Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom V-ty/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział III
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


III.

We dwadzieścia minut później Flogny wysiadał z powozu przed biurem policyi.
Mimo, że katastrofa nastąpiła rano, wszystko było tu jeszcze w największem zamięszaniu.
Koledzy Flognego zapełniali korytarze, krążąc jak pszczoły wokoło ula. Jeden z komisarzów do spraw sądowych, wyznaczony do prowadzenia śledztwa, wywoływał ich jednego po drugim.
— Trzeba czekać... — pomyślał agent. — Otóż wypadek śmierci podwójnie dla mnie fatalny, nie będę mógł prawdopodobnie wyjechać tej nocy.
— Nie mylił się w tem przypuszczeniu. Dopiero około dziesiątej wieczorem wywołano jego nazwisko!
— Nie spodziewałem się zobaczyć tu dziś ciebie, Flogny — rzekł mu komisarz do spraw sądowych.
— Dlaczego, panie komisarzu?
— Przerzucając codzienne notatki naszego biednego naczelnika, tak ogólnie żałowanego, dowiedziałem się, żeś otrzymał pewną kwotę pieniędzy na prowadzenie śledztwa w sprawie przy ulicy Joubert, a mając obok tego upoważnienie do działania, sądziłem, żeś już wyjechał.
— Miałem właśnie wyjechać, lecz posłyszawszy wypadkiem o tem nieszczęściu, przybiegłem tu co żywo.
— Jakże ci idzie śledztwo w tej sprawie?
— Błądzę jeszcze w ciemnościach, wszakże zdała okazuje mi się punkt jasno błyszczący.
— Oby się sprawdziło, co mówisz! Posłuchaj mnie, Flogny. Znam cię oddawna, oceniam twoją inteligencyę i poświęcenie się dla służby; mogę więc tobie otwarcie wyjawić, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, ja przeznaczonym zostanę do objęcia obowiązku po zmarłym twym naczelniku. Gdyby stać się to miało, radbym, ażeby moja nominacya blaskiem jakiego ważnego wykrycia opromienioną została. Wynajdź mi morderców Edmunda Béraud, a będę, pamiętał o twojej przyszłości, zapewniając ci taką, jaka przejdzie najświetniejsze człowieka marzenie.
— Możesz pan rachować na mnie, panie komisarzu, a to więcej z poświęcenia dla służby, niż chęci zyskania wynagrodzenia.
— Wiem o tem i oceniam twoją uczciwość. Jedno wszakże nie przeszkadza drugiemu. Możesz śmiało przyjąć wynagrodzenie, poświęceniem i pilnością zdobyte. Zatem powiadasz. iż dostrzegłeś światełko, połyskujące w tej tajemniczej sprawie?
— Tak... lecz błagam, nie pytaj mnie pan o bliższe objaśnienia. Mogę się mylić, a chciałbym powiedzieć wszystko na pewnych podstawach.
— Nie badam cię... pozostawiając całą swobodę działania.
— Kiedyż nastąpi pogrzeb zmarłego naczelnika.
— Pojutrze.
— Powrócę na ów smutny obrzęd.
— Odjeżdżasz więc?
— Tak, panie naczelniku, radbym jeszcze dziś w nocy.
— Jedz więc z życzeniem najlepszego powodzenia.
Wyszedłszy z gabinetu przyszłego swego zwierzchnika, Flogny spojrzał na zegarek.
Wskazywał on w pół do dwunastej.
— Zapóźno!... — wymruknął z niezadowoleniem. — A to prawdziwa fotalność! Pozostałe mi teraz jedynie jechać pociągiem, wychodzącym o w pół do siódmej zrana.
Wróciwszy do siebie na ulicę François-Miron, udał się na spoczynek, a równo ze świtem poszedł na stacyę orleańskiej drogi żelaznej, zkąd wyjechawszy, stanął w Tours o godzinie trzeciej minut pięćdziesiąt po południu.
W Tours musiał długo czekać na pociąg i przybył do Blévé dopiero o w pół do ósmej wieczorem.
Na stacyi pytał jednego z urzędników: który jest najlepszy hotel w Blévé?
Wskazano mu hotel Kupiecki.
Flogny, przyjechawszy bez żadnych bagażów, szedł pieszo przez miasto, na które zachodzące słońce rzucało ostatnie swe blaski, i prosił jednego z przechodniów o wskazanie mu hotelu Kupieckiego.
Wyprzedzimy go tam na kilka minut.
Wspólny obiad tylko co się ukończył i goście przeszli do drugiej sali na kawę, gdzie zasiedli do gry w karty, szachy i domino.
Trilby z Arnoldem umieścili się w miejscu, jakie zajmowali przez dzień cały.
Delvigne siedział samotnie przy stoliku w pobliżu nich.
Mając wyjechać nazajutrz w podróż po całym departamencie, zapisywał sobie w karnecie otrzymane polecenia. Cały jego stolik zapełniony był notatkami i różnego rodzaju kupieckiemi rachunkami. Teka, wypchana papierami i listami, leżała na marmurowem blacie stołu obok niego.
