Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom I-szy/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XXXI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXXI.

Siódma wieczorem uderzyła na hotelowym zegarze.
Edmund Béraud w swoim apartamencie pod trzynastym numerem zapalił dwie świece i postawiwszy je na stole, jedną z prawej, a dragą z lewej strony, tak, aby światło obu koncentrowało się razem, zasiadł do korespondencyi, o jakiej wspomnieliśmy powyżej.
Miał pisać piętnaście listów, każdy mniej więcej o dwudziestu wierszach.
Leżały one pod piętnastoma kopertami, każda pod innym adresem. Owe piętnaście listów rozłożonemi były na stole w półkole, w rodzaju kart, zapraszających na zebrania.
— Otóż skończyłem nareszcie... — wyszepnął milioner, wsuwając ostatni list w kopertę i spojrzał na zegarek. — Czas iść na obiad... — rzekł; — wrzucę te listy po drodze do skrzynki pocztowej.
I przebrał się szybko, a włożywszy listy do portfelu, rozpiął rzemyki najmniejszego z tłumoczków, dobywając zeń okrycie sukienne ciemnej barwy.
Jednocześnie, gdy kupiec dyamentów rozpoczynał swoje przebieranie, jakiś powóz zatrzymał się przed hotelem Indyjskim. Woźnica tegoż, jak się zdawało, dla lepszego zabezpieczeni przed deszczem, lejącym bezustannie, podniósł aż pouszy kołnierz swego długiego granatowego surduta z mosiężnemi guzikami i spuścił po oczy kapelusz.
Dwaj mężczyźni wysiedli z powozu.
Obaj zdawali się być w podeszłym już wieku. Mieli siwiejące włosy i faworyty.
Ich czarna barwa ubrania, białe krawaty i twarze, starannie wygolone, prócz faworytów, nadawały im pozór obrońców sądowych lub urzędników7 trybunału.
Obadwa weszli do hotelu.
Idący naprzód otworzył drzwi biura.
Zarządzająca, posłyszawszy turkot zatrzymującego się powozu i widząc wchodzących dwóch mężczyzn w tak starannem ubraniu, była przekonaną, iż są to jacyś zamożni podróżni. Podniósłszy się przeto, postąpiła ku nim, mówiąc uprzejmie:
— Jeżeli panowie przybywacie w celu zamieszkania w naszym hotelu, żałuję mocno, że oświadczyć jestem zmuszoną, iż wszystkie numera są u nas zajęte... Nie ma wolnego pokoju.
— Nie chodzi tu nam o apartament... — rzekł ten, który wszedł pierwszy.
— Cóż sobie zatem panowie życzycie?
— Przybywamy do pani o udzielenie objaśnienia...
— W czem takiem?
— Względem pewnego podróżnego, który zamieszkał w waszym hotelu.
— Jednego z naszych gości? — powtórzyła kobieta z zaniepokojeniem.
— Tak, pani.
— Lecz jakiem prawem... zkąd i dlaczego pan chcesz pytać mnie o to?...
Nieznajomy, w miejsce odpowiedzi, odpiął zwierzchnie okrycie, pod którem zarządzająca ujrzała trójkolorową szarfę, owiniętą w około munduru.
— Jestem komisarzem do spraw sądowych — odpowiedział — interes, jaki mnie sprowadza, jest sprawą wielkiej doniosłości.
Młoda kobieta pobladła, drżąc silnie. Widok trójkolorowej szarfy i wyrazy: „Jestem sądowym komisarzem“ mocno ją zatrwożyły, sprawiając jej zamęt nieopisany.
— Sprawa wielkiej doniosłości... sprawa nader ważna... — mówiła, składając ręce. — Stwórco miłosierny! cóż to być może?
— Uspokój się, pani... — mówił poważnie przybyły — i odpowiadaj na zapytania. Ale masz się pani dla siebie o co obawiać... Przybywam tu właśnie dla powstrzymania skandalu, jaki mógłby wyniknąć w waszym hotelu.
— Skandal!.. Boże litościwy!...
— Mógłby wyniknąć w takim wypadku, gdybyś pani na moje pytania nie chciała otwarcie i szczerze odpowiadać.
— Ach! panie... jestem gotową... Pytaj mnie... opowiem ci wszystko, o czem chcesz wiedzieć.
— Pani jesteś zarządzającą hotelem?
— Chwilowo, panie... Pełnię zwykle obowiązki kasyerki, obecnie jednak przez dni kilka zastępuje w zarządzie właściciela, który wyjechał za interesami. Zaszczyca mnie on swem zaufaniem... zaufaniem zasłużonem zresztą przezemnie... zkąd powierzył mi przez czas swej nieobecności absolutną władzę.
— Tem lepiej... Widzę, iż można ufać słowom pani.
— Och! najzupełniej...
— Wszak dziś w południe przybył do tego hotelu pewien podróżny?
Młoda kobieta spojrzała ze zdziwieniem. Zrozumiała nagle, iż będzie badaną co do owego podróżnego, na którego posługujący zwracali jej uwagę.
— Tak... przebył, panie... — odpowiedziała.
