Przejdź do zawartości

Wesoła zabawa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Wesoła zabawa
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie Skarbnica Milusińskich Nr 50
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1931
Druk Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SKARBNICA MILUSIŃSKICH
pod redakcją S. NYRTYCA



E. KOROTYŃSKA
WESOŁA ZABAWA
POWIASTKA
z ilustracjami





WYDAWNICTWO
KSIĘGARNI POPULARNEJ w WARSZAWIE
Printed in Poland.
Druk. Sikora, Warszawa





— Jaka to szkoda! — mówił Julek do matki, że lato trwa tak krótko.
Przeleci tych parę miesięcy, jak jedna chwila, a potem zimno i śnieżyce i taki dzień krótki...
Ach! czemuż nie urodziłem się i nie mieszkam w ciepłych krajach, gdzie słońce zawsze świeci i grzeje, kwiaty kwitną bez przerwy, a zimowa pora odznacza się tylko tem, że pada deszcz...
Mamusiu, dlaczego tak źle u nas, a gdzieindziej tak dobrze i miło?
— Każdy klimat ma swą przyjemność, tak jak i każda pora roku, — odpowiedziała matka na żale swego dziewięcioletniego synka.
Mnie to najlepiej w Polsce i tobie też tak być winno, syneczku. Bo to twój kraj rodzinny, a więc wszystko w nim powinno ci być najdroższe i najpiękniejsze.
— I ten wstrętny deszcz i ten mróz zimą ma być dla mnie najmilszy? — pytał ze zdziwieniem Julek.
— Deszcz przeminie, a zresztą i we Włoszech jest pora deszczowa, poczynając od listopada i trwa parę miesięcy, a co do mrozu i śniegu, to przynoszą one dzieciom dużo przyjemności, jakich, nie doznają dzieci innych krajów.

Pomyśl tylko, co to za przyjemność zabrać łyżwy i ślizgać się po lodzie co za miła zabawa! Nieprawdaż?
— Prawda, mamusiu, ale cóż mamy ze śniegu? Br! jak zimno!
— Ze śniegu? I ty mnie, synku, pytasz?
Ależ, dziecko, czyż nie widziałeś jak bawią się dzieci naszych sąsiadów?
— Widziałem, mamusiu, ale mnie wcale ta zabawa nie pociąga...
— I czemuż? powiedz synku!
— Bo widzi mamusia, to nic przyjemnego ziębić sobie ręce, robiąc bałwana z śniegu...
Marzną ręce, marznie cały człowiek... Lepiej siedzieć w domu.
— Zobaczymy, czy tak będziesz mówił, gdy zaczną się śniegi i Wituś przyjedzie. Jestem pewna, że namówi cię do robienia bałwanów ze śniegu, do ślizgawki, a wtedy nie będziesz wyrzekał na zimę.
— Wątpię, mamusiu — odparł Julek, drżąc na samo wspomnienie śniegów i mrozu. Bo też piecuch był z naszego Julka! Wciąż okulany w ciepłe boty i futrzane okrycie, otulony w szaliki i rękawice — nie rozumiał, co za rozkosz oddychać czystem mroźnem powietrzem i o ile mógł wykręcał się zawsze od dłuższych spacerów. Nie pomagały namowy matki ani nawet surowy nieraz rozkaz ojca, aby wyszedł na podwórze, pobiegał, pobawił się z kolegami.
Z tego też powodu wątły był i często zaziębiał się, pomimo że strzegł się zimna, jak największego nieszczęścia i nigdy nie lubił wychodzić z domu.
Nadeszła pora mroźna, tak bardzo nielubiana przez Julka.
Był silny mróz, ludzie biegali szybko po ulicach, dorożkarze uderzali rękami, machali rękawami ubrań, aby się rozgrzać, a ślizgawki roiły się od dzielnych zuchów — chłopców, niebojących się jak Julek mrozu.
Julek szedł przez ulicę ze szkoły i śmieszny przedstawiał widok.
Skulony w dwoje, z twarzą ukrytą w szalik i czapkę futrzaną, szedł, bijąc ręka o rękę, tupiąc nogami i wykrzywiając się pociesznie.
W domu zastał swego kochanego kuzynka Witusia.
Ach! jakże się ucieszył! Doprawdy po raz pierwszy chyba nie płakał i nie wyrzekał na mróz!
— Witusiu! drogi mój, kochany braciszku! — wołał, obejmując go za szyję i całując serdecznie — jakiś ty dobry, żeś przyjechał...
Wituś odwzajemniwszy mu się pocałunkami, bo szczerze też kochał Julka piecucha, jak go nazywali w rodzinie, spojrzał na okulonego w szaliki i różne ciepłe ubrania chłopaka i naraz wybuchnął nie mogącym się powstrzymać śmiechem.
— Cha! cha! cha! — śmiał się rozweselony Wituś — coś ty z siebie zrobił?
Eskimos! istny Eskimos!
A toć dziś niema nawet 10-u stopni mrozu! Cóżbyś począł, jeśliby było 40 stopni, jak w Rosji?
Wiesz? ja byłem przez parę zim na Minszczyźnie, tam dochodził mróz do 34 stopni i nie zmarzłem!
Ach! ty piecuchu! Muszę ja teraz ciebie, przez czas mej u was bytności wyuczyć wytrwałości w zimnie.
Wstyd dla mężczyzny być tak mało wytrzymałym na zimno...
— Nie jestem jeszcze mężczyzną dorosłym, — bronił się Julek — jak będę starszy...

— A ja czyż jestem dorosły? — wołał Wituś — o trzy lata tylko jestem od ciebie starszy... Mężczyzną trzeba być od urodzenia... A cóż to? czyż dopiero dorosły zwać się może mężczyzną i być na wszelkie niewygody wytrzymałym?

No, dalej! zrzucaj te eskimosowskie szaty! gorąco, aż uf! w pokoju, a to stoi, w swych futrach!
I Wituś zdejmował szybko z Julka palto, serdak i wszystkie szale i rękawiczki.
Aha! jeszcze getry wełniane! człowieku! jakoś ty to wszystko udźwignął? aj! aj! aj! toć to z pud tego ciepłego ubrania!
Dalej w tany! zobaczysz, jak się zrobi ciepło!
Złapał wesoły chłopak Julka wpół i rozpoczął harce.
— Masz już dosyć ciepliska na ten raz! — zawołał Wituś, sadzając go na krzesełku — codziennie zrobimy sobie taki wieczorek tańcujący bez dam, a jak tylko śnieg spadnie, co, daj Boże, jak najprędzej, lepić razem będziemy bałwana ze śniegu!...
Zbudzili się koło siódmej i odrazu wskoczyli na nogi.
Szkoły dzisiaj nie było, dano im kilka dni na ostatki, mogli więc doskonale się ubawić.
Gorączkowo wypili kawę, chleb z masłem zabrali do kieszeni i w drogę! Julek włożył na siebie futro i szaliki ale już w pół drogi pożałował, że nie usłuchał Witusia.
Biegnąc szybko rozegrzał się momentalnie i wystarczała mu ciepła bluzka i czapeczka wełniana na głowie.
Powrócił więc do domu i odniósł ciepłe ubranie z tryumfem.
— Aha! już Wituś rozpoczął lekcję wytrwałości na zimno! — odezwała się pani Darska do męża, — Julek odniósł ciepłe ubranie.
A tymczasem chłopcy przybiegli do miejsca, gdzie było najwięcej śniegu i zaczęli robić ogromne kule śniegowe, z których miał być zbudowany olbrzymi bałwan.
Staczali je z góry, dokazując, rzucając na siebie śniegiem i tarzając się po puchowej równinie.
Co za robota! co za uwijanie się! Niczem fabryka!
Zrobili podstawę, ubili doskonale koła wbitego w śnieg kija i już grunt zrobiony!
A tymczasem Marcinek, przyniósł od kowala z kuźni ogromne czarne węgle i do jednej z kul włożył z nich oczy, jak djament czarny błyszczące, sadzami brwi umalował, usta, nawet nos odznaczył na kuli i z dumą przyniósł swe dzieło do stojącego na drabinie Witusia.
— Patrzcieno, jaki rzeźbiarz! — wolały dzieci, zachwycone głową bałwana, — a toć to istny człek! to jak żywy!
I śpiewać poczęły razem:

„Głowo, głowo kochana,
Cieszysz ty nas od rana!
Co za usta i oczy!

Zda się żywa podskoczy!
Głowo, głowo kochana,
Ej ta dana! ta dana!