Misticot, siedząc przy następnym stole po za nim, przeglądał dzienniki.
Dwie, znajdujące się tu zarówno, a dobrze nam znane osobistości, widocznie były roztargnione. Głównie zaś Arnold Desvignes mocno się niepokoił opóźnionem przybyciem, policyjnego agenta. Według najściślejszego obliczenia, powinien on już znajdować się w Blévé. Zresztą, w tak małem, jak to, miasteczku, gdzie hotele nie są licznemi, Flogny, na mocy służącego mu prawa, mógł przejrzeć meldunkowe księgi z nazwiskami podróżnych, a między tymi nie pominął zapewne i Kupieckiego hotelu.
— Nie wyjechał więc nocnym pociągiem, jak sądziłem i wierzyłem w to na pewno? — zapytywał z trwogą Arnold sam sienie. — Gdyby nie przyjechał, wszystko stracone, bo w takim razie nie omieszka on pójść do prefektury i pochlubić się z poczynionych odkryć w tej sprawie.
Ósma uderzyła na wielkim hotelowym zegarze, umieszczonym na frontonie budynku.
Drzwi kawiarnianej sali otwarły się nagle, a w nich ukazał się posłaniec z biura telegrafu, niosący w ręku błękitną kopertę.
Właściciel hotelu, siedzący za kontuarem, gdzie sprawdzał całodzienne rachunki, podniósł głowę.
— Kogo szukasz, Rajmundzie? — zapytał.
— Pan Delvignes nie wyjechał ztąd jeszcze?
Na to zapytanie odwrócił się wspomniony komisyoner.
— Jestem! — odpowiedział — masz do mnie depeszę?
— Tak, panie... tylko co przybyła. Wprawdzie godziny, przeznaczone dla doręczania depesz, minęły i według regulaminu, powinienbym ją panu oddać dopiero nazajutrz zrana, przechodząc jednakże tędy, wstępuję. Należy być skrupulatnym w dopełnianiu reguł.
— Dziękuję ci, panie Raymond.
Delvignes, rozdarłszy kopertę, przebiegł oczyma depeszę, wołając:
— Otóż niespodziewana historya!... Mój pryncypał wzywa, bym jaknajspieszniej przybywał w nader ważnej sprawie. Potrzebuję znajdować się w Paryżu jutro zrana nieodwołalnie. Co tu zrobić?
— Musisz pan jechać pociągiem, wychodzącym z Amboise, nie ma innej rady... — rzekł posłaniec z telegrafu.
— O której godzinie wychodzi ten pociąg?
— O pierwszej minut dwanaście po północy. Staniesz pan w Paryżu na piątą zrana.
— To doskonale!
— A może przygotować powóz dla pana, panie Delvignes, któryby cię powiózł do Amboise? — pytał właściciel hotelu.
— To niepotrzebne, kochany gospodarzu. Mając tyle godzin czasu przed sobą, pójdę pieszo, spacerem. Pogoda prześliczna. Wyjdę ztąd o wpół do Jedenastej, pozostawiwszy w numerze moje zawiniątka i bagaże. Nadeślesz mi je pan później. A teraz napiszę kilka krótkich listów do klientów, oczekujących na mnie w Loches i Tours.
Tu Delvignes siadł i pisać zaczął.
Posłaniec z telegrafu wychodząc, spotkał się we drzwiach z jakimś wchodzącym podróżnym.
Był to znany nam agent policyi, Flogny.
Poznawszy go, Arnold za pierwszym rzutem oka pochylił się ku Trilbemu, szepcąc cicho:
— Oto nasz człowiek!
Irlandczyk spojrzał nanowo przybyłego, który, zwróciwszy się do kontuaru, pytał właściciela:
— Czy mógłbym otrzymać pokój w pańskim hotelu?
— Ależ tak, panie... najchętniej. Życzysz pan sobie, ażeby cię tam zaraz poprowadzono?
— Niekoniecznie... nie jest mi zbyt śpieszno. Każ mi pan najprzód podać kafelek piwa i pozwól sobie zadać jedno zapytanie.
— Ludwiku! kufelek piwa dla pana. A teraz słucham... O co chodzi?
— Nie znajduje się czasem u pana między przybyłymi podróżnymi młody chłopiec, przybyły z Paryża, nazwiskiem Stanisław Dumay?
— Stanisław Dumay? — powtórzył gospodarz — właśnie on u mnie zamieszkał. Bardzo przyjemny młodzieniec, zapoznał się już z mym synem. Otóż na szczęście, odrazu go pan znalazłeś. Czy znasz pan dobrze pana Dumay?
— Nie... zbliska go nie znam...
— A więc odwróć się pan. Widzisz pan tego młodego chłopca, czytającego dziennik?
— Widzę...
— To on.
— Nareszcie? — zawołał Flogny z radością.
— Może pani życzysz sobie, ażebym go powiadomił, iż ktoś chce się z nim widzieć?
— Nie... nie! Nie przeszkadzaj mu pan, sam pójdę do niego.
Tu Flogny podszedł do Misticota.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.