— Podróżny ów przysłał pani telegram z Marsylii o zatrzymanie dla niego apartamentu?
— Tak, panie.
— Jest to człowiek około sześćdziesięciu lat mieć mogący...
— Zdaje się...
— Nazywa się on Edmund Béraud?
— Podał mi to nazwisko... podpisał nim depeszę, zapisałam je więc w meldunkową księgę, prócz tego jednak, żadnych innych objaśnień otrzymać od niego nie zdołałam.
— Dlaczego?
— Ponieważ nie chciał mi oddać dowodów legitymacyjnych.
— Jakto? odmówił złożenia ich pani?
— Wprost i stanowczo odmówił, utrzymując, iż moje żądanie było zuchwalstwem w tym razie. Ten człowiek od chwili swego przybycia złe wywarł wrażenie tak na mnie, jak i na całym naszym służbowym personelu... Dziwny ma sposób zachowania się... Trwoga, jakiej nie jestem w stanie wytłumaczyć, opanowywała mnie wobec niego.
Komisarz do spraw sądowych, czyli raczej osobistość, która się nim mianowała — odrzekł z powagą:
— Przestrach instynktowny, o jakim pani mówisz, ma swoją racyę bytu... nie był on daremnym... Dowiedz się pani, iż obecnie masz w swoim hotelu jednego z najniebezpieczniejszych hultajów... łotra, zdolnego do spełnienia najczarniejszych zbrodni!...
Zarządzająca, blada jak marmur, wzniosła ręce w górę, wołając:
— Boże miłosierny! — zatem przeczucia nie omyliły mnie!... Byłżeby ów podróżny zbrodniarzem?
— Tak, pani... Szczęściem, powiadomiono nas o jego bliskiem przybyciu do Paryża. Agenci nasi śledzili go od Marsylii. Tym sposobem wiedzieliśmy o depeszy, jaką pani nadesłał.
— Cóż pan czynić zamierzasz?
— Przyaresztuję tego człowieka.
— Lecz on stawi opór... będzie krzyczał... będzie się bronił... Jakaż hańba dla naszego domu... hotelu, tak dobrze dotąd uważanego. I trzeba jeszcze, ażeby się to stało podczas nieobecności właściciela.
— Uspokój się, pani... nie będzie ani hałasów, ni krzyków.
— W jakiż sposób tego uniknąć?
— Pozwól mi pani tylko działać, nie badając, jak tego dopełnię. Mam agentów przy drzwiach na zawołanie. Na najmniejsze wezwanie z mej strony przybiegną. Zresztą, ów człowiek w ciągu kilku sekund zostanie obezwładnionym, skrępowanym... Być może jednak, iż nie będę potrzebował uciekać się do podobnych środków surowości. Mam przekonanie, iż on nie stawi oporu, wiedząc, że to byłoby daremnem.
— Ach! oby mu przyszła ta myśl zbawienna...
— Jak dużo lokatorów znajduje się obecnie w pokojach hotelowych?
— Bardzo mało, panie... Wszyscy prawie powychodzili, dowodzą tego klucze, ot tu leżące na stole. Pozostał tylko jeden Szwed podróżny na czwartem piętrze i pewna chora dama na pierwszem, ze swą pokojówką.
— A Edmund Béraud... nie wyszedł?
— Nie, jest on u siebie... Zapowiedział surowo, aby doń nie wchodzono i nie przeszkadzano mu...
— Numer jego?
— Trzynasty.
— Na którem piętrze?
— Na drugiem.
— A zatem nie wychodź pani, proszę, ze swego biura i pozwól nam działać... Niedługo się to wszystko odbędzie.
Zarządzająca usiadła przy swojem biurku, drżąc, z łatwą do zrozumienia trwogą, podczas gdy komisarz wraz z pomocnikiem wchodzili na schody.
Na pierwszem piętrze spotkali jednego z posługujących, który zastąpił im drogę, pytając:
— Dokąd panowie idziecie?
— Pod numer trzynasty.
— Lecz...
— Ani słowa więcej! — zawołał groźnie komisarz. — Zejdź do biura zarządzającej hotelem i pozostań tam...
— Lecz, panie...
Przybyły, odrzuciwszy zwierzchnie okrycie, ukazał z pod tegoż szarfę trójkolorowy, jaką był przepasany.
— Ach! przepraszam... — rzekł sługa hotelowy, kłaniając się z poszanowaniem. — Pan komisarz idzie pod numer trzynasty... Odgadliśmy, zatem...
I zbiegł prędko na dół po schodach uszczęśliwiony, iż sprawdziły się jego przewidywania.
Dwaj przybyli, wszedłszy na drugie piętro, zatrzymali się przed drzwiami pod wyż wymienionym numerem.
Edmund Béraud, ukończywszy właśnie ubranie, wziął w rękę kapelusz i miał wychodzić.
Posłyszawszy lekkie puknięcie do drzwi, zatrzymał się, słuchając. Zapukano powtórnie, silniej niż poprzednio.
— Wyraźnie tutaj ktoś puka... — rzekł były kupiec dyamentów...
I podszedł ku drzwiom, odsuwając zasuwkę, na którą zamknął się, jak wiemy, podczas pisania listów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.