Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom IV-ty/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział VII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


VII.

Paweł Béraud wszedł na oświetlone schody, nie zwracając się wcale do odźwiernego. Dosięgnąwszy przedziału, na którym znajdowały się drzwi od mieszkania Eugeniusza Loiseau, przystanął.
Wiktoryna, siedząc sama w pokoju, pracowała.
Przy świetle lampy wykończała właśnie rozwiniętą różę, w tak zadziwiający sposób naśladowaną, iż w złudzeniu można ją było wziąć za naturalną.
Spojrzenia młodej kobiety przenosiły się co chwila od roboty w stronę zegaru. Biedna ta istota od dnia swojego małżeństwa wielce się zmieniła. Jej twarz, niegdyś świeżą, rumianą, pokrywała teraz matowa bladość. Krąg siny okalał jej powieki, od łez czerwone.
Mały, z czarnego marmuru zegar, umieszczony nad kominkiem, wydzwonił godzinę.
— Ósma!... — szepnęła. Wiktoryna — a jego jak nie ma, tak nie ma. Skończona! Zguba i nieszczęście jest nieuchronnem. Nie czynią na niem wrażenia ani łzy moje, ni prośby. Dziś znów nie przyszedł na obiad. Wróci wśród nocy, pijany, rozzłoszczony, brutalny!... Ach! jak jest smutne to moje życie!... — zawołała, łzy ocierając. A przedtem tak byłam szczęśliwą. Nie znałam troski... myśl moja była swobodną... Zaciemniło ją chyba wspomnienie o śmierci... prócz tego nic nie mąciło mojego życia... A dziś? Och! dlaczegóż porzuciłam tę moją błogą samotność?
„Sądziłam, iż znajdę w człowieku, którego zaślubiłam, wytrwałego, pilnego jak ja, robotnika... Miałam nadzieję, że przy wspólnej oszczędności zdołamy coś zebrać na przyszłość. Ach! byłam szaloną... szaloną!...
„Przyszłość... O! jakże się jej lękam... Co zemną się stanie? Nie! nie chcę myśleć o tem! Po dwóch zaledwie miesiącach małżeństwa nędza stanęła już u drzwi naszych! Lada dzień zabraknie nam chleba!
„Eugeniusz wydaje w szynkach i kawiarniach wszystko, co zarobi... a może i to nawet, czego nie zarobi, pozostawiając mnie tu samą, przy pracy od rana do zmierzchu, ażebym jako tako zdołała zapełnić szczerbę, zrządzoną jego rozrzutnością.
„Ach! to haniebne... to podłe! I to ów Paweł Béraud, ów krewny, wiedzie go i namawia ku temu. Ach! jakiż to nędznik! mówi, że mnie kocha, a sam jest przyczyną wszystkiego, co cierpię. Życie moje zmienił w jedną ciężką katuszę. O! jakże go nienawidzę, jakże jest dla mnie wstrętnym ten człowiek!
„Zaprzysiągł sobie zgubić mego męża... i ja nie mogę go zdemaskować... nie śmiem postąpić z nim tak, jak na to zasłużył... rzucić mu w twarz moją pogardę i nienawiść! Muszę milczeć, gdyż zna moją przeszłość... mą winę. W swojej podłości mógłby o wszystkiem powiadomić Eugeniusza, który zabić mnie gotów, popchnięty przezeń ku temu. Ach! to wszystko przyprawia mnie o utratę zmysłów!... Dlaczegóż lękać się śmierci? Nie lepiejże umrzeć, niźli wieść takie życie, jakiem ja żyję?“
Tu nagle umilkła i nasłuchiwać poczęła.
Dosłyszała odgłos kroków na schodach. Kroki te ucichły na przedziale.
— To Eugeniusz... — pomyślała, biegnąc ku drzwiom.
Zaledwie je jednak otworzyła, cofnęła się z okrzykiem Béraud ukazał się w progu. Daremnie chciała przed nim drzwi zamknąć; stał już na środku podoju.
