W ogniu/Dzień piąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł W ogniu
Rozdział Dzień piąty
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ PIĄTY.

Był ranek. Ogniste strzały Feba przeszyły już firmament i utkwiły zapewne w szczytach wież warszawskich, ale obudzony mieszkaniec musiał to przyjmować na wiarę, bo oczyma spostrzegał tylko, że ciemna opończa mroku przeświecać zaczęła brudno-żółto.
Ranek nie przynosił z sobą radości dnia, trochę tylko uspokojenia piekielnej wrzawy na ulicach; zato odsłaniał zabłocone bruki, zgniłe plamy murów i coś u góry mętnego, lejącego łzy żałosne. Było to niebo.
Bardzo trudno zdobyć się na poetyczność, opisując Warszawę w listopadzie, zwłaszcza, gdy się dzionek uda, gdy dopisze i deszcz i strajk i porządek robót publicznych miejskich. W tym pamiętnym listopadzie poezya, opuściwszy swe zwykłe dziedziny, wyniósłszy się nawet z drukarni, bujnem kwieciem zakwitła w polityce. Stąd właśnie staram się poezyę wycisnąć, skroplić i, rzekłbym, zbutelkować w drobne flaszeczki mej kroniki. Niech chociaż zapach pozostanie. Flaszki, ustawione rzędem, posłużyć mogą jednym za pamiątkę, innym za apteczkę domową.
Ale co porabia pan Apolinary? Zdrów i wyjątkowo wesół, choć poranek dżdżysty, choć komnata hotelowa z oknami wychodzącemi na podwórze jest zaledwie przesiąknięta światłem, a zanadto dymem i jakimś mdłym zapachem, w którym jednak i perfumy mają swój udział. — Pan Apolinary przy kawie, w stroju niedbałym, spoczywa na laurach i to nie na ladajakich. Dla swojej »palącej kwestyi« pozyskał pana Jana Rokszyckiego, sąsiada i przyjaciela, z którym dotychczas nie udało mu się w polityce nigdy kolegować. Pan Jan majstrował zawsze po swojemu, do żadnego stronnictwa nie należał, i do licznych już podnoszonych przez Budzisza kwestyi jak zaczął dodawać swe krytyczne uwagi... Ale co tam. Tym razem nietylko pochwalił projekt sąsiada, nietylko poparł go, ale sam przewodniczył wczorajszemu posiedzeniu, odprawionemu u Budzisza z wynikiem olśniewającym. »Szkoła umiejętności politycznych« przekształcona została wprawdzie na »seminaryum nauczycieli ludowych«, gdyż pan Apolinary udał się przezornie ze swym pomysłem najprzód do Rokszyckiego, który projekt zreformował, chociaż autorstwo i inicyatywę pozostawił w zupełności przy Budziszu. Na wczorajszem posiedzeniu uchwalono nową instytucyę powołać do życia, obsypano już ją nawet darami w formie oczywiście podpisów. Budzisz wypowiedział świetną mowę, przejrzaną uprzednio przez Rokszyckiego, zapalił słuchaczów, przekonał i skojarzył. A byli tam przedstawiciele wszystkich stronnictw, nawet polski socyalista w okazie pojedynczym, przyprowadzony uprzejmie przez pana Sartora. Obrady trwały trzy godziny, szły składnie pod kierunkiem pana Jana, który sam także głos zabierał kilka razy, krótko i celowo. O droczono je na dzisiaj, na drugą popołudniu, bo wieczorem mieli znów wszyscy wziąć udział w wielkiem zebraniu u Gwiazdowskiego, zapowiadającem moment historyczny.
Pan Apolinary, pijąc kawę, czuł ciepło wewnętrzne nietylko fizyczne. Miał przeświadczenie, że się do czegoś naprawdę pożytecznego przyłożył i, rzecz dziwna, ta świadomość uczyniła go raczej cichym, niż pysznym. Przyczyną rozrzewnienia była i aprobacya pana Jana i mieszkanie z nim wspólne od paru dni, gdyż sąsiedzi wiejscy sąsiadowali teraz w hotelu, o ścianę.
