Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom I-szy/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XIV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIV.

W dwudziestym roku życia Karol Gérard mówił dziewięcioma językami, odznaczając się obok tego zarówno w matematyce i algebrze; wszelako jednocześnie z nauką rozwijały się w nim występne instynktu.
Zajęty bezustanną pracą w kolegium, profesor nie mógł zajmować się domowym życiem swojego syna. Po za godzinami nauki, chłopiec miał sobie pozostawioną wolność zupełną.
Paweł Gérard nie posiadał osobistego majątku, szkolna jednakże katedra, jaką zajmował od lat dwudziestu, a obok tego wspaniałe dzieła lingwistyczne, przezeń publikowane, których edycye z każdym rokiem się zwiększały, przynosząc znakomite sumy pieniędzy, pozwoliły mu wyznaczyć dość znaczną pensyę miesięczną synowi na jego osobiste wydatki i rozrywki.
Dla każdego innego młodzieńca pensya ta byłaby więcej niż wystarczającą, dla niego była ona niedostateczną.
Obdarzony wyjątkową siłą fizyczną, trawiony żądzą rozrywek, biegał po balach, restauracyach, domach gry, zawiązując stosunki znajomości z ludźmi różnych kategoryj.
Służący Filip wiedział o owem życiu hulaszczem młodego panicza, uległy dlań jednak, krył to wszystko przed profesorem, który, pomimo braku w sobie zasad moralnych, byłby z pewnością na to nie pozwalał, z uwagi na własne dobro młodzieńca.
W tym czasie zmarł Filip. Zgon tego człowieka sprawił wielką różnicę Karolowi. Stary ów sługa bowiem z zebranych na dalsze lata oszczędności przychodził niejednokrotnie z pomocą młodzieńcowi w jego kłopotach pieniężnych.
Nowoprzyjęty służący postępował inaczej, co nieraz stawiało Karola w trudnem położeniu. Dla wydobycia się z tego począł grać w karty, to jednak niewiele mu zysku przynosiło, ponieważ fortuna nie zawsze sprzyjała.
Wśród takich okoliczności, Paweł Gérard zapytał syna dnia pewnego, jaki zawód pragnąłby obrać sobie na przyszłość?
Pytanie to zakłopotało niezmiernie młodzieńca. Jaką bowiem obrać karyerę nawykłemu do wolności bez granic i hulaszczego życia? Jakikolwiekbądź obowiązek krępowałby go niewypowiedzianie. Trzeba się poddać naówczas wymaganiom zwierzchników, przybywać do pracy o oznaczonej godzinie, usiąść przy biurku, zagłębiwszy się w robocie przez ciąg prawie dnia całego.
Wspomnienie o czemś podobnem sprawiało mu wstręt, łatwy do zrozumienia.
Profesor dostrzegł wahanie syna, ale nie odgadł jego rzeczywistej przyczyny.
— Nie obrałeś — rzekł — jeszcze stałego zawodu, jak widzę; radzę ci przeto tymczasowo w banku się umieścić. Jeden z moich przyjaciół przyjmie cię chętnie do swego domu handlowego i wtajemniczy w rachunkową manipulacyę. Z twoją inteligencyą i nauką, jaką posiadasz, możesz sobie wywalczyć najświetniejszą przyszłość.
Karol przekonany, iż w razie stawienia oporu woli ojca, tenże cofnąłby wypłacaną mu dotąd pensyę, zgodził się na propozycyę.
Czynności bankowe zresztą dość mu się podobały. Przyjętym więc został do biura przyjaciela swojego ojca, jednego z głównych finansistów Paryża, gdzie powierzono mu dział rachunkowości i korespondencji.
Po upływie trzech miesięcy zajął jedno z głównych stanowisk w domu bankiera, który słów nie miał na jego pochwały.
Nowa ta sytuacya, tak zadawalająca z pozoru, miała tę złą stronę, iż przy lekkomyślnym charakterze Gerarda, obznajmiała go z pieniężnemi obrotami. Żyjąc w owem kole, gdzie paki biletów bankowych i stosy złota przerzucano od rana do nocy, Karol doznawać zaczynał pokus, dotąd sobie nieznanych.
Jedna, niepokonana myśl go ogarnęła: zdobyć pieniądze, wiele pieniędzy, aby za ich pomocą zaspakajać wszystkie swe żądze, kruszyć wszelkie zapory i urzeczywistniać najbujniejsze fantazye.
— Bogactwo... owo bajeczne, niewyczerpane bogactwo — powtarzał — oto cel życia człowieka.
Podczas, gdy owo gorączkowe pragnienie majątku demoralizowało go coraz bardziej, nie przestawał i ulać po nocach, uganiać się za łatwemi miłostkami i uczestniczyć w orgiach, pociągany ku nim przez towarzyszów najniższego rodzaju, z jakimi wszedł w stosunki.
Rzecz naturalna, iż obok tego grać w karty nie przestawał, mimo, iż co noc prawdę przegrywał.
W podobnych warunkach pensy a, jaką pobierał u bankiera, wraz z zapomogą ojcowską, były kroplą w morzu.
Co począć w takiem położeniu?
Nie zadziwi to nikogo, iż człowiek, będący na drodze podobnego zepsucia, kraść zaczął.