— Do roboty! do roboty! — wołał Wituś — śpiewać będziemy, kiedy już będzie nasz kawaler zupełnie skończony!
Dużo jeszcze mamy roboty!
Trzeba zrobić ręce, wystarać się o fajkę, miotłę, coś na głowę, bodajby jaki koszyk...
Gdy skończymy, weźmiemy się za ręce i zaśpiewamy piosenkę...
Wojtuś! biegnij do swego ojca i poproś o miotłę, a ja tymczasem usadowię temu paniczowi głowę na karku...
Wojtuś pobiegł na jednej nodze, a tymczasem Julek ulepiał ze śniegu ręce dla olbrzyma i podawał je Witusiowi, który umieścił po bokach symetrycznie ręce u ramion i szczęśliwy, że się trzymają mocno, przyklepywał jeszcze całą figurę i wygładzał.
Każde z dzieci starało się być użyteczne.
A więc jedno wygładzało rękoma boki, robiło w tułowiu przedział i nogi.
Nic więc dziwnego, że wkrótce zrobiony był olbrzym i brakowało mu tylko kapelusza, miotły i fajeczki do palenia.
Ale na to nie czekano ani chwili.
Zaledwie ukończono robotę dał się słyszeć głos radosny Wojtusia i chłopiec z zarumienioną od zimna twarzyczką przybiegł z ogromną miotłą wręku i na żarty zaczął wywijać nią i machać tak zadzierżyście, że zrzucił czapkę Jóźkowi z głowy.
Wsadzono olbrzymowi kij pod ramię, utkwił w lodowym pancerzu bałwana i trzymał się wyśmienicie.
Pomyślano wtedy o udekorowaniu głowy.
— Franek! twój ojciec pono robi koszyki?
A lećże prędko i przynieś jaki koszyk, może być i nie wykończony, a my za to, jeśli się przy tej zabawie popsuje, przyniesiemy mu dużo, wikliny i pleść mu pomożemy!
Pobiegł Franek, ile mu sił starczyło i oto już powraca ze ślicznym wiklinowym koszykiem bez dna, ale to nic nie szkodzi, nikt góry głowy nie dojrzy, a lepiej, że nie zakryta całkiem głowa, bo mróz będzie dosięgał i tak łatwo olbrzym nie roztopi się na słońcu, jak zacznie w południe przygrzewać.
Wsadzono mu na głowę... Ach! jak ślicznie wygląda!
Śmiech i krzyk rozległ się naokoło.
— Patrzcie, jaki to ważny pan! Ho! ho! ho!
— Nie pan jeszcze bo mu brak fajeczki! — zawołał Wituś, komendurujący całą tą zabawą — Julek! a biegnij no szybko do domu, poproś ojca o starą fajkę, widziałem, że ma tego dużo, powiedz, że bałwan nie może być bez fajki! Dobrze?
Nie trzeba było Julkowi dwa razy tego powtarzać. Pobiegł pędem do domu.
— Tatusiu! tatusiu najdroższy! — wołał już od progu zadyszany i cały różowy od mrozu — fajki trzeba olbrzymowi, olbrzym bez tego nie może istnieć! Wituś prosi.
— No, to weź synku którą z tych starych fajek, które leżą na oknie i zanieś odemnie w darze olbrzymowi, którego przyjdę wkrótce odwiedzić.
— Ach! tatusiu, jak to dobrze przyjdź zobacz, taki śliczny!
— A nie zimno ci Julku? — spytała uśmiechając się matka.
— Ani trochę, mamusiu, nie będę już piecuchem, przekonałem się, że na świeżem powietrzu może być cieplej niż w pokoju, jeśli się jest w ruchu...
Mówiąc to, Julek popędził szybko w pole, gdzie stał wspaniały bałwan ze śniegu, ustrojony w kapelusz, dzierżący olbrzymią miotłą i oczekujący cierpliwie na wonną fajeczkę.
— Masz Witusiu! — wołał zdaleka, potrząsając glinianą fajeczką...
Dziękuję ci — zawołał Wituś, wsadzając w usta bałwana fajkę, teraz już gotów zupełnie, uformujmy więc koło i tańczmy...
Należy się nam zabawa po pracy. I cała gromadka miłych i pracowitych dzieci ujęła się za ręce i tańcząc wkoło śniegowego olbrzyma śpiewała i podskakiwała ochoczo.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.