Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom V-ty/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział II
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


II.

Gdy siadano do stołu, Trilby zniknął.
Pobiegł on śpiesznie do swego pokoju, a otworzywszy tam walizę, wyjął z niej pęk haczyków żelaznych, zwanych w narzeczu gminnem słowikami, jakich używają złodzieje do otwierania najbardziej skomplikowanych zamków, zatrzymał się przez pół minuty w pustym korytarzu przy skrzynce do listów, której zamek podważył bez trudu i powróciwszy na salę, szepnął Arnoldowi:
— Mam list.
Posługujący oznajmił, iż śniadanie na stole.
Arnold wraz z Trilbym zasiedli na dwóch końcach stołu, zdała od Misticota.
Zaczęło się roznoszenie potraw, gdy nagle wpadł na salę Bevel, ów komedyant-klown, akrobąta, Żoko, czyli małpa brazylijska, zdyszany, cały potem okryty.
— Do pioruna! — zawołał, wieszając na haku kapelusz: pędziłem, aby się nie opóźnić. Pan mer kazał mi czekać w przedpokoju blisko godzinę... To grzecznie i nader uprzejmie, nieprawdaż? Nakoniec jednak otrzymałem pozwolenie... Afisze już się drukują... Format olbrzymi, litery trójkolorowe. To wpada w oko, przynęca spektatorów...
Tu usiadł, a pochłaniając potrawy, mówił dalej ze zwykłą sobie gadatliwością:
— Kasa u mnie będzie otwartą jutro od rana. Wydałem ku temu rozkazy i mam nadzieję — dodał, zwracając się ku obecnym — że panowie zaszczycić zechcą swoją bytnością moje przedstawienie, to rzeczywiście niezwykłe przedstawienie.
Jeden z podróżnych zabrał głos, by odpowiedzieć na zaproszenie impresarya. Był to Delvigne, lokator z ulicy des Tournelles.
— A cóż grać będziecie, dyrektorze, na owem tak nadzwyczajnem przedstawieniu? — zapytał, podkreślając intonacyą głosu ostatnie wyrazy.
— Najprzód „Słomiany kapelusz.“
— Dobra sztuka, ale dyabelnie stara... a potem?
— „Żoko, czyli małpa brazylijska.“
— Jest to rzeczywiście zabawne, lecz pod warunkiem, ażeby aktor był wprawnym klownem i doskonałym mimikiem.
— Żoko, to ja sam, panie... — rzekł z dumą Rével.
— A! pan grywasz małpy? — zapytał Delvigne z ironią.
— Jak prawdziwy szympans, a nawet i lepiej... Małpy... to, panie, moja specyalność!
— Winszuję!
— To będzie w rzeczy samej niezwykle ciekawe przedstawienie — rzekł drugi z gości.
— Tak... — odrzekł Delvigne — z przyczyny tego zbiegłego goryla od Pezona. Ale to przecie nie pan uciekłeś z tej menażeryi? — dodał, śmiejąc się głośno.
— Pan lubisz dowcipkować, jak widzę... — odparł Revel, zmuszając się do uśmiechu.
Nie zatrzymujemy dłużej czytelnika przy śniadaniu, w czasie którego nie zaszedł żaden ważniejszy wypadek.
Po ukończeniu tegoż Arnold wraz z Trilbym weszli na pierwsze piętro do pokoju pod szóstym numerem.
— Oto list... — rzekł Trilby.
— W jakiż go sposób zdobyłeś?
Irlandczyk pokazał „słowika, ” który mu służył ku temu.
— Doskonale! — zawołał wspólnik Verrièra. — Ażeby jednak odwrócić wszelkie podejrzenia, skoro posłaniec otworzy skrzynkę w hotelu, potrzeba w nią wsunąć kopertę z tymże samym adresem, zawierającą wewnątrz kartę czystego papieru. Skoro zakonnica obierze tę lakoniczną przesyłkę, radbym widzieć jej minę!... Śpiesz się załatwić z tem coprędzej... Spotkamy się na kawie.