— Trzeba zajrzeć do niego, czy już wstał?
Uchylił drzwi ostrożnie, aby go nie zbudzić.
— A to co? już ubrany? już piszesz?
Rokszycki siedział przy biurku oświetlonym dwoma świecami, których płomień dogasający walczył z mętną światłością dzienną.
— Na Boga, Janie dobrodzieju, oczy zedrzesz do reszty!
— Przywykłem. Na wsi wstaję także o szóstej, więc w tej porze roku przy świecy... A chciałem zawczasu ten wniosek Sartora przetrutynować, bo jest bardzo zawiły.
Pan Apolinary ujął przyjaciela pod ramię i przemocą pociągnął do swego pokoju.
— Dosyć już. Chodź na kawę.
— Poczekaj, zaraz... Zresztą niech i tak będzie, mój serdeczny. Powrócę.
Choć już zasiedli przy kawie, pan Jan nie przestał zajmować się sprawą, do której przylgnął. Oczy mu świeciły wesoło, choć ukazały się łzawe i zmęczone po zdjęciu okularów. I do Apolinarego zwracał się dzisiaj z nowem zupełnie zaufaniem, tłómacząc się przed nim szeroko, czego nigdy dawniej nie bywało.
— A no, zadałeś mi sam robotę, a teraz mnie odciągasz... Ten wniosek Sartora niezły, tylko chciałbym go bardziej dostosować do naszego... do twojego założenia. Sartor ciągle jakby schlebiał temu swemu towarzyszowi, którego przyprowadził. Jak to on się nazywa?
— Maro. Ale to pseudonim.
— A co dalej?
— No przecie... socyalista.
— To wiem. Ale czy wykłada gdzie socyologię? czy urządzał szkołę z programem podobnym do naszej? czy ta szkoła gdzie kwitnie? Dlaczego przypisujecie taką doniosłość jego zdaniu?
Pan Apolinary wzniesieniem obu dłoni wyraził wątpliwość:
— To wszystko na odpowiedzialność Sartora.
— Hm... więc pan Maro jest przewódcą jednej z partyi socyalistycznych? Której?
Budzisz wykonał jeszcze parę ruchów niewyraźnych, i nareszcie schował szyję w ramiona, jakby abdykował z okazałości swej postawy wobec pana Jana.
— Nie wiem, dobrodzieju mój.
— To szkoda, mój serdeczny.
— Mówiono mi tam coś, że nie może pod swojem nazwiskiem... że należy do międzynarodowej organizacyi, ale przytem jest Polakiem, jak zresztą i po wymowie sądzić można.
— Mówi istotnie do rzeczy, to jest — do swojej rzeczy. Teorya bardzo znana, nie posiadająca dla nas wielkiej wartości w obecnem zastosowaniu. Tymczasem pojęcia: Polak i międzynarodowy socyalista — wyłączają się nawzajem.
— Tak sądzisz?
— Jestem przekonany. Teorya socyalistyczna może się stać zdrowym zaczynem tylko w społeczeństwach silnych, zagospodarowanych i normalnie rozwiniętych. W takich socyalizm może być kiedyś normą sprawiedliwego ustosunkowania praw pracy do praw kapitału. Bronić wtedy będzie, obok praw robotnika rękodzielnego i praw inteligencyi wytwórczej, i nawet praw kapitału w wartościach i gotówce, bez którego nie mogłaby istnieć ani praca zbiorowa, ani kultura. O takim wzniosłym socyalizmie, o takiej sprawiedliwości społecznej nie marzą nawet nasi rzecznicy proletaryatu, którzy z teoryi biorą tylko tyle, ile potrzeba do rozbudzenia apetytu klas istotnie upośledzonych, czasem przez winę własną, czasem przez wyzysk klas innych. Z rozbudzenia apetytów rodzi się tylko nienawiść, a nienawiść nie może być cementem społecznym.
— Chciałem im to powiedzieć — zawołał Apolinary — kiedy mi prawili z mównicy o uprawnieniu nienawiści!
