Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział V
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


V.

— Sposób? — powtórzył gałganiarz — gdzie... jaki? Za mieszkanie nie zapłaci się pięknemi słowami. Ta kobieta żąda pieniędzy i to zaraz. Trudno coś przeciw temu powiedzieć... jest ona w swem prawie. Do załatwienia tej sprawy potrzeba jest siedemdziesięciu franków. Zkąd ja je wezmę, nieszczęśliwy?
— Może się ktoś znajdzie, co je panu pożyczy... — rzekł ów nieznajomy.
Piotr Béraud wzruszył ramionami.
— Któżby mi je pożyczył... i na jaką pewność? Co dałbym mu w zastaw, chyba mój kosz do gałganów i haczyk? Mów pan... gdzież się ów „ktoś“ znajduje?
— Być może... niedaleko ciebie...
— A! czy nie o sobie przypadkiem pan mówisz?
— Kto wie?
— Pan? — zawołała wdowa Perron, obrzucając pogardliwem spojrzeniem zniszczone ubranie nieznajomego.
— Wiem dobrze, iż nie wyglądam na wielkiego pana... — rzekł tenże, śmiejąc się. — Ubiór mój według ostatniej mody z Carreau du Teple, pochodzi od tandeciarza, nie danoby i trzech franków za te moje szmaty. Łachmany te jednak nie dowodzą jeszcze niczego. Są ludzie, którzy lubią strojem błyskać drugim w oczy; inni zaś unikają tego. Ja jestem właśnie z liczby ostatnich. Wiem, że mam minę ostatniego nędzarza i to mnie bawi. Gdybym wyciągnął rękę, niejedna dusza litościwa rzuciłaby mi jałmużnę. A mimo to wszystko posiadam renty... niewielkie wprawdzie, lecz renty w każdym razie, które mi dozwalają przyjść panu z pomocą w potrzebie, w jakiej się znajdujesz.
— Lecz pan mnie me znasz... — wyrzekł gałganiarz.
— Przeciwnie.. znam pana dobrze i oddawna. Znam całą twoją rodzinę... wiem, że jesteś uczciwym człowiekiem, Piotrze Béraud, i że nie stracę tego, co ci daję. Napiszesz pokwitowanie z odbioru siedemdziesięciu franków. Oto trzy sztuki po dwadzieścia franków i jedna dziesięciofrankowa.
To mówiąc, wydobywał z kieszeni złotą monetę i kładł przed gałganiarzem, stojącym w osłupieniu, z otwartemi ustami, wytrzeszczonemi oczyma, podczas gdy wdowa Ferron wpatrywała się w nieznajomego z komicznem zdumieniem.
Po paru sekundach ozwał się z wąchaniem Piotr Béraud
— Pan ze mnie żartujesz... to widoczna.
— Ja nigdy nie mam zwyczaju żartować w interesach tego rodzaju. Idź pan do sklepu tabacznego, znajdującego się w sąsiednim domu i kup arkusz stemplowego papieru za pięć centymów. Napiszesz pokwitowanie, jakie ci podyktuję, i weźmiesz te oto siedemdziesiąt franków.
— A w jakiż sposób mam je spłacać panu?
— Oddasz mi je za sześć miesięcy... za rok wreszcie.
— A ileż policzysz pan sobie procentu?
— Ani grosza... chcę panu uczynić przysługę, a nie zawrzeć lichwiarski interes.
— No idźże po papier, skoro ów pan chce ci wyświadczyć takie dobrodziejstwo — zawołała wdowa Perron, uderzając łokciem gałganiarza.
Piotr powstał i wyszedł, chwiejąc się jak człowiek pijany, ponieważ ze zdumienia zaledwie na nogach utrzymać się był w stanie. Zapytywał sam siebie, czy nie śni... tak wszystko to zdawało mu się być nieprawdopodchnem.
Po kilku sekundach powrócił z arkuszem stemplowym.
— Oto jest... — rzekł, kładąc takowy.
— Proś o kałamarz i pióro.
Właścicielka sklepu z warzywem, wy trzeźwiona tak nie« spodziewanem zdarzeniem, poruszała głową, popijając absynt z kieliszka.
Piotr, wziąwszy pióro, trzymał je niezgrabnie w swych grubych palcach.
— Dyktuj pan... cóż mam pisać? — pytał, maczając je w kałamarzu.
— Napisz na początku, u góry: Rewers na siedemdziesiąt franków, liczbę cyframi...
— Już napisałem.
— W dniu pierwszego września roku bieżącego — dyktował nieznajomy — wypłacę panu Cordier, zamieszkałemu przy ulicy de Geindre nr. 39, samemu, lub przekaz mającemu, sumę siedemdziesiąt franków. Walutę w gotowiźnie odebrałem. Następnie data i podpis.
Gałganiarz napisał wszystko, co mu dyktował pożyczający, dużemi, grubemi, nieczytelnemi literami, kładąc datę i podpis: Piotr Béraud, willa Gałganiarzów w Saint-Ouen.
— No! teraz, mój kochany, zabierz pieniądze — rzekł człowiek w łatanym paltocie, są cne twojemi.
— A więc, panie Cordier — rzekł gałganiarz, zgarniając cztery sztuki złota, pan mieszkasz na ulicy de Geindre nr. 39?