— Cóż to znaczy, kuzynko? — pytał, zamykając drzwi za sobą. — Moja obecność przestrasza cię do tego stopnia... Dlaczego? Nie pochlebia mi to bynajmniej.
Wiktoryna ochłonęła już z pierwszego pomięszania.
— Co pan chcesz? — zapytała obojętnie. — Męża nie ma w domu.
— Wiem dobrze, że go tu nie ma, rozszedłem się z nim — rzekł Béraud. — Obiaduje on w mieście i mam nadzieję, że tym razem przynajmniej nie oskarżysz mnie, iż go bałamucę.
— Oskarżałam cię i oskarżać nie przestanę, żeś wniósł nieszczęście pod nasze domostwo. Sądzisz-że, iż zapomniałam, co zaszło pomiędzy nami w dniu moich zaślubia, w lasku Vincennes? Sądzisz, iż nie pamiętam gróźb twoich? Tak... ty groźby te wprowadzasz w wykonanie. Tyto odciągnąłeś Eugeniusza od warsztatu, od pracy. Wprowadziłeś go w brudne nory, do których przedtem nie uczęszczał, gdzie spotyka łotrów, próżniaków, jakich naśladuje. O! tyś mi wyrządził wiele złego i nie pojmuję jak śmiesz, jak masz odwagę stawać tu jeszcze przedemną!
— Mam odwagę... ponieważ cię kocham... — wyszepnął zcicha.
— Ach! milcz!... nie wymawiaj tego wyrazu... profanujesz go!...
— Kocham cię! — powtórzył głośniej Béraud.
— Kłamiesz! — zawołała Wiktoryna. — Człowiek prawdziwie kochający pragnie jedynie szczęścia kobiety ukochanej. Taki ponosi wszelkie ofiary... Umie nawet nakazać milczenie swojemu sercu: Gdybyś prawdziwie mnie kochał, uszanowałbyś we mnie uczciwą kobietę, jaką jestem, jaką chcę zostać; tymczasem nietylko nie masz dla mnie szacunku, ale mi ubliżasz, ponieważ wiedząc, że nie mogę być twoją, prześladujesz mnie swemi miłostkami, trwając w swoich niecnych zamiarach.
— Trwam... i trwać w nich będę! — zawołał Paweł — wbrew twojej woli, pomimo twej nienawiści! Mówisz, że ja ciebie nie kocham... to prawda, ponieważ miłość jest za zbyt słabem uczuciem na oddanie tego, co czaję. Uwielbiam cię! namiętność, jaką uczuwam dla ciebie, przyprawia mnie o szaleństwo! Szalony nie rezonuje... wiedz o tem! Nic nie jest w stanie ugasić płomienia, jaki mnie pożera! Od pozyskania ciebie żadna zapora mnie nie powstrzyma! Gdyby nawet trzeba było popełnić zbrodnię... spełnię ją... jestem gotowy!
Widząc, iż młoda kobieta cofa się z przerażeniem, Béraud zaczął spokojniej:
— Pomówmy rozsądnie... Jakież dla ciebie życie z tym Eugeniuszem? Jaka twa przyszłość?
— To ciebie niech nie obchodzi... Przyjmuję je jakiem jest... Godzę się z mym losem.
— Przyjmujesz, cierpiąc i płacząc... Twoje policzki bledną... zapadają. Wzrok zużywa się we łzach i pracy. Potrzeba pozbawiania się wszystkiego, opuszczenie i rozpacz, oto co ci przyniosło zaślubienie Eugeniusza Loiseau!
— Odemnie zależało zaślubić go lub nie zaślubić. Przyjmując małżeństwo, przyjęłam i jego następstwa.
