, bez używania jakichbądź narzędzi.
Pomiędzy trzcinami pływało sporo tych ziemnowodnych stworzeń, które Marsjanie zwali Roomboo. Na jedno z nich Robert już był wzniósł maczugę, gdy Eoja chwyciwszy go za rękę, zdołała mu wytłomaczyć, iż na kanałach nie wolno ich zabijać; są to niejako urzędnicy tych arterji wodnych — istoty pożyteczne, a więc nietykalne.
— Zjadają wprawdzie wiele ryb — mówiła — lecz zato oczyszczają rzeki, są więc bardzo potrzebne. Zabijamy je tylko wtedy, gdy nas napastują, lecz to już zapewne nigdy się nie powtórzy, ponieważ władcy ich, Erloory, zostali zwyciężeni raz na zawsze!
Robert wysiadł na brzeg, porosły czerwonemi roślinami, lecz dalszą drogę zagrodził mu wał kamienny, utworzony z głazów źle obrobionych w kwadraty, nie spojonych niczem, lecz ułożonych jedne na drugich.
Pojął wtedy, co znaczą owe linje na brzegach kanałów, obserwowane przez ziemskich astronomów: zabezpieczały one ląd od wylewów gwałtownie na wiosnę płynących wód, utrzymując je w kanałach.
Z tych rozmyślań zbudziły go wołania wioślarzy: pokazywali mu strome schody, wiodące na szczyt skał.
Któż to mógł zbudować? przecież nie opaśli, dobroduszni Marsjanie!
Lecz czekały go jeszcze inne niespodzianki.
Niedaleko stamtąd, ujrzał prawdziwe miasto marsyjskie, gdyż miało około dwóch tysięcy chat; przyjęto go z uniesieniem, do którego się przyczyniły opowiadania Eoji.
Ci nowi znajomi dostali dar królewski: w glinianej misie nieco żarzących się węgli. Eoja nauczyła ludność, jak się trzeba obchodzić z tym szacownym podarunkiem i wkrótce powtórzyły się tu sceny, już przez nas opisane: stos buchał płomieniem, zapach pieczonego mięsiwa napełnił powietrze, posągi Erloorów i Roomboo strawione zostały przez ogniska, których łańcuchem zostało otoczone całe miasto.
Lecz Roberta już nużyły te hołdy i okrzyki ludności — po lekkim posiłku, kazał płynąć do innej wioski, gdzie czekało go znów to samo.
Wszędzie, gdzie przebywał, wypowiadano bezlitosną wojnę znienawidzonym Erloorom; nikt już ich się nie bał i wszędzie ludność żywiła się ich mięsem.
Życie Roberta było teraz jednym ciągiem tryumfów i radości; zasypywano go pieszczotami i podarunkami, on zaś używał wszechstronnej sławy, jako kucharz, wódz naczelny, mąż stanu, doktór, inżynier, będąc na nieznanej planecie pierwszym przedstawicielem tych umiejętności.
Wszędzie też, z jego rozkazu, budowano wieże, w których płonęły ognie. Spokój i bezpieczeństwo zapanowały w całej rozległej okolicy. Wampiry po doznanej klęsce nie napastowały nikogo, gdyż wyniosły się w głąb kraju, gdzie ich straszliwy urok nie był niczem naruszony.
Dwa jednak młode wampiry, które, oślepione blaskiem, wpadły w ognisko, z rozkazu Roberta złapano i uwięziono, w oczekiwaniu sprawy o zakłócenie spokoju publicznego, napad z włamaniem i usiłowanie morderstwa, których to zarzutów Marsjanie nie pojmowali, a tem samem nie umieli ocenić ich całej doniosłości.
Piątego dnia tego tryumfalnego pochodu, po nieskończenie długich wędrówkach przez czerwone lasy i kanały szerokie, jak morza, Robert doznał silnego wrażenia.
Znalazł się przed pałacem z różowych głazów, będącym już tylko ruiną bluszczem obrosłą, lecz która przypominała dokładnie, tak ogólnym kształtem, jak i szczegółami, ziemskie gmachy.
Był to prawdziwy labirynt bram, wieżyczek, balkonów i minaretów, który zdawał się być nie do rozwikłania. Były tam schody o paruset stopniach, kończące się w próżni, których kamienie obluźniły się i porozsuwały — sklepienia, trzymające się jakimś cudem w równowadze, niby arkady olbrzymich, zdumiewająco zuchwale rzuconych mostów.
Balkony były na połamanych kroksztynach o kształtach olbrzymich, zwierzęcych lub ludzkich, którym brakowało to głów, to ramion...
Tę wspaniałą ruinę okrywała bujna, przepyszna roślinność: czerwone bluszcze, buki, brzozy, otulały ją płaszczem zieloności, zakrywając rany, zadane przez czas, jakby chcąc przeszkodzić ostatecznemu rozpadnięciu się jej w gruzy. Marsjanie oddalili się ze zgrozą od tych ruin, wśród których potworne postacie Erloorów, wyrobione z niesłychanem podobieństwem, rozwijały na sklepieniach swe skrzydła olbrzymie, lub oplatały kolumny, owijając się dokoła nich.
Napróżno Robert łamał sobie głowę, chcąc rozwikłać różne sprzeczności, mające związek z ową ruiną.
Jak pogodzić istnienie takiej budowli, niezaprzeczenie dzieła wielu artystów i uczonych, ze znikczemnieniem, jeśli nie zezwierzęceniem mieszkańców tej planety? A te kanały, budowane z taką sztuką?
Przypuściwszy nawet, że kopały je olbrzymie, dziwaczne Roomboo, to jakiż gienjalny inżynier nakreślił ich plany, oznaczył ich rozmiary i kierunek, kto je obłożył olbrzymiemi bryłami kamieni regularnego kształtu? Przecież nie ślepe Roomboo!...
— Bezwątpienia — rzekł do siebie Robert — patrzę na ślady i ruiny starożytnej, kwitnącej niegdyś cywilizacji, która teraz powoli powraca do stanu barbarzyństwa!
Przybywano znów do nowej wioski — i to przerwała jego rozmyślania. Znów go tu czekało to samo przymusowe widowisko zapału ludności, okrzyki na cześć jego, uczty...
To wszystko straciło już powab nowości, było tylko ciężkim przymusem...
— Teraz pojmuję — szepnął — skąd pochodzi troska, zaciemniająca twarze wielkich tego świata i to nawet w chwilach najweselszych. I ja już tego doświadczać zaczynam...
To też uczuł się szczęśliwym, gdy po hucznem przyjęciu, mógł w cichej chatce ułożyć się do snu i otulić w przepyszny płaszcz puchowy, ofiarowany mu przez uwielbiających go poddanych, a który mu służył za płaszcz koronacyjny i kołdrę zarazem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.