Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XI.

— Biedne me dziecię... umysł twój błąka się widocznie, skoro mówisz o samobójstwie... — wołała siostra Marya, obejmując w ramiona kuzynkę, wybuchającą łkaniem. — Burzysz się przeciw nieznanej przyszłości... Walczysz z widmami, jakie być może, istnieją tylko w twej wyobraźni. Jutro śmiać się będziesz, jestem pewna z tego, co cię tak dziś przeraża. Wszak wiesz, ile cię. kochani... wiesz, że twe życie jest mojem... Cierpię boleśnie, widząc łzy twoje. Pozwól mi się więc pocieszyć... Uspokój się... zaklinam! Nie okazuj swojemu ojcu cierpienia, którego obecnie nic nie usprawiedliwia, a skutkiem którego on jeszcze mocniej stałby się przeciwnym tak upragnionemu przez ciebie związkowi... Otrzyj łzy... droga, ukochana... Czegóż bo masz się tak dalece obawiać? Gdyby się nawet i wszczęła walka, jest nas dwie do jej podtrzymania... Musimy zwyciężyć, bo Bóg będzie z nami!
— Dziś rano miałam jeszcze nadzieję, iż zdołam może wyjednać zezwolenie ojca — odpowiedziała panna Verrière. — Mówiłam sobie, że w najgorszym razie, gdyby trwał w swoim oporze, miłość uzbroi mnie odwagą ku oczekiwaniu... I spodziewałam się, że to oczekiwanie przeminie w spokoju, podczas gdy teraz... pomyśl kuzynko... jeżeli ojciec zechce wydać mnie za mąż przed dojściem do pełnoletności, jakież będzie me życie... co się ze mną stanie?
— Czemu przewidywać naprzód nieszczęścia, które, być może, nigdy nie nastąpią? — ozwała się siostra Marya. — Gdyby zaś twe smutne przeczucia ziścić się miały, potrafimy temu zapobiedz.
Aniela otarła łzy; na twarzy jej jednak widniała boleść głęboka.
— Ach! — szepnęła; — wiem teraz, w jakim celu przybył ów Arnold Desvignes. Jakiż wstręt czuję do tego człowieka!
— Strzeż mu się go okazywać... — wyrzekła zakonnica.
— Dlaczego?
— Dla nader ważnych przyczyn, których doniosłość pojmiesz, mam nadzieję. Jeżeli to wszystko, co przewidujesz, jest prawdą, jeżeli ów człowiek wszedł do tego domu, jako wybawca, rozciągnął on niewątpliwie nad twoim ojcem absolutną władzę. Obrazić go zatem, rozgniewać, byłoby to tyle, co przyśpieszyć katastrofę, jakiej uniknąć jeszcze można. Przybierz więc pozorny spokój, drogie dziecię, siłą woli. Niech nic w całem zachowaniu się twojem nie zdradzi twych uczuć, nie objawi wstrętu, jaki uczuwasz dla tego człowieka. Bóg zakazuje kłamstwa, lecz milczeć dozwala wtedy, gdy brutalna otwartość, lub wybuch oburzenia mogłyby się stać niebezpiecznemi dla drugich i siebie samego. Pamiętaj, że o honor twojego ojca, a może i życie jego tu chodzi.
Aniela, siedząc w ponurej zadumie, nic nie odpowiedziała.
Verrière, jak wiemy, wyszedł do swego gabinetu z Arnoldem.
— Siądź, proszę... — rzekł, wskazując mu krzesło. — Chcę z tobą pomówić o kilku nader ważnych szczegółach.
— Co do naszych przyszłych bankowych interesów?
— Nie.
— Zatem co do projektowanego małżeństwa?
Bankier skinął głową twierdząco.
— Chodzi więc o pannę Anielę? — rzekł Desvignes.
— Tak.
— Słucham cię zatem, kochany wspólniku.
— Żądałeś, abym ci przyrzekł rękę mej córki w nagrodę tej wielkiej przysługi, jaką mi oddałeś... — począł Verrière. — Odmówić nie mogłem... przyrzekłem...i nie żałuję tego, widząc, że kochasz Anielę. Kochając, będziesz dobrym dla niej, a przy posiadanem bogactwie, niczego do uprzyjemnienia życia braknąć jej nie będzie. Należy mi jednak ciebie uprzedzić, że moja wola nie wystarczy na przyprowadzenie do skutku w krótkim czasie tego małżeństwa. Stoimy wobec ciężkiej do zwalczenia przeszkody...
