Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom V-ty/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział I
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


I.

Na żądanie właściciela hotelu Kupieckiego, obowiązanego stosować się do przepisów policyjnych, Arnold Desvignes i Trilby zapisali się w księgach miejscowych pod przybranemi nazwiskami, poczem wróciwszy do sali restauracyjnej, zasiedli do gry w pikietę przy kieliszkach absyntu.
Podczas tego Misticot przechadzał się po miasteczku Blévé.
To, co powiedział mu oberżysta o Arnoldzie Desvignes, nie powiadamiało go o niczem nowem względem tegoż. Arnold, odbył lata służby wojskowej, wiedział już o tem nasz podrostek od Agostiniego, ale co robił i gdzie przebywał przez upłynione lata od owej chwili i co następnie się z nim stało, było dotąd jeszcze tajemnicą. Mówiono, że wyjechał do Anglii; obecny zaś Desvignes, o którego chodziło, powracał z Indyj z wielkiemi bogactwami.
Mogłoż wystarczyć pięć lub sześć lat czasu na zdobycie tak kolosalnej fortuny? Misticot widział w tem coś podejrzanego.
— Po wybadania syna właściciela hotelu — myślał sobie — pojadę do Loches... następnie do Anglii, a nawet do Indyj, gdyby było potrzeba.
I przechadzając się po mieście, chłopiec z Montmartre przypatrywał się dla zabicia czasu wystawom sklepów i magazynów.
Na zakręcie ciasnej, wąskiej uliczki dostrzegł sklep handlującego starzyzną, w oknie którego leżały porozrzucane w najwyższym nieładzie kupy zapylonych papierów. Przy drzwiach otwartych spoczywały na stosie pomięszane razem kawałki szychu, stare rogi od polowania, zardzewiałe dubeltówki, pudła napełnione sztychami, chromolitografiami i fotografiami.
Misticot zatrzymał się przed ową, że tak powiemy świątynią starożytnych szmat i gałganów. Jako amatora literatury książki, znajdujące się tu, zwróciły jego uwagę. Wszedłszy w głąb sklepu, przeglądać je zaczął, nic jednak zrazu nie dostrzegł takiego, coby go mogło zainteresować. Kilkadziesiąt egzemplarzy starych, obdartych romansów, pochodzących widocznie z jakiejś zbankrutowanej czytelni, paczka szkolnych książek, almanachy z przed dziesięciu laty, dykcyonarze z powyrywanemi kartami, broszury polityczne, oto i wszystko, co się tu znajdowało.
Opodal leżał stos starych, zapylonych rycin, jakich nie warto było przeglądać, i skrzynia z fotografiami. Fotografie te były zżółknięte, upływem czasu pobrukane, opatrzone muchami.
Misticot poruszył tę kupą starożytnych reprodukcyj, zawierającą portrety aktorów, ministrów, deputowanych, jenerałów i miał już wrzucić napowrót w mogiłę prochów i kurzawy owe zżółkniałe postacie, gdy nagle, rzuciwszy okiem na jedną z nich, drgnął pomimowolnie. Na grzbiecie starego albumu wyczytał napis:

Mej dobrej, ukochanej matce,

A poniżej dużemi złoconemi literami te słowa:

J. ARNOLD DESVIGNES.
Misticot pochwycił żywo znajdującą się tamże na pierwszej stronnicy fotografie i pilnie wpatrywać się w nią zaczął. Przedstawiała ona młodzieńca, około lat dwudziestu mieć mogącego, w ubiorze ucznia szkoły górniczej.

— Rzecz dziwna... — szepnął podrostek. — Twarz tego Arnolda Desvignes w niczem nie jest podobną do obecnego Desvignes, wspólnika pana Verrière. Czyż podobna, ażeby lat kilka mogło sprawić taką uderzającą zmianę?
Właściciel składu starzyzny przechadzał się po sklepie.
— Ile pan żądasz za tę fotografię? — pytał chłopiec, wskazując na kartę.
— Dziesięć centymów.
— Dobrze... ja ją biorę — odrzekł Misticot; — oto pieniądze.
— Zapewne pan znałeś kiedyś pana Desvignes, małego Arnoldka Desvignes, jak go tu nazywano? — pytał antykwaryusz.
— Jakim sposobem — odrzekł Misticot w miejsce odpowiedzi — ta fotografia, dana przezeń jego matce, znalazła się w pańskim sklepie?
— Rzecz bardzo prosta — rzekł kupiec. — Desvignes był na obczyźnie, gdy matka jego umarła. Przysłał plenipotencyę notaryuszowi z poleceniem, ażeby wszystko tu sprzedał. Zakupiwszy część mebli i książek, znalazłem tę fotografię w szufladzie stolika. Oto i wszystko.
Misticot wyszedł, schowawszy fotografię do kieszeni.
Rozmyślał nad tak wielką różnicą w podobieństwie portretu z żyjącym. Arnoldem Desvignes. Miałżeby wspólnik Verrièra być podrobioną postacią tamtego?
Podejrzenie poczęło się rodzić w umyśle chłopca. Dlaczego, z jakich powodów, ów człowiek, którego przeszłość on zbadać pragnął, dlaczego miałby przybrać obce nazwisko i wcielić się w postać tamtego? W jakim celu?
Dlaczego obrał tę osobistość, a nie inną?
Dla sformułowania opinii w tym względzie, potrzeba było zbadać wiele ciemnych okoliczności.
Misticot powrócił do hotelu.
Arnold grał z Trilbym w pikietę, czekając na przybycie agenta, Flognego.
Dochodziła jedenasta. Kończono nakrywać stół do ogólnego śniadała pod nadzorem właściciela.
Mały sprzedawca medalików zbliżył się ku oberżyście.
— Mówiłeś mi pan — rzekł do niego — że widziałeś Arnolda Desvignes przed kilkoma laty.
— Tak jest, widziałem go.
— Zachowałżeś w pamięci ściśle jego postać?
Na te wyrazy wspólnik Verrièra wraz z Trilbym grać w karty przestali, nasłuchując z natężoną uwagą.
— Widzę go jeszcze przed sobą... — odparł właściciel hotelu.
Podrostek dobył z kieszeni kupioną fotografię, a ukazując takową oberżyście, zapytał:
— Jakże... czy to on?
Na czoło mniemanego Arnolda Desvignes krople potu wystąpiły.
— On.... on... jak żywy! — zawołał, przypatrując się oberżysta. — Gdym go widział przed sześcioma laty, miał tylko nieco poważniejszy wyraz twarzy, lecz z wyjątkiem tej drobnej różnicy, zupełnie ten sam!
— Znasz pan dobrze charakter jego pisma?
— Tego dokładnie twierdzić nie mogę. Lecz oto masz je pan wraz z jego własnoręczną dedykacyą dla matki. Zkąd pan, u czarta, wyrwałeś tę fotografię?
Misticot, schowawszy portret do portfelu, opowiedział znane nam już szczegóły, podczas czego wspólnik Verrièra porozumiewał się spojrzeniem ze swym towarzyszem, obadwa bowiem dobrze pojmowali, że fotografia prawdziwego Arnolda Desvignes w rękach wspólnika siostry Maryi groziła im najstraszniejszem ze wszystkich niebezpieczeństw.
Z chwilą, tą biedny podrostek z Montmartre został na śmierć zawyrokowanym.
— Racz mi pan podać swoje nazwisko dla zapisania takowego w meldunkową księgę — rzekł do chłopca właściciel hotelu.
— Stanisław Dumay, student, przyjezdny ż Paryża — odrzekł Misticot, poczem zapytał:
— Czy będę mógł jeszcze przygotować list przed śniadaniem?
— Owszem... znajdziesz pan na tym stoliku wszystko, czego potrzeba do pisania.
Arnold niepostrzeżenie dał znak porozumienia swojemu wspólnikowi, na który tenże odpowiedział mrugnięciem oka.
Miało to znaczyć:
— Chcę wiedzieć, do kogo list będzie adresowanym.
Mrugnięcie oka Trilbego odpowiadało:
— Bądź spokojnym, będziesz o tem wiedział.
Misticot, wziąwszy kopertę, adres na niej naprzód napisał, a położywszy przed sobą ćwiartkę papieru, list kreślić zaczął.
Trilby, powstawszy natencząs, przemknął się po za chłopcem, idąc niby ku drzwiom, a w przejściu rzucił okiem na zaadresowaną kopertę. Na widok tego adresu zachmurzył się z niezadowoleniem, co nie uszło uwagi Arnolda, zwiększając jego obawę.
Przypomnijmy sobie, iż przed wyjazdem z Paryża Irlandczyk podsłuchał każde słowo rozmowy podrostka z siostrą Maryą. Pamiętał, że wskazała mu miejsce, do którego miał listy przesyłać w potrzebie.
Otóż obecny adres był właśnie podyktowanym przez kuzynkę Anieli Verrière. Brzmiał on:

Księdzu proboszczowi z Malnoue, dla doręczenia siostrze Maryi zakonnicy ze Zgromadzenia św. Wincentego à Paulo.

Co pisał Misticot do siostry Maryi, aż nadto jasnem było. Donosił bezwątpienia o pozyskanych szczegółach życia Arnolda Desvignes i odnalezionej wypadkowo fotografii.
Trilby bawił po za restauracją — przez kilka minut, a wszedł właśnie w chwili, gdy Misticot, zakleiwszy list, pytał właściciela hotelu:
— Nie masz pan czasem u siebie marki pocztowej?
— Mam, panie, piętnastocentymową. Oto jest.
Chłopiec, dobywszy pieniądze, zapłacił.
— Jak ztąd daleko na pocztę?
— Naco masz się pań trudzić? — rzekł oberżysta. — Posiadamy specyalną skrzynkę do listów w hotelowym korytarzu, a jeden z miejskich posłańców przychodzi cztery razy dziennie dla ich zabrania. Daj mi pan swój list, wrzucę go do skrzynki.
Misticot oddał list. W chwili tej uderzyła jedenasta.
Pensyonarze hotelowi przybywać poczęli na śniadanie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.