Podczas, gdy Trilby spełniał polecenie zabójcy Edmunda Béraud, tenże, rozdarłszy kopertę, czytał w liście co następuje:

„Dobra siostro Maryo!
„Widzę, iż miałaś słuszną przyczynę, nie ufając temu Arnoldowi Desvignes. Poznaję, iż coraz mniej ufać mu należy. Wpiłem na ślad bardzo ważny za mojem przybyciem do Blévé i za powrotem do Paryża przywiozę ci dowód, że wspólnik pana Verrièra jest fałszerzem. Czuję, iż z nadmiaru radości obłęd mnie ogarnia na wspomnienie, gdyby mi Bóg pozwolił urzeczywistnić położone we mnie zaufanie, stać się godnym szacunku, jakim obdarzasz mnie, siostro, i ocalić pannę Anielę. Łącząc dla ciebie wyrazy wysokiego mojego poważania^ dobra ma siostro, zostaję twym wiernym i wdzięcznym sługą.
Stanisław Dumay.“

— Ha! panie Misticot! — zawołał Desvignes, zaciskając zęby — umiesz śledzić wiernie i pilnie, jak widzę. Pochwyciłeś drut od piorunochronu. Dobre to dla misy i, jakiej się podjąłeś, ale złe bardzo dla ciebie! Mięszając się w obce sprawy, znajdujemy to, czegobyśmy znaleźć nie chcieli. Zanim skruszysz nić, więżącą stosunki drugiego, sam wprzódy padniesz ofiarą.
Tu, schowawszy list do pugilaresu, Desvignes zeszedł do sali kawiarnianej, gdzie go poprzedził już Trilby.
Nasz podrostek z Montmartre rozmawiał właśnie z synem właściciela hotelu, co dostrzegł Arnold, ale nie zatrwożył się tem bynajmniej. Cóż bowiem obchodzić go mogły szczegóły, o jakich Misticot mógł się dowiedzieć.
Trilby, przy którym usiadł, szepnął mu zcicha:
— Rozważyłem, iż pusta kartka papieru mogłaby zrodzić podejrzenia w umyśle siostry Maryi, nakreśliłem więc na niej słów kilka.
— Cóż napisałeś?
— Te wyrazy: „Wszystko dobrze idzie. Nie troszcz się siostro, gdyby nieobecność moja przedłużyć się miała.”
— Doskonale! Bez podpisu? — Ma się rozumieć... Zakonnica wie dobrze, iż jeden tylko Misticot może do niej pisać w tej sprawie.
— Masz słuszność... Zażądaj kart do pikiety i grę rozpocznijmy.
Mały sprzedawca medalików zajętym był żywo rozmową z młodym urzędnikiem merostwa.
— Tak więc... — pytał Misticot syna oberżysty — pan jesteś pewnym, że przed pięcioma mniej więcej tygodniami jakiś człowiek tu przybył dla zebrania szczegółów o Arnoldzie Desvignes?
— Jestem więcej niż pewien, ponieważ on zgłosił się do mnie w tym względzie.
— Czegóż żądał?
— Aktu urodzenia Arnolda Desvignes, aktu zejścia obojga jego rodziców i wyciągu z jego akt osobistych.
— I wydano mu wszystkie te papiery?
— Wszystkie. Nie mieliśmy prawa odmawiać mu ich wydania.
— Czy nie mógłbyś mi pan udzielić choć pobieżnego rysopisu wspomnionej osobistości?
— Najchętniej. Był to mężczyzna około lat pięćdziesięciu, wysoki, szczupły, o ciemnej cerze twarzy, szpakowatych włosach, wogóle pospolita, gminna fizyonomia. Wyrażał się poprawnie, lecz z włoskim akcentem.
Rysopis ten odpowiadał w najdrobniejszych szczegółach powierzchowności Agostiniego.
— Mówisz pan, iż przed dwoma laty odebrano list z Anglii od Arnolda Desvignes? — pytał Misticot dalej.