— I ulegasz dobrowolnie tym katuszom. Piękna to instytucya małżeństwo, szczególniej, gdy się dostanie nicponia, leniwca, pijaka, słowem bydlę ostatniego rzędu! Obecnie powzięłaś już jasne przekonanie co do wartości moralnej swego małżonka. Przy braku miłości, ponieważ nigdy nie kochałaś tego zwierzęcia Loiseau, tak... nigdy... nigdy! nie możesz mieć nawet o byt swój spokoju. Zniknęła ci teraz ułuda, a przy takim mężu zabraknie ci wkrótce i kawałka chleba. Ty dobrze wiesz o tem wraz ze mną... i drżysz o swoją przyszłość. Otóż uzbrój się w odwagę i skrusz krępujące cię okowy. Zażądaj rozwodu... Nie doznasz w otrzymaniu go trudności, a wtedy ja... ja cię — czynię szczęśliwą... Szczęśliwą, legalnie szczęśliwą, ponieważ cię zaślubię!
— Ty mnie zaślubisz... ty? — zawołała Wiktoryna.
— Zaślubię cię... przysięgam!
— Nie jesteś wolnym...
— Mogę nim być każdej chwili.
— Nie! nie... Przysiągłeś kochać Joannę Desourdy, zostać jej mężem... a dziecko wasze powinno przypomnieć ci tę twoją przysięgę!
— Byłem młody... popełniłem szaleństwo... Zresztą, któż dotrzymuje przysiąg tego rodzaju? Zdawało mi się, że kocham Joannę... Myliłem się, ponieważ ciebie... ciebie tylko kocham! Przyrzecz mi, że zostaniesz mą żoną...
— Nigdy!
— Uwielbiam cię...
— A ja cię nienawidzę!... Moja wola jest niewzruszoną... Nie ma nic odtąd pomiędzy nami wspólnego! Nie chcę słuchać cię dłużej... Gardzę twoją ofiarą... twemi obietnicami... śmieję się z gróźb twoich... Jesteś dla mnie wrogiem... traktuję clę więc jak wroga... Odejdź... wypędzam cię ztąd!
— Ha! ha! wypędzasz mnie? — zawołał Béraud z przerażającym cynicznym śmiechem.
— Wypędzam! mam wszelkie prawo ku temu... ponieważ zobelżasz mnie we własnym mym domu i dając ml cierpieć tyle!
— A zatem wojna?
— Niech będzie wojna!
— Pożałujesz tych słów, Wiktoryno... Drogo mi za nie będę bez litości dla ciebie aż do chwili, w której przyjdziesz błagać mnie sama o łaskę!
— Ja ciebie o łaskę? — zawołała młoda kobieta z oburzeniem. — Och! wolałabym umrzeć po tysiąc razy niż okryć się taką hańbą!
— Zobaczysz... zobaczysz! Masz krótką pamięć, ma ukochana. Zapomniałaś, jak widzę, iż wiem o twojej przeszłości... Ty zapomniałaś, ale ja o tem pamiętam... Do widzenia, Wiktoryno! do widzenia... Wkrótce... niezadługo, być może...
Tu Béraud, ogarnięty wściekłością, którą napróżno starał się pokryć ironią, wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Wiktoryna upadła na krzesło, ukrywszy twarz w dłoniach.
— Och! — szepnęła, obejmując rękoma rozpalone czoło — co zemną się stanie? Jakież nowe tortury przygotowuje mi ten nędznik? Tak... on będzie się mścił bez litości... przysiągł i dotrzyma słowa... Jestem zgubioną!
Béraud zbiegł szybko ze schodów.
Znalazłszy się na ulicy, spostrzegł fiakr, stojący przed domem. Podszedł ku niemu.
— Czekasz na kogo? — zapytał woźnicę.
— Tak... lecz jeśli kurs niedaleki, mógłbym pana odwieźć.
— Na ulicę Sekwany, nr. 27.
— O! to za daleko... Mój pan mógłby wyjść w tym czasie... otrzymałbym naganę... Nie, nie chcę!
Paweł, nie nalegając, postanowił iść pieszo.
Skoro tylko zniknął, woźnica, zawróciwszy, odjechał szybko w stronę Botanicznego ogrodu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.