Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom I-szy/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XXX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXX.

Arnold, spostrzegłszy przez okno swego wspólnika, skinął nań, dając znak ręką, ażeby wyszedł do niego. Trilby wybiegł natychmiast, a połączywszy się z mniemanym strażnikiem miejskim, zapytał:
— Wszystko dobrze idzie?
— Tak — odrzekł Desvignes.
— Cóż teraz mam czynić?
— Śpiesz powiadomić Will Scotta, ażeby powóz wraz z koniem znajdował się punktualnie o siódmej naprzeciw stacyi omnibusów, przy ulicy Magdaleny.
— Będzie.
— Nie zapomnijcie zabrać przedmiotów, o których mówiłem.
— Już są kupione... Scott je umieścił w powozie.
— Idź więc... i pilnujcie się godziny.
— Licz na nas.
Tu obaj się rozdzielili. Arnold poszedł na bulwar, a następnie ulicą Montmartre zaszedł aż do Halles, zkąd udał się do wielkiego składu metalowych wyrobów, znanego w całym Paryżu z legendowego napisu:

POD WULKANEM.

Wszedł do owego składu, gdzie dzięki swemu ubiorowi strażnika, mógł kupić, bez zwrócenia na siebie podejrzenia, przyciemnioną latarnię, dwie pary łańcuchów do skrępowania rąk, nazywanych powszechnie w języku gminnym bransoletkami.
Ztamtąd udał się na ulicę Rivoli, aż ku ulicy św. Antoniego i wszedł w des Tournelles, nabywszy po drodze dwie, woskowe świece do wspomnionej latarni i dwa pudełka zapałek.
Deszcz zaczął znów padać drobny i zimny.
Desvignes wszedł do swojego mieszkania, niedostrzeżony przez nikogo, i zamknął się w pawilonie na wewnętrzną zasuwkę, by się uchronić przed przyjściem odźwiernej, posiadającej, jak wiemy, klacz drugi.
Pozostawiwszy go tam chwilowo, wróćmy do kupca dyamentów.
Gdy wszedł do biura hotelu po odebranie klucza, jaki pozostawił wychodząc, kobieta, siedząca przy biurku, powstała, a owładnięta trwogą, wywołaną idyotycznemi uwagami posługujących, postanowiła zażądać od niego bezzwłocznie legitymacyjnych papierów.
— Wybacz pan... — poczęła zmienionym i drżącym zlekka głosem, zwracając się ku wchodzącemu.
— Co pani rozkażesz? — zapytał Béraud.
— Pan wiele zapewne podróżowałeś?
— Dlaczego... i zkąd to zapytanie?
— Ażeby panu przypomnieć, o czem wiesz bezwątpienia, że każdy z przybywających do hotelu, winien jest swoje legitymacyjne dowody, dla wpisania takowych w meldunkową księgę.
Béraud był z natury niezmiernie obraźliwym. Najmniejszy pozór podejrzenia lub nieufności względem jego osoby, drażnił go do najwyższego stopnia i gniewał. Odrzekł więc, powściągając wzburzenie:
— W rzeczy samej... podróżowałem wiele, byłem w wielu krajach, lecz nigdzie nie stawiano mi podobnie inkwizytorskich żądań, jakie mi pani stawiasz w tej chwili. Znam dobrze przepisy hotelowe... Nie potrzebuję, aby mi o nich przypominano, żądając dwukrotnie podania nazwiska, jakie pani znasz dobrze, ponieważ otrzymałaś wczoraj odemnie telegram. Uważam to za wystarczające, a wszelkie inne wymagania ze strony pani zdają mi się być bezzasadnie śmiesznemi.
— A jednak, panie, przepisy policyjne... — zaczęła kobieta.
— Och! czyż je pani tak ściśle zawsze wypełniasz?... — przerwał z szyderstwem Béraud. — Iluż podróżnych przebywało w waszym hotelu bez zapisania ich w meldunkowe księgi?
— Wszystko to być może... lecz w każdym razie nas to jedynie dotyczy, którzy za naruszenie przepisów odpowiedzialni jesteśmy.
— To się znaczy, że pani robisz wyjątki, skoro ci się podoba takowe uczynić, a od których mnie wyłączasz. Stronność pani jest tu widoczną... Oświadczam przeto, iż tylko tę noc spędzę w waszym hotelu, a jutro inny sobie wynajdę, gdzie służba grzeczniej obchodzić się umie z przybywającymi.
— Jak się panu podoba... Możesz zmienić od jutra miejsce pobytu — odpowiedziała panna Eliza, zapłoniona gniewem, albowiem epitet „służba“ zranił ją do żywego i zdawał się jej obelgą do niewybaczenia.
— Przed wyniesieniem się ztąd jednakże — dodała — musisz pan złożyć swoje legitymacye dla wpisania ich w meldunkową księgę.
— Jużem je złożył — odparł szorstko Béraud — nazwisko moje jest pani znanem... Powtarzam, podpisałem depeszę.
— Zkąd ja mogę być pewną, żęto nazwisko nie jest przez pana przybranem? — zaczęła kobieta. — Żądam autentycznych dowodów, z własnoręcznym podpisem... Żądam... chcę tego... jestem w swojem prawie!...
— Dość tego! — zawołał Béraud, powstrzymując się od wybuchu gniewu. — Odmawiam zadośćuczynienia pani wymaganiom i rzecz skończona.
