Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział VI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


VI.

Nowoprzybyły rzucił wzrokiem wokoło siebie, usiłując rozeznać przedmioty przez gęsty obłok fajczanego dymu, napełniającego plamię. Widocznie szukał kogoś.
Jedna z dziewcząt zbliżyła się ku niemu.
— Pan szukasz pana Loiseau? — zapytała.
— Tak... właśnie.
— Jeszcze nie przybył, co mam panu, podać?
— Później ci powiem.
Usiadłszy przy stole, wziął dziennik i przeglądać go zaczął.
W pięć minut potem drzwi się otwarły, a w nich pokazał się Loiseau.
Nie był to już, niestety, ów Eugeniusz, jakiego przedstawiliśmy czytelnikom na początku naszej powieści, ów młody, swobodny niegdyś mężczyzna, o uśmiechniętej twarzy. Ktoby go widział naówczas zamawiającego ucztę weselną w Saint-Mandé, nie poznałby go teraz.
Ubiór jego był zaniedbanym. Chorobliwa bladość pokrywała rumiane niegdyś policzki. Wpadnięte oczy, okolone sinym kręgiem, błyszczały mu gorączkowo.
Postąpił kilka kroków naprzód, jak gdyby szukając znajomych.
— Hej! hej!... kolego... — zawołał mężczyzna w aksamitnym kasztanowatym garniturze i granatowej czapce, przychodź-że... wszak dziś to moja kolej.
Loiseau zbliżył się, podając mu rękę.
— Twoja kolej... — rzekł; — no, zobaczymy... zagramy w pikietę, los rozstrzygnie, kto ma fundować.
— Jak chcesz... Od ośmiu jednak dni, to jest od chwili, w której zawarliśmy z sobą znajomość, nie chcesz nic przyjąć odemnie... sam zawsze płacisz. Pozwól mi więc choć raz zaofiarować sobie kieliszek absyntu.
— Przyjmuję jeden.. lecz grać będziemy w każdym razie.
— Chętnie... jeżeli masz czas ku temu.
— Ha! to pytanie... czy mam czas? — odparł Loiseau, wzruszając ramionami. — Gdy go się nie ma... natenczas staramy się go mieć...
— To pewna... Ale co na to powie twoja połowica?
— Co powie? ba! już mi to wszystko kością w gardle stanęło! Wracać do domu po to, ażeby widzieć wiecznie żonę plączącą i słuchać jej jęków?... to lepiej do kroć piorunów nie powracać wcale. Julko! — zawołał na posługującą — dwa kieliszki „zielonej“ i karty do pikiety.
Dziewczyna przyniosła karty i absynt.
— Cóż znalazłeś już robotę? — pytał Loiseau towarzysza.
— Nie jeszcze... nie tak to łatwo; ale żartuję ja sobie z tego. Mały spadek, jaki otrzymałem, czekać mi pozwala... Mam jeszcze do wydania pięć tysięcy franków. Ale... widziałeś dziś Pawła Béraud? — pytał mężczyzna w granatowej czapce, mięszając karty.
— Nie widziałem... lecz przyjdzie on tu napewno, wyszedłszy z biura.
Mniemany robotnik bez roboty był bardzo biegłym w tej grze; znacznie bieglejszym od Eugeniusza Loiseau. Popełniał jednak błędy umyślnie, aby dać możność wygrania swemu przeciwnikowi, który taż wygrał dwie partye jedną po drugiej.
— Nie masz jakoś dziś szczęścia, kolego!... — zawołał, śmiejąc się, mąż Wiktoryny.
— Ha! trudno... — rzekł pierwszy — co robić?
Napełniwszy powtórnie kieliszki absyntem wychylili je. Oczy Eugeniusza błyszczały ponuro.
— Czy chcesz powracać do domu na obiad? — pytał nieznajomy.
— Nigdy... po co miałbym tam wracać?
— A więc ja ciebie zapraszam z sobą. Pójdziemy na obiad do Bonvaleta.
— Ileż tam kosztuje na osobę? — pytał Loiseau, szukając w kieszeniach: — uprzedzam cię, że moje źródło wysycha.
— No... no! już ja zapłacę, za ciebie. Kiedyś ty znów się odwzajemnisz.
— To dobrze... Lecz powiedz, ile się tam płaci?
— Cośkolwiek więcej, niż w innych restauracyach... Przypuśćmy od nas dwóch dwadzieścia franków.
— To zgoda!
Loiseau uwziął karty, gdy jednocześnie Paweł Béraud, wszedłszy do sklepu, zbliżył się ku obu grającym.
— A przybywaj-że! — rzekł doń introligator — zamówiłem absynt dla ciebie. Rozgrywamy tu właśnie obiad... Chcesz należeć na trzeciego?
— Nie wrócisz więc na obiad do siebie? — zapytał Béraud.
— Nie! urządzamy dziś sobie ucztę nielada... po dziesięć franków od osoby, ni mniej, ni więcej.
— Po dziesięć fraków? — zawołał Paweł. — Nie... nie... ja nie jestem tak bogatym, abym mógł tyle płacić za obiad. Wracam do siebie, do domu, gdzie nawet mam się z kimś widzieć. Przedtem jednakże chcę ci udzielić pewną wiadomość. Zgadnij, kogo spotkałem przed chwilą, wyszedłszy z biura?
— Zkąd mogę to wiedzieć... Mów... kogo spotkałeś?
— Verrièra.
— Co... Juliusza Verrière... mojego wuja, bankiera?
— Tak.
— Cóż on tu robił w tej stronie miasta?
— Szedł za interesami. Chce otworzyć przy swojem biurze na ulicy Le Pelletier Bank popularny dla uboższej ludności, myśl, jak się zdaje, doskonała! Już przylepiają głoszące o tem afisze na wszystkich rogach ulic Paryża. Ztąd, rzecz prosta, potrzebując podwoić swój personel, proponował mi, ażebym przyjął miejsce u niego.
— Z jakiem wynagrodzeniem?
— Sześćdziesiąt pięć franków miesięcznie.
— Bierz bez wahania... coprędzej.
— Tak też uczynię.
— Lecz wtedy rzadziej widywać się z sobą będziemy.
— Bynajmniej... biura tam zamykają również o szóstej godzinie.
— To dobrze... A odkąd masz zamiar objąć obowiązek u Verrièra?
— Potrzebuję ośmiu dni czasu na uwolnienie się z dotychczasowej mej służby.
— Ośmiu dni... — powtórzył milczący dotąd towarzysz Eugeniusza Loiseau. — Przez ten czas bankier może zmienić zamiar, lub wziąć kogo innego, i pan na koszu osiądziesz. Wierzaj mi, opuść coprędzej swe Lyońskie biuro kredytowe, a obejmij nowy obowiązek.
— Słuszna uwaga... rozpatrzę to jeszcze.
Służąca przyniosła trzy kieliszki absyntu.
Podczas, gdy Béraud swój wychylał, Loiseau rozgrywał nową partyę pikiety ze swym towarzyszem, który starał się ją równie przegrać, jak dwie poprzednie.
— Przegrałeś! — zawołał, śmiejąc się, mąż Wiktoryny; — musisz zapłacić za wszystko. Szczęście widocznie dziś cię opuściło.
Paweł Béraud spojrzał na zegarek.
— W pół do ósmej — rzekł — muszę odejść. Do jutra zatem, do widzenia tu, o tej samej godzinie.
— Wyjdę z panem, ażeby sobie kupić cygar — rzekł towarzysz Eugeniusza. — Zaczekaj tu na mnie... — dodał, zwracając się do introligatora i wyszedł wraz z urzędnikiem biura kredytowego, który pożegnawszy się, szedł ulicą l’Ecole-de Médicine.
Rozstawszy się z nim, ów nieznajomy pobiegł do powozu, czekającego nań przy bulwarze św. Michała.
— Widzisz człowieka, który tam idzie chodnikiem po prawej? — rzekł do woźnicy.
— Widzę go.
— Jedź za nim.
— Dobrze.
— Dowiedz się, gdzie on idzie.
— A potem?
— Potem... wróć do remizy. Jutro się zobaczymy.
Woźnica, zaciąwszy konia, jechał ulicą l’Ecole-de-Médicine, nie tracąc z oczu Pawła Béraud, który niczego się nie domyślając, szedł najspokojniej w swą drogę.
Mężczyzna w granatowej czapce wszedł do tabacznej dystrybucyi, a kupiwszy tam kilka cygar, wrócił do składu wódek pod Srebrnym czopem, gdzie Loiseau wychylał czwarty kieliszek absyntu.
Po zapłaceniu rachunku obaj przyjaciele udali się do restauracyi Bonvaleta, położonej na rogu ulicy Szkolnej.
Paweł Béraud, przybywszy na plac Odeonu, przeszedł pod arkadami teatru Francuskiego i zwrócił się na ulicę Vaugirard.
Noc zapadała.
Béraud zdawał się jak gdyby wyczekiwać, aby się lepiej ściemniło, bo szedł coraz wolniej.
Woźnica, który go śledził, dostrzegł, iż pokilkakrotnie spoglądał na zegarek.
Nagle Paweł zwrócił się na lewo i wszedł w ulicę de Fleurus.
W latarniach zapalano gaz.
Przybywszy tu, Béraud wahać się zdawał.
Przystanął, a po chwili przechadzać się zaczął po chodniku.
Woźnica z powozem zatrzymał się również na rogu ulicy, w odległości dwudziestu kroków.
Nareszcie Béraud, jak gdyby powziąwszy ostateczne postanowienie, iść zaczął. Chód jego był to wolnym, to przyśpieszonym. Powóz, wyruszywszy z miejsca, jechał za nim.
Nagle Béraud zniknął. Wszedł do domu pod numerem jedenastym.
Woźnica tajemniczego powozu zatrzymał się naprzeciw tegoż domu, po drugiej stronie ulicy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.