— Znam ją... — rzekł Desvignes.
— Jakto... wiesz o tem?
— Wiem... że panna Aniela jest zakochaną, czyli raczej, zdaje się jej, że kocha... Wiem!
Bankier spojrzał z osłupieniem na mówiącego.
— Doprawdy... — wyrzekł po chwili — wierzyćby trzeba, iż masz chyba na swoje usługi szatana!
— Lub raczej, że sam nim jestem... — odparł, śmiejąc się, Desvignes. — Mefisto w kostiumie dżentlemena! Otóż kochany wspólniku, powiem ci więcej... co cię bardziej jeszcze zadziwi. Nietylko wiem, że panna Verrière oddała swe serce, lecz wiem, kogo kocha.
— Niepodobna, byś wiedział!...
— Jest to pewien porucznik artyleryi, Emil Vandame, jej kuzyn, jeden ze spadkobierców, jacy nam przeszkadzają.
Verrière uczuł dreszcz, przebiegający mu po ciele od stóp do głowy.
— Nic bardziej dziecinnego i łatwiejszego do zwalczenia po nad tę miłość — mówił dalej młody łotr z szyderczem lekceważeniem. — Panna Aniela wyznała ci swoje uczucie... porucznik złożył swe oświadczenie... Odpowiedziałeś, rzecz prosta, odmową, ponieważ wydając za mąż swą córkę, musiałbyś złożyć rachunek z majątku, pozostałego po jej matce... majątku, mocno przez ciebie nadszarpniętego, jaki, dzięki mnie, obecnie podtrzymanym został. Wszakże tak stoją te rzeczy... nieprawdaż?
— W zupełności... Nie przypuszczając, iż wiesz o wszystkiem, uważałem sobie za obowiązek powiadomić cię o tem.
— Dziękuję ci... A teraz ja zadam jedno pytanie...
— Mów.
— Wnosząc z tego, co widzę, zdaje mi się, że uczucie ojcowskiej miłości nie jest u ciebie zbyt rozwiniętem.
— Kocham mą córkę w sposób spokojny, rozumny... Mam na widoku jej szczęście i nie poświęcę go dla lada kaprysu, lub jakichś mrzonek z jej strony.
— Wszystko wiec, cokolwiekbądźbym uczynił dla zapewnienia jej tego szczęścia i przyśpieszenia mego małżeństwa z panną Anielą, pozyska twoją aprobatę? — pytał Desvignes.
— Wszystko! Ja również działać na nią będę swym wpływem. Jak prędko życzysz, aby odbyły się zaślubiny?
— Pomówimy jeszcze w tym przedmiocie. Obecnie pozwól mi naprzód zbadać okoliczności.
— Będziesz musiał rozpocząć walkę nielada...
— Nie obawiam się jej... jestem naprzód pewien zwycięstwa.
— Rozpoczynaj zatem kampanię. Masz na to moje upoważnienie.
Arnold, słysząc to wszystko, myślał:
— Jeżeli ja jestem nędznikiem, ów ojciec jest stokroć gorszym łotrem odemnie.
Służący wszedł z oznajmieniem, że obiad na stole.
Obaj udali się do jadalni, gdzie znajdowała się już Aniela wraz z siostrą Maryą.
Panna Verrière nie chciała oczekiwać na przybywających w salonie, ażeby nie być zmuszoną do podania ręki Arnoldowi.
Posłuszna wszelako poleceniom swojej kuzynki, przybrała spokojność, a nawet uśmiech na usta.
Za pierwszem spojrzeniem Desvignes spostrzegł zaczerwienione oczy dziewczęcia.
— Płakała... — pomyślał — dlaczego? Miałażby przewidywaniem, właściwem młodym dziewczętom, odgadywać projekt małżeństwa, ułożony pomiędzy mną a jej ojcem? Ha! trzeba tem rychlej rozpocząć walkę i conajprędzej pozbyć się porucznika Vandame. W siostrze Maryi mam bezwątpienia również niebezpiecznego przeciwnika, a tem silniejszego, że ona wywiera na Anielę wpływ bez granic. I ona więc także staje mi zaporą... Niechaj się strzeże!