— Nie warto teraz, nie przekonasz ich, mój serdeczny. Wszyscy mamy gorączkę. Ale skończę mój wywód. U nas teorya wielkiego socyalizmu, tego, który kiedyś może zakwitnie, jest oczywiście jeszcze bardziej przedwczesna, niż gdziekolwiek. Tak jakbyś bal chciał urządzać w zrujnowanym domu. My przedewszystkiem musimy dom przebudować i wzmocnić. Ale zato im słabsi jesteśmy, tem szersze pole u nas otwarte dla lekkomyślnej propagandy pseudo-socyalistycznej, podjętej niby w imię praw ludu, a w wynikach przeciwko całemu społeczeństwu i przeciwko temuż ludowi zwróconej. Na naszym chorym organizmie urządzają socyalistyczni podżegacze poprostu eksperymenty swych hypotez. Jakby też działało elektryzowanie na człowieka zakutego w dyby, który drgnąć nie może? Albo czy przez odcięcie ręki i natarcie rany nowym jakimś kordyałem nie możnaby wywołać odrośnięcia innej, lepszej ręki? To pouczające dla przyszłych zastosowań, ale nam napewno na zdrowie nie wyjdzie.
Pan Apolinary aż się wzdrygnął od wymienionych tortur.
— Ależ gadasz, dobrodzieju mój...
— Co?... — uśmiechnął się pan Jan. — Gadam niepotrzebnie, bo oni mnie ani słyszą, ani chcieliby słuchać.
— Dobrze jednak i mnie... — zaczął pan Apolinary, ale urwał.
— Tak, mój serdeczny, z dzisiejszymi naszymi czy nie naszymi socyalistami do ładu nie trafisz, nie namówisz ich do wspólnej z nami narodowej roboty.
— Tymczasem dobrze, że mieli przedstawiciela na sesyi — odpowiedział Apolinary.
— A dobrze. Najprzód obrady nasze, jak i zamiary, są zupełnie jawne. A ten pan Maro, któremu nie chcę ubliżać, choć się i nie połączy z nami w tej robocie, może przecie oceni naszą szczerą chęć służenia krajowi i nie zechce nam przeszkadzać.
— A co myślisz o panu Sartorze?
— O panu Sartorze?... Zamało go znam jeszcze. Ale przyznam się, że wolę mieć do czynienia, przy robocie, z ludźmi mniej tajemniczych przekonań politycznych.

∗             ∗

Dzień czasem zabłyśnie dobrą wróżbą, a później posępnieje. Ten nie zmienił się tylko co do pogody: od rana do nocy smagał deszcz nieubłagany. W historyi zaś naszej listopadowej dzień ten przeskakiwał od jasności do cieniów, od zwątpień do zachwytów, jak rzadko który.
Około ósmej wieczorem widzimy Rokszyckiego i Budzisza zapakowanych pod szczupłą budą ohydnej jednokonki, dążących odważnie do mieszkania Gwiazdowskiego. Dodać trzeba, że odważnie — bo już dwa razy dorożkę zatrzymali młodzieńcy, strzegący porządku strajkowego. Ale nieustraszony woźnica raz uratował się szybkością, drugi raz wymową. Z milicyą »Bundu« rozmówił się tak stanowczo właściwym żargonem, że mu dano prawo kursu w krótkiej formule: »Gaj, gaj!« Dwaj sąsiedzi śpieszyli z powtórnych obrad w hotelu Saskim na wielkie zebranie u Gwiazdowskiego. Byli już opóźnieni. A także pogoda wewnętrzna, którą nosili w sobie przed południem, przyćmiła się pod wieczór wielu chmurami. Zwłaszcza pan Jan wyrażał swe niezadowolenie z popołudniowej sesyi:
— Jakżeż to? Wczoraj i Sartor i Kolejko i nawet Maro uznawali potrzebę seminaryum, a dzisiaj cofają się...
— Widać, że ich tam komitety niechętnie na to patrzą — odrzekł pan Apolinary bez werwy.
— To jest właśnie curiosum! Cóż to? zakonnicy czy małoletni? Poszli pytać o pozwolenie przeora czy rodziców? Naradzaliśmy się w gronie obywateli tego kraju nad sprawą publiczną tutejszą, jednogłośnie uznaną za dobrą. Ludzie przecie poza swem stronnictwem muszą pozostać ludźmi pełnoletnimi i zdolnymi dobrych uczynków.