— Skoro tak... — rzekła Eliza — powiadomię komisarza cyrkułowego, dla uniknięcia odpowiedzialności.
Milioner miał już wybuchnąć złorzeczeniem, na myśl wszelako, iż widzi przed sobą kobietę, i tym razem zdołał się jeszcze pohamować.
— Nie będziesz pani potrzebowała kłopotać tem komisarza — odparł huczącym głucho, jak burza, głosem. — Złożę ci mój paszport dzisiaj wieczorem, idąc za wyszukaniem innego dla siebie schronienia. Obecnie wracam do siebie... mam wiele do pisania... proszę mi nie przeszkadzać.
I wyszedł z biura, trzasnąwszy drzwiami tak gwałtownie, że aż szyby zabrzękły.
Wbiegłszy do pokoju, dał folgę huczącemu w piersiach wzburzeniu.
— Do kroć tysięcy piorunów:... — krzyknął, uderzając nogą w podłogę — czyliż przybyłem do mego rodzinnego kraju z bogactwem, długoletnią pracą zebranem, dlatego, aby na wstępie doświadczyć tylu przykrości i zuchwalstwa? I wszystko to z przyczyny mego nazwiska, nazwiska powszechnie szanowanego, na którem nie ciąży najmniejsza plama! Ach! źle wybrałem ów Paryż... rozpierzchają się moje marzenia!... A wszystko to z owej przeklętej trzynastki, jaka prześladuje mnie wszędzie.
To mówiąc, Béraud przechadzał się wielkiemi krokami wzdłuż i wszerz pokoju, jak tygrys w klatce zamknięty.
Pięć minut wystarczyło na uśmierzenie w nim tego gwałtownego gniewu. Skoro się uczuł, nie powiemy zupełnie uspokojonym, lecz spokojniejszym nieco, zbliżył się do stołu, na którym wychodząc, zostawił swoją walizkę, a rzuciwszy okiem, przekonał się iż służący hotelowy wypełnił jego rozkazy.
Stał przyniesiony kałamarz, pudełko z papierem listowym i kopertami, pióra, lak do pieczętowania, oraz inne materyały piśmienne.
Usiadłszy przy stole, wyjął z kieszeni portfel i otworzył takowy, a wybrawszy z pomiędzy papierów listę spisanych nazwisk, położył ją z lewej strony siebie, poczem na ćwiartce papieru pisać zaczął.
Pozostawiwszy go przy tej korespondencyi, wróćmy do biura zarządzającej hotelem.
Obaj służący, na hałas zaszłej sprzeczki pomiędzy młodą kobietą a nowoprzybyłym podróżnym, przybiegli do drzwi, słuchając całej rozmowy, a po wyjściu Edmunda Béraud weszli do wnętrza.
— Czyliż kto widział upór podobny? — skarżyła się panna Eliza. Jakiż to nieznośny człowiek!... czysty niedźwiedź wypuszczony z kniei. Utrzymuje, iż ja mu rzucam obelgę, żądając od niego papierów...
— Tembardziej winnaś je pani otrzymać... — rzekł Ludwik.
— Otrzymać... łatwo to powiedzieć... Lecz jeśli dać ich nie zechce, co począć wtedy? Przyrzekł mi wprawdzie przynieść swój paszport dziś wieczorem, odjeżdżając.
— To próżny wybieg z jego strony — odezwał się drugi z posługujących. — Odjedzie bez dostarczenia papierów, jestem przekonany. Właśnie w tej jego odmowie coś się ukrywa... Od pierwszej chwili, skorom tylko spojrzał na niego, zauważyłem, iż temu człowiekowi źle patrzy z oczu, mówiłem pani o tem... i nie daremnie... Jest to jakieś podejrzane indywiduum. Dałbym chętnie dziesięć sous z mej własnej kieszeni, gdyby inspektor policyi zeszedł dziś dla zrewidowania ksiąg meldunkowych. Przed nim ów ptak wszystko wyśpiewaćby musiał. Zmuszonym byłby złożyć objaśnienia i dowody, jakich pani oddać nie chce.
— Wszystko to jest dziwnie podejrzanem... — rzekł drugi. — Możebym poszedł powiadomić komisarza policyi?
— Nie... nie! — przerwała żywo zarządzająca. — Groziłam ja mu tem wprawdzie, lecz tylko dla postrachu. Komisarz zeszedłby tutaj ze swym sekretarzem i agentami, podobne rzeczy kompromitują zakład hotelowy, niepodobna tego uczynić. Nasz pan gniewałby się o to, ów podróżny wyniesie się od nas dziś wieczorem, albo jutro zrana. Zaczekajmy więc... Zapisze go tymczasowo pod jego nazwiskiem Edmunda Béraud, dodawszy w rubryce uwag, iż z przyczyny, że tylko na kilka godzin przyjechał, nie wymagałam od niego legitymacyjnych dowodów.
— Jak pani chcesz... — odparł posługujący. — Na mnie wypada dyżur tej nocy... Będę czuwał nad trzynastym numerem.
— Gdyby nawet ów przyjezdny był najniebezpieczniejszym człowiekiem — wyrzekła zarządzająca — nie porwie nam przecież z sobą hotelu.
— To prawda... skoro się jednak ma podejrzenia, ostrożność nie zawadzi.
Na tem zakończyła się rozmowa.
Panna Eliza, rozłożywszy meldunkowe księgi, zagłębiła się w pisaniu. Obaj posługujący odeszli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.