— Ulica niepoczesna... wszak prawda? — odparł ów szczególny filantrop, śmiejąc się głośno. — Przyjdziesz mnie odwiedzić?
— Ma się rozumieć... chociażby dla złożenia ci podziękowania, ponieważ jesteś zacnym człowiekiem.
— Tak ci należy uczynić — poparta wdowa Ferron, zwracając się do swego krewnego. — Szczęście nielada spotkało cię, mój stary. Ja teraz więc dla nas trojga każę podać „zielonej.“
— Nie... nie! — zawołał Cordier. — Szósta godzina... nie mam czasu ani minuty, bardzo się śpieszę. Do widzenia Piotrze... A skoro się zobaczysz ze swym Siostrzeńcem Loiseau — daj mi wiadomość, ci się tam u nich dzieje. Ale mu nie mów nic o mnie... Nic o tem wszystkiem... rozumiesz?
— Dobrze... dobrze! Pójdę zobaczyć się z tym błaznem, natrzęsnę mu uszu... i to nie później, jak pojutrze, a ztamtąd do ciebie przyjdę. Do widzenia, panie Cordier... do widzenia! Dziękuję ci całem sercem, dziękuję!
Oba uścisnął się za ręce i mieszkaniec z ulicy de Geindre wyszedł z szynku.
Wdowa Ferron, kompletnie pijana, siedziała, nie mówiąc słowa. Gałganiarz wstrząsnął nią za ramiona.
— Dalej, matko! — zawołał — wstawaj na nogi!
— Tak... tak... — mruknęła: — trzeba sprzedawać warzywo... a potem coś sobie ugotować.
I wołać głośno zaczęła, chwiejąc się i zataczając:
— Kapusta! marchew! rzepa! piękna cebula!...
Obecni wybuchnęli śmiechem.
Piotr wyprowadził ją, lecz tak się zataczała, iż z trudem dowlec ją zdołał do bramy, gdzie zostawiła swój wózek.
Tam, z wielkiem z dziwieniem gałganiarza, upadła weń i rozciągnąwszy się na warzywie, chrapać w najlepsze poczęła.
— Ha! to się uczęstowała... — rzekła ze śmiechem odźwierna — dobrzebyś pan uczynił, zawiózłszy ją do mieszkania.
— Trzeba ją zawieźć... nie ma rady — rzekł Piotr; — zostawić jej tu niepodobna. Otóż warzywo, do czarta, ciężkie do ciągnięcia!
I ułożywszy wiązki marchwi w rodzaju poduszki pod głową wdowy Ferron, nakrył ją płótnem, jakie było rozciągniętem na wózku, i wypchnął takowy na ulicę, śród wybuchów śmiechu przechodniów.
Piotr sam śmiał się aż do łez.
Szczęściem, z ulicy Kellera na ulicę des Boulets odległość była niewielką i gałganiarz wkrótce przewiózł swą krewne.
— Ha! ha! przywozisz nam pan wdowę Ferron... — zaśmiała się odźwierna. — Zdarza się jej to zwykle trzy razy na tydzień.
— Lecz gdzie ja ją tu umieszczę? nie mogę przecież dźwigać ją na piąte piętro... — pytał Piotr zakłopotany.
— Zatocz pan ją z wózkiem pod szopę. Skoro się wytrzeźwi, obudzi się i wejdzie sama do swej izby. Zwykle tak czyni.
Tak też zrobił Piotr i umieściwszy ów towar pod szopą, odszedł sam, chwiejąc się nieco, ku Willi Gałganiarzów w St.-Ouen.
Idźmy za owym mężczyzną, który pożyczył Piotrowi Béraud siedemdziesiąt franków, przedstawiwszy się jako Cordier.
Wyszedłszy z szynku przy ulicy Kellera, zwrócił się na plac Bastylii.
Na rogu ulicy la Roquet stał powóz, zaprzężony w dzielnego konia. Zbliżył się ku niemu.
— Jedź na ulicę l’Ecole-de-Médicine! — zawołał na powożącego. — Zatrzymasz się la bulwarze św. Michała — poczem wsiadł do powozu, od którego story były spuszczone.
W pół godziny później wehikuł zatrzymał się w miejscu wskazanem. Wysiadł zeń mężczyzna, ale to nie był już ów Cordier w połatanym paltocie, kapeluszu ze spuszczonemi na twarz brzegami i siwą rozczochraną brodą.
Był to człowiek około lat trzydziestu, starannie wygolony, w aksamitnym, kasztanowatej barwy garniturze, w okrągłej, granatowej czapce. Cała jego powierzchowność przedstawiała hulakę robotnika, uczęszczającego bardziej do szynków niż warsztatów.
Skoro się oddalał, powożący patrzył za nim bez najmniejszego zdziwienia.
Uszedłszy kilkanaście kroków ulicą l’Ecole-de-Médicine, wszedł do składu wódek, w oknach którego błyszczały szyby kolorowe, a sczerniałe sprzęty naśladowały drzewo starego dębu.
Była to pora, w jakiej zgromadzano się tu przed śniadaniem na wypicie absyntu, sklep przepełniony był przybyłymi. Miejsce to służyło za schadzkę robotnikom bez roboty, niższym urzędnikom, nadzorcom, krawcom, introligatorom, drukarzom i tym podobnym.
Nad wchodowemi drzwiami widniał znak z napisem:

Pod srebrnym czopem.

Dziewczęta pełniły posługę na sali.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.