Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Lecz on stawi opór... będzie krzyczał... będzie się bronił... Jakaż hańba dla naszego domu... hotelu, tak dobrze dotąd uważanego. I trzeba jeszcze, ażeby się to stało podczas nieobecności właściciela.
— Uspokój się, pani... nie będzie ani hałasów, ni krzyków.
— W jakiż sposób tego uniknąć?
— Pozwól mi pani tylko działać, nie badając, jak tego dopełnię. Mam agentów przy drzwiach na zawołanie. Na najmniejsze wezwanie z mej strony przybiegną. Zresztą, ów człowiek w ciągu kilku sekund zostanie obezwładnionym, skrępowanym... Być może jednak, iż nie będę potrzebował uciekać się do podobnych środków surowości. Mam przekonanie, iż on nie stawi oporu, wiedząc, że to byłoby daremnem.
— Ach! oby mu przyszła ta myśl zbawienna...
— Jak dużo lokatorów znajduje się obecnie w pokojach hotelowych?
— Bardzo mało, panie... Wszyscy prawie powychodzili, dowodzą tego klucze, ot tu leżące na stole. Pozostał tylko jeden szwed podróżny na czwartem piętrze i pewna chora dama na pierwszem, ze swą pokojówką.
— A Edmund Béraud... nie wyszedł?
— Nie, jest on u siebie... Zapowiedział surowo, aby doń nie wchodzono i nie przeszkadzano mu...
— Numer jego?
— Trzynasty.
— Na którem piętrze?
— Na drugiem.
— A zatem nie wychodź pani, proszę, ze swego biura i pozwól nam działać... Niedługo się to wszystko odbędzie.
Zarządzająca usiadła przy swojem biurku, drżąc, z łatwą do zrozumienia trwogą, podczas gdy komisarz wraz z pomocnikiem wchodzili na schody.
Na pierwszem piętrze spotkali jednego z posługujących, który zastąpił im drogę, pytając: