Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom I-szy/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIII.

Wielki ogień płonął na kominku.
Kulista lampa oświetlała biurko zarzucone książkami, arkuszami papieru i manuskryptami.
Paweł Gérard, człowiek głębokiej nauki, był profesorem obcych języków w jednem z francuskich kolegiów.
W owej chwili miał lat trzydzieści.
Kilka rysów wystarczy na opowiedzenie jego zwykłej historyi miłosnej z Walentyną.
Młode to dziewczę, uczciwe i skromne, pracowało w jednym z magazynów mód przy ulicy Vivienne.
Gérard, lekkomyślnego charakteru, spotkawszy po kilkakrotnie Walentynę, starał się ją złudzić pozorem kłamliwej miłości.
Dziewczę, ukochawszy go sercem i duszą, ponieważ pięknym był chłopcem i gładko wysławiać się umiał, dziewczę to, dotąd skromne, uczciwe, opuściło swoją rodzinę, przeniósłszy się do mieszkania, wynajętego przez swego kochanka.
Związek ich trwał przez sześć miesięcy.
Po upływie tego czasu Gérard, który był człowiekiem bez serca, opuścił ją bez żadnego skrupułu, pozostawiwszy nieszczęśliwej parę stufrankowych biletów. Rozpacz biednego dziewczęcia nie miała granic.
Niezadługo dziecię na świat przyszło.
Napisała do swego uwodziciela, który jej żadnej nie dał odpowiedzi. Starała się z nim spotkać, mniemając, iż prośbą i łzami wzruszyć go zdoła. Nietylko, że pozostał głuchym na jej błagania, lecz zagroził, że policyjnym agentom przytrzymać ją każę, jeśli go prześladować nie zaprzestanie. Nieszczęsna, przestraszona tem, odeszła.
Do swej rodziny wracać jej niepodobna było, matka i ojciec wyklęli ją zapewne; wołałaby więc umrzeć z głodu, niż udać się do nich o pomoc.
— Wypędziliby mnie! — mówiła — zasłużyłam na to, skarżyć się nie mam prawa.
Ostatnie jej zasoby pieniężne zwolna się wyczerpywały. Do szwalni, gdzie wiedziano ojej nieszczęściu, również pokazać się nie śmiała. Szukała jakiejkolwiekbądź pracy, choćby najbardziej upokarzającej, i znaleźć jej nie mogła. Osłabione jej siły cięższych zajęć przyjąć jej nie dozwalały.
Nadeszła straszna czarna nędza. Do dni bez chleba spędzanych łączyły się noce bezsenne.
Pierś biednej matki, głodem wycieńczona, nie dostarczała dziecku pokarmu. Niemowlę widocznie niknęło; resztki pozostałego mu życia liczyć można było na godziny.
Boleść moralna w połączeniu z gorączką doprowadzały młodą kobietę do obłędu, w przystępie którego postanowiła życie sobie odebrać.
Po wyjściu od Pawła Gérard przebiegła szybko aleę Frochot i, jak gdyby chwilowo zgalwanizowana, mknęła ulicą Richelieu’go, płaceni Karuzelu, aż ku wybrzeżom Sekwany, gdzie na most weszła.
Zatrzymawszy się tu, patrzyła przez kilka sekund w czarne nurty rzeki, płynącej pod sobą, w których odbijały się światła płonących na moście gazowych latarni.
— Przebacz mi, Boże! — szepnęła, wznosząc ręce w niebo — ukarz nędznika, który mnie zgubił... przekleństwo mu w ostatniej życia godzinie!
Most był pustym zupełnie, nikogo widać nie było.
Walentyna, wszedłszy na wierzch balustrady, zakryła sobie oczy ręką i rzuciła się w wodę.
Nie wydała najmniejszego krzyku.
Ciało jej, spadając wśród głębokiego milczenia, sprawiło hałas ponury, który jednakże ucichł w oka mgnieniu.
Nastała głęboka cisza, nic... nic słychać nie było.
W kilka dni potem rybacy wyciągnęli z Sekwany, około mostu d’Auteuil trupa młodej kobiety, który, przesłany do Morgi, nie został przez nikogo poznanym.
Był to trup Walentyny.
Dzienniki zamieściły krótką wzmiankę o tym wypadku, różnie go tłumacząc.
Co zaś do Pawła Gérard, ten nie zadał sobie nawet trudu, by pójść do Morgi. Na co miał się tam trudzić?
Nazajutrz, po owej ponurej nocnej scenie, jaką opisaliśmy powyżej, służący Filip odwiózł dziecię do wioski Blaisois, gdzie je powierzył opiece swej siostry, wieśniaczki zamężnej.
Biedna ta drobna istota, żywiona doskonaleni mlekiem, wkrótce do sił wróciła.
Dziecię roiło do zadziwienia, okazując w tak młodym wieku rozwijającą się w sobie niezwykłą inteligencyę, obok której jednakże zarówno i złe instynktu w nim dojrzewały.
— Żywy obraz naszego pana! — mówił Filip do siostry, przynosząc jej miesięczną zapłatę, jaką profesor najregularniej przysyłał za syna.
Mówimy za syna, mimo, iż Paweł Gérard dotąd nie adoptował go jeszcze i dziecię nie posiadało nazwiska. Profesor bowiem, będąc nader ostrożnym, obawiał się, by uczyniwszy to, nie był przez kogoś niepokojonym w przyszłości.
W dniu, w którym służący odjeżdżał z dziecięciem do Blaisois, dla umieszczenia go tam u swej siostry, Paweł Gérard udał się do komisarza policyi, zeznając, iż podczas ubiegłej nocy, skoro do domu powrócił, znalazł na progu mieszkania porzucone niemowlę przez jakąś matkę wyrodną. Dodał, iż chce zająć się wychowaniem tego dziecka, oraz, że być może później, gdyby się przywiązał do niego, przyjmie je za własne i nada mu swoje nazwisko. Komisarz nie omieszkał obsypać go pochwałami za tak wysoką szlachetność charakteru.
Paweł Gérard zajmował wysokie społeczne stanowisko. W trzydziestym roku życia był oficerem legii honorowej. Otaczał go powszechny szacunek i poważanie.
Skoro rozeszła się wieść, że przyjął opuszczone dziecię i otoczył je swą opieką, sławiono go wszędzie.
— Jakież szlachetne serce! — wołano: — jak wzniosła dusza! Podobni ludzie rzadko spotykać się dają...
Niestety! iluż takich obłudników, bez serca i sumienia, istnieje na podobieństwo Gerarda, najniezasłużeniej cieszących się szacunkiem i sympatyk ogółu?
Przez pięć lat profesor nie odwiedził ani razu swojego syna. Nigdy nie pytał się o niego. Filip jedynie był pośrednikiem pomiędzy ojcem i dzieckiem.
Co miesiąc jeździł on z zapłatą do swojej siostry.
Chłopiec rósł, rozwijając się umysłowa, lecz zarazem coraz złośliwszym i chytrzejszym się stawał.
Z oblicza i całej postaci uderzająco podobnym był do profesora. Były to te same rysy twarzy, tenże kształt nosa, ust, też same oczy.
— Do pioruna! — mówił Filip, śmiejąc się, do siostry — pan Gérard wyprzeć się go nie może. Ów malec, to żywy jego portret, będzie tak rozumnym, jak ojciec. Szkoda, że pan nie każę przywieźć go do Paryża, aby go mógł zobaczyć.
— Nie zważając na to, zabierz go z sobą na dni parę — odrzekła wieśniaczka.
— Masz słuszność... dobrze mówisz.
Filip, od lat pięciu jeżdżąc co miesiąc do Blaisois, przywiązał się do dziecka Walentyny. Słowa siostry trafiły mu do przekonania, postanowił zabrać z sobą chłopca, próbując tym sposobem zjednać dla niego swojego pana, co też uczynił. W drodze jednakże myślał z obawą o wybuchu gniewu, jaki go spotkać może ze strony profesora.
Mylił się w tym razie. Chłopiec za pierwszem spojrzeniem zdobył serce ojca, który w nim ujrzał swą własną postać w latach pacholęcych. Ukryte, a nieznane dotąd temu człowiekowi uczucie wstrząsnęło nim do głębi; nie chciał się już rozłączyć z ową istotą tak dotąd wzgardzoną i bezzwłocznie zajął się sam wychowaniem chłopca.
Łatwo pojmiemy, iż przy takim nauczycielu bystry umysł dziecka rozwijał się w sposób zdumiewający.
W czternastym roku życia syn Walentyny posiadał naukę, jakiej mu zazdrościć mogli uczniowie o lat kilka starsi od niego.
W tym to właśnie czasie Paweł Gérard nadał chłopcu swoje nazwisko, postanowiwszy, skoro podrośnie, prawnie go adoptować.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.