— Miałem ten list w mem ręku. Desvignes żądał wysłania dla siebie aktu urodzenia, oznajmując, iż wkrótce opuści Plymouth i wyjedzie do Indyj.
— List ten egzystuje jeszcze?
— Zdaje się, że nie... Tego rodzaju korespondencye wrzucamy do kosza po załatwieniu interesu.
— Nie mógłbyś mnie pan łaskawie objaśnić, w jakim pułku Arnold Desvignes odbywał lata swej służby?
— Jutro wiadomość tę dostarczę panu, wraz z aktem urodzenia Arnolda Desvignes i aktem zejścia jego rodziców. Aby jednakże akta te posiadały legalną swą wartość, muszą pozyskać zatwierdzenie mera i podpis prezesa trybunału.
— Jak wiele czasu zabiorą te formalności?
— Mniej więcej około dwóch dni.
— Zatrzymam się więc... Przyrzekłeś mi pan udzielić adres warsztatów w Plymouth, gdzie pracował Arnold Desvignes.
— Zażądam tego od sekretarza w merostwie. Żył on w przyjaźni z Arnoldem Desvignes, musi więc posiadać takowy. A obok tego kto wie, czyli i innych ważnych objaśnień nam nie dostarczy...
— Ach! gdyby się to stać mogło, panie kochany, wyświadczyłbyś mi najwyższą w świecie przysługę...
Pozostawiliśmy agenta policyjnego, Flogny, wraz z papą Loriot, siedzących w restauracyi na bulwarze Szpitala w tymże samym domu, gdzie Scott wraz z Trilbym wynajęli mieszkanie pod nazwą braci Perron.
Flogny, spóźniwszy się, jak wiemy, na pociąg, idący do Tours, miał jechać następnym, wychodzącym z Paryża o jedenastej minut dwadzieścia pięć, a przybywającym do Tours o w pół do szóstej rano.
Dlaczego wspomniony agent nie przyjechał jeszcze do Blévé w chwili, gdy pozostawiliśmy Misticota rozmawiającego z synem gospodarza, to jest o trzeciej po południu?
Los tak rozrządził. Człowiek projektuje, traf dysponuje.
Podczas, gdy Flogny z Loriotem zasiedli przy stole, posłyszeli rozmowę, prowadzoną przez dwóch obiadujących przy sąsiednim stoliku.
— Czytałeś pan świeżą wiadomość w dziennikach? — pytał jeden drugiego.
— Jaką wiadomość?
— O naczolniku policyi...
— Cóż takiego?
— Dziś zrana jeden z urzędników prefektury, wszedłszy do jego gabinetu, znalazł go martwym na podłodze. Zmarł, dotknięty piorunującym atakiem apoplektycznym.
Flogny, blady i drżący z przerażenia, poskoczył ku mówiącemu.
— Przebacz pan... — zawołał — iż ośmielę się zadać ci jedno zapytanie. Czy prawda, o czem pan mówiłeś przed chwilą?... Czy rzeczywiście umarł naczelnik policyi?
— Ja, panie, powtarzam tylko to, co publikują dzienniki — odrzekł zapytany. — Zresztą, sam zobacz, przeczytaj.
Tu podał dziennik wieczorny agentowi.
Pochwyciwszy go, Flogny pożerał artykuł gorączkowo.
— Ach! jakież nieszczęście!... — wyszepnął. — Człowiek tak zdolny, pełen odwagi... Dziękuję panu — dodał — zwracając dziennik właścicielowi, poczem, podszedłszy do Loriota, rzekł:
Słyszałeś pan i pojmujesz, iż niepodobna mi obiadować dziś z tobą. Muszę biegnąć natychmiast do prefektury, powiadomić się o tem, co zaszło.
— Rozumiem to dobrze... — odparł stary woźnica — w innym czasie wynagrodzimy to sobie. Siadaj pan do mego fiakra, zawiozę cię do prefektury, a następnie wrócę do siebie na ulicę de Moines.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.