— Dusi ich solidarność — wtrącił Budzisz pojednawczo.
— Dobrze mówisz, że dusi, bo jest ciasna, stronnicza. O innej wielkiej solidarności narodowej, wynikającej ze szczerego umiłowania wspólnego celu, mało kto myśli.
— Pozostaliśmy jeszcze przy projekcie w poważnej liczbie.
— Bóg wie, jak to będzie. Bo i twoi przyjaciele coś zaczynają bróździć. Skąd-że nagle Kotulski objawił nam dzisiaj o istnieniu u nich komisyi, która już dawno pracuje nad tą sprawą?
— Et, wierz mu tam! — nadąsał się pan Apolinary — on wszystko niby wynalazł najpierwszy, tylko ma tyle do roboty, że nic jeszcze nie zrobił.
— Ładnie go zachwalasz... No, a dlaczegóż Kostka wyniósł się przed uchwalą?
— Może miał inne jeszcze posiedzenie? On ich ma czasem pięć na dzień.
— I tak chodzi ciągle...?
— Płaci — odrzekł Budzisz z przekonaniem.
— Aha — zrozumiał Rokszycki.
Wykolejony przez wiatr natrysk zimnego deszczu zawieruszył się pod budę dorożki i lunął w oczy naszym politykom. — Kurs, który przebywali, trwałby w Wiedniu pięć minut, w Paryżu ośm, w Warszawie przybierał rozmiary podróży. Nareszcie oślepionemi od deszczu oczyma wyjrzał Apolinary z pod budy i odgadł, że musi to być dom, w którym mieszka Gwiazdowski, zwłaszcza że wehikuł osłabł w swem kołysaniu się na wszystkie boki i przechodził stopniowo do stanu spokoju, jak łódź, która zawinęła już do przystani, lecz chwiać się nie przestaje na fali. Ciasną szczeliną między kozłem, a ociekającą ramą budy podróżni skurczeni we dwoje, przechyleni kontorsyjnie, przytrzymując mozolnie kapelusze na głowach, zdołali się nareszcie wydobyć na chodnik.
— Ależ te nasze dorożki! — mruknął pan Jan, który jednak nie należał do egzotycznych krytyków naszych osobliwości narodowych.
Gdy weszli, zastali obrady już rozpoczęte w licznem gronie dostojnych osób. Ktoś jednak zauważył zjawienie się Rokszyckiego i wniósł, aby go zaprosić do stołu prezydyalnego.
— Prosimy! prosimy! — odezwały się liczne głosy.
I pan Jan, pochyliwszy kilka razy swój czub siwy, przebrnął jak mógł najprędzej przez tłum obywateli i zasiadł między starszyzną, obok Joachima Sternstein-Gwiazdowskiego, który, czując się znużonym, prowadził obrady przez prokurenta, pana Hugona Mochnaczyńskiego, męża wielkiej biegłości politycznej, świeżo przybyłego z zagranicy. Tym sposobem Budzisz został odcięty od Rokszyckiego i, poszukawszy miejsca, usiadł w centrum, zbliżony trochę do lewicy.
Są takie dni, w których muza Klio ukazuje się widomie w oparach ponad głowami tłumów lub sejmów i dyktuje im samowładnie swe pomysły do dziejów, mniej bacząc na indywidualne programy. Wtedy ci, którym się zdaje, że tworzą dzieje, wynajdują tylko hypnotycznie kierunki i porywy pod przemożnem natchnieniem zbliżonej muzy, nieubłaganej, lub szyderczej.
Podobny wypadek opisał Krasicki w Monachomachii, gdy zebrali się na radę dygnitarze klasztorni:

...»Jak Tatry przed burzą
»Sławą zagrzane łysiny się kurzą«.

W tych oparach ukazuje nam poeta »jędzę Niezgody«, porywającą umysły do waśni. Nie kto inny to byt, tylko Klio, która taką przybrała na się postać. W innych wypadkach muza historyi może dobroczynnym powiewem demokratycznym zespolić różnice indywidualne zgromadzonych i stać się — jędzą Zgody.
Taka chwila dziejowa zawisła nad zebranymi u Gwiazdowskiego mężami. Przewodniczyła tam Klio, chociaż prezydyum oddano Joachimowi Gwiazdowskiemu, a Hugon Mochnaczyński pełnił jego obowiązki.
Oprócz wymienionych siedzą przy stole prezydealnym panowie: Adam hrabia Szafraniec, z powołania milioner, Antoni hrabia Kostka, z powołania reprezentant, inżynier Tropauer, czarny charakter z lewicy, Bernard Betkier, fabrykant mydła, Jan Rokszycki, nadetatowy, Kleofas Budzisz, radca Tow. Kred. Ziemskiego, krewny Apolinarego, i Feliks Kotulski, sekretarz.
W izbie są poszlaki skrajnej prawicy i skrajnej lewicy. Najwyraźniej jednak i najliczniej rysuje się centrum, nie co do przekonań politycznych, ale co do gatunku ludzi, należących przeważnie do »złotego środka«. — Kilku »dzikich«, fronderów, teoretyków, o których nikt na pewno powiedzieć nie może, czego chcą dla kraju. Z zaproszonych dziesięciu Żydów pięciu tylko przyszło, ogromnie polskich; grawitują ku lewicy, szczególniej jednak ku sobie nawzajem. — Na lewicy stoi z założonemi rękami Sartor, który obrał sobie miejsce pod portretem jakiegoś polskiego wojownika; równy mu rycerską fantazyą, odróżnia się od niego nowożytnością. — Na skrajnej prawicy obok hrabiego Heydensteina i księdza Łupiny grupują się przedstawiciele »partyi spokoju«, rozgrzani aż do czerwoności. Zresztą różnorodność działaczy i temperamentów politycznych nie do opisania.
Po krótkiem zagajeniu pana Gwiazdowskiego, w którem bardzo podziwiano, obok lwiej głowy uczonego, słowa: »Zgoda to moc, a moc to czyn«, zabrał głos pan Mochnaczyński.
Biegły mówca dowiódł, że cel zebrania jest wyraźnie wytknięty przez zgodne pragnienia grup politycznych, prasy, inteligencyi i całego narodu. Wszyscy, jak mniema, są przekonani o konieczności deputacyi do Petersburga. W obecnym wichrze nadań i restytucyi deputacya zdoła skierować na naszą korzyść prądy dobrych chęci rządu. Chwila jest upatrzona. Informacye zebrane przez ludzi naszych, specyalnie wywiadem tym zajętych, brzmią zgodnie pod tym względem. Oto są depesze potwierdzające, a czekamy jeszcze na jedną, stanowczą. Nadto oczekiwany jest lada chwila przyjazd profesora Łokietka, który z Petersburga przywiezie najnowsze wiadomości u wszelkich źródeł władz zaczerpnięte.
Pan Feliks Kotulski przeczytał zebranym wspomniane przez poprzedniego mówcę depesze zachęcające, dodając do każdej wymowny komentarz, w którego świetle słowa zwyczajne i nazwiska zagadkowe nabierały tajemniczej doniosłości. Były i depesze zagraniczne, otrzymane drogą dyplomacyi międzynarodowej, świadczące o żywym udziale państw obcych w sprawach naszych, szczególnie zaś Anglii, trzymającej na uwięzi wrogie nam zakusy pruskie. Były i depesze urzędowe od sejmów nam pokrewnych. Był olśniewający zbieg pomyślnych dla nas obrotów, wróżb i widoków. Zdarzyło się zaś, że i owa depesza stanowcza, na którą czekał pan Mochnaczyński, przyszła właśnie podczas sesyi. Posłaniec kurzem odziany wręczył ją w stosownej chwili panu Kotulskiemu.
Konieczność wysłania deputacyi do Petersburga okazywała się ze wszech miar nieodzowną. Tryskała też z oczu i z serc całego niemal zgromadzenia.
Ale pan Sartor zaoponował, twierdząc że »my« nie powinniśmy prosić upadającego rządu, ale domagać się nasycenia potrzeb naszych. My nie sprzymierzamy się z rządem, ale z tą częścią społeczeństwa rosyjskiego, która rząd chce obalić lub go do gruntu przeistoczyć. A przedewszystkiem my porozumiejmy się z najlepszą częścią Rosyi, z tymi, którzy jutro będą rządem i pracujmy z nimi nad stworzeniem platformy realnej, politycznej i ekonomicznej.
Zdanie pana Sartora poparł pan Kolejko, ale wypowiedzieli się płomiennie przeciw tym ostatnim, a za deputacyą pp. Kotulski, Gzubski i Pasterkowski. Sprawa miała już być poddana pod głosowanie, gdy zdarzył się znowu wypadek zadziwiający, zauważony najprzód przez baczne oko pana Kotulskiego.
Powstał i rzekł:
— Panowie! Losy nam sprzyjają. W chwili gdy mamy postawić krok tak przyszłością brzemienny, wchodzi właśnie na zebranie profesor Dezydery Łokietek! Uczcijmy go przez powstanie!
Powstali wszyscy, ale wywyższony poziom głów tembardziej utrudniał dostrzeżenie sławnego męża, który, na podobieństwo króla swego imiennika odznaczał się maleńkim wzrostem i ogromnym animuszem wojowniczym. Pan Kotulski poszedł do niego, wyłowił go i zaprowadził do stołu prezydyalnego. Radby był, zdawało się, podsunąć mu pod nogi jaki piedestał.
Dopiero teraz huczny poklask przywitał upragniony powrót męża, który był wskazany przez opinię na najwyższe w kraju stanowiska i obecnie jeździł do Petersburga w charakterze pełnomocnego ministra. — Hr. Szafraniec i hr. Kostka, zapisani do głosu, cofnęli się, ustępując kolej nowoprzybyłemu. Niebawem zaczął mówić pan Dezydery Łokietek głosem silnym o rozległej skali, niespodziewanym w drobnej postaci, której wypukłe czoło, wielkie okulary i pióropusz siwiejących włosów streszczały malowniczo znany przydomek: kaznodzieja rewolucyi polskiej.
Rozpostarł najprzód szeroko ramiona:
— Witajcie! — — — Wracam z Petersburga, gdzie widziałem odmiany ludzi tak przeróżne, żem się poczuł w iście babilońskiem zamieszaniu. Poznałem dusze, żyjące abstrakcyą, wyzwolone ze wszystkich form obowiązujących w ustroju społecznym, najbardziej zbliżone do nowożytnego typu nadczłowieka...
(Głos z lewicy: gdzie? w Petersburgu?!)
— Poznałem i ciemne istoty, na których piętno niezatarte położyło długowiekowe jarzmo mongolskie. — Przypatrywałem się też tej szajce drapieżników, która tamowała oddawna rozwój ducha słowiańskiego od Newy do Kaukazu, od Kalisza do Kamczatki, tej biurokracyi, której miliony serc złorzeczą w Rosyi i u nas. — I zstąpiłem do głębi ducha Słowiańszczyzny wschodniej, a na dnie znalazłem wielką słabość, groźną w czasie spokoju dziejowego, a zabójczą w przełomowych zwrotach dziejów — znalazłem próżniactwo słowiańskie. To próżniactwo wyraziło się dzisiaj jaskrawo przez strajk powszechny.
(Kilka głosów z lewicy: »Co takiego?! Proszę do rzeczy!)
Prezydujący prosi o spokój. Profesor Łokietek szkicuje bez przeszkód dalsze swe wrażenia z podróży, a między innemi, że chwila do stanowczego działania w sprawie szkoły polskiej jest bardzo odpowiednia (Kotulski: Słuchajcie! słuchajcie). Znowu unosi go wymowa i przerzuca na historyozofię. Kończy wreszcie częścią patetyczną o pożytku szerokiej demokratyzacyi społeczeństwa.
Po tej mowie zaległa cisza, gdyż profesor za prowadził wyobraźnię słuchaczów w