Na początku obiadu przymus, łatwy do zrozumienia, krępował obecnych; Desvignes jednakże, umiejący zawsze nad sobą panować i stosować się do sytuacyi, przełamał pierwsze lody, wszczynając wesołą rozmowę, w jakiej pomimowolnie wszyscy udział przyjęli.
Obiad przeciągnął się do godziny dziewiątej wieczorem, poczem nowy wspólnik bankiera odjechał, nie chcąc przy pierwszej wizycie bardziej rozwijać swych planów.
W chwili, gdy po jego odejściu Verrière miał udać się do swego gabinetu, zatrzymała go siostra Marya.
— Mój wuju... — zapytała — czy mogłabym cię prosić o parę chwil rozmowy?
— Rozmowy w poważnym przedmiocie? — odparł żartobliwie.
— Tak... w nader poważnym.
— Potrzebujesz pieniędzy dla ubogich, nieprawdaż? Ileż ci trzeba... mów. Przyślę ci je jutro zrana.
— Nie o pieniądze tu chodzi...
— O cóż więc?
— Pozwól mi pójść z sobą, a wszystko ci opowiem.
— Ha! pójdź więc... skoro sam na sam tak jest koniecznie potrzebnem... Niech ta rozmowa jednak nie trwa zbyt długo... proszę cię o to... Upadam bowiem ze snu i znużenia.
— Będę się starała przedstawić wszystko jaknajtreściwiej...
Wprowadziwszy wraz z sobą do gabinetu zakonnicę, bankier zapalił cygaro, a zwracając się ku niej, zapytał:
— No! o cóż chodzi?
— Mój wuju... — zaczęła siostra Marya łagodnie — wszak kochasz swą córkę, nieprawdaż?
— O Anieli więc chcesz mówić ze mną?
— Tak... Odpowiedz, proszę, na me zapytanie.
— Cóż chcesz, abym ci odpowiedział? Dziwnem jest to twoje zapytanie,.. Wszak każdy ojciec kocha swą córkę.
— Każdy ojciec... mój wuju... a ty zabijasz swoją!... Jakto... czyż tego nie spostrzegasz?
Bankier rzucił się gniewnie.
— Niech mnie dyabli porwą!... — zawołał — jeżelim się spodziewał usłyszeć coś podobnego? Ja zabijam mą córkę... czem?... w jaki sposób? Radnym się dowiedzieć...
— Przed dwoma tygodniami Vandame miał z tobą rozmowę...
— No... i cóż z tego?
— W owej rozmowie przedstawił ci projekt, w urzeczywistnieniu którego pokładał nadzieję.
— A który ja odrzuciłem... jakem to był powinien uczynić. Vandame jest szaleńcem!... Niech myśli raczej o swej karyerze i o armatach, a nie o małżeństwie. Nienawidzę żonatych oficerów, jeżeli nie zajmują w armii wyższych stanowisk.
— Właśnie on chciał podać się do uwolnienia.
— Chciał, do szatana! wiem o tem... i to było jeszcze większem szaleństwom, niż pierwsze. Szaleństwem do niewybaczenia!
— Kocha Anielę...
— To mnie nie obchodzi. Najprzód on nie jest bogatym; powtóre, Aniela jest jeszcze zbyt młodą, by ją wydawać za mąż...
— Lecz ona kocha Vandama.
— To źle! Młoda dziewczyna, dobrze wychowana i szanująca zasady towarzyskiej przyzwoitości, nie wdaje się w miłostki bez ojcowskiego zezwolenia. Nie pozwalam, ażeby wprowadzano mi tu w życie jakieś wyczytane w książkach romanse. I dosyć...
— Ależ, mój wuju... Bóg sam błogosławi czystą, uczciwą miłość. Uczynisz najnieszczęśliwszą swą córkę, odmawiając jej pozwolenia na to małżeństwo...
— Ha! ha! ha! — zaśmiał się szyderczo Verrière — śmieszną jesteś zaprawdę w swym kaznodziejskim zapale!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.