Wezwany do pracy przy bankierze, celem zastąpienia nieobecnego chwilowo sekretarza, przywłaszczył sobie z kasy paczkę biletów bankowych, a dla ukrycia tej kradzieży sfałszował rachunek w księdze kasowej, co go też właśnie zgubiło. Niedokładność ta wprędce spostrzedz się dała. Sprawcą kradzieży nie mógł być kto inny, jak sprawca sfałszowania i odwrotnie.
Bankier, który go bardzo polubił i obdarzał najzupełniejszem zaufaniem, na tę wiadomość osłupiał przerażony.
Co począć?
Od lat dwudziestu był szczerym przyjacielem Pawła Gérard, otaczając go, jak zresztą wszyscy, uwielbieniem i poważaniem. Jak więc obrzucić hańbą to nazwisko, dotąd tak czyste, wskazując złodzieja w dziecku, przytulonem do serca przez tego szlachetnego człowieka, w dziecku, które on tak ukochał, wektorem swe wszelkie położył nadzieje? Z drugiej strony występek, spełniony przez młodego łotra, nie mógł ujść bezkarnie.
Po długiem rozmyślaniu, bankier udał się do Pawła Gérard i z największą ostrożnością oznajmił mu o występku, spełnionym przez syna.
Cios był strasznym, pomimo środków ostrożności, przedsięwziętych ze strony bankiera. Profesor padł, rażony apopleksyą.
Karol za przybyciem do domu znalazł ojca umierającym.
Walentyna w chwili spełnienia samobójstwa obrzuciła przekleństwem nędznika, który ją uwiódł i zdradził. Ów nędznik, uderzony ciosem przez własnego potomka, skutkiem jego haniebnego czynu, rzucił wzajem na niego przekleństwo. Umarł ze złorzeczeniem na ustach dla syna Walentyny.
Wobec trupa owego człowieka, który bądź co bądź dla młodego łotra okazał się dobrym i kochającym, Karol nie uczul żadnych wyrzutów sumienia.
— Jestem wolnym! — pomyślał — nikt odtąd nie ma prawa do sprawdzania i śledzenia mych czynów.
Testamentem, dawniej sporządzonym, profesor przekazywał mu wszystko, co posiadał, to jest pięćdziesiąt tysięcy franków.
Po owej kradzieży, spełnionej u bankiera, mimo, iż Karol był pewnym, że tenże o niej nie rozgłosi, postanowił Paryż opuścić, przynajmniej czasowo.
Wyjechał do Anglii, gdzie prowadził życie hulaszcze, jak pierwej.
Pieniędzy mu nie brakowało, dostarczał ich sobie różnemi sposobami, wszedłszy w stosunki z ludźmi najniższych warstw społecznych.
Pięćdziesiąt tysięcy franków, odziedziczonych po profesorze, wystarczyły na kilka miesięcy zaledwie; po upływie tego czasu zasoby się wyczerpały.
Jak odtąd żyć i z czego?
Karol zaczął natenczas szukać środków w nauce. Począł udzielać lekcye języków, a wieczorami roztrwaniał w tawernach to, co w ciągu dnia zarobił.
Mimo to lekcye mu napływały, jedni uczniowie stręczyli drugich, między którymi znajdowała się młodzież ze sfer arystokratycznych. Wszedł w koła tych rodzin, wśród których pozyskał sobie szacunek i uważanie dla swojej inteligencyi i głębokiej nauki.
Gdyby był chciał zostać uczciwym człowiekiem, mógłby zdobyć majątek za pomocą rozleglej wiedzy, jaką posiadał. Nie porzucił jednak występnych swoich nawyknień. Szynkowniani jego przyjaciele z baczną ciekawością śledzili obniżanie się moralnego poziomu tego człowieka.
I otóż nareszcie Karol Gérard połączył się z bandą złoczyńców, plądrujących w pałacach bogatych mieszkańców Londynu, którzy to rabusie z uwagi, iż on, jako mający stosunki z zamożnemi rodzinami, ważnych wskazówek dostarczać im może, przyjęli go do swego grona, obiecując znaczne zyski z łupów, otrzymanych przy jego pomocy.
Łotr nie zawahał się na chwilę. Przyrzekł dostarczać wskazówek, jakich od niego żądano. Zacząwszy w Paryżu swą edukację zbrodni, uzupełnił ja w Londynie.
Pomiędzy tymi to rozbójnikami, których stał się wspólnikiem, poznał Will Scotta i Trilbego, dwóch czynnych członków bandy złodziei.
W rok po przybyciu swojem do Londynu, Karol Gérard, wskutek rekomendacji pewnego lorda, którego dzieciom lekcye udzielał, został wezwanym dla dawania takichże lekcyj synowi Jerzego Stanley, dyrektora domu bankierskiego Mortimera przy ulicy Regent-street.
Jerzy Stanley, rozmawiając często z nauczycielem swojego syna, miał sposobność poznania jego wysokiej inteligencyi i nauki. Oceniwszy takowe, powziął przekonanie, że Karol Gérard, biegły matematyk i znakomity lingwista, mógłby z korzyścią pracować w domu bankierskim, którym on zarządzał. Powierzył mu przeto miejsce naczelnika korespondendencyj.
Gérard przyjął ów obowiązek, zapewniający mu świetne na przyszłość widoki, a zarazem możność udzielania dalszych wskazówek swoim wspólnikom ze Starego Londynu, pod którą to firma zorganizowana banda dzieliła zyski ze swym kierownikiem, zajmującym pierwszorzędne handlowe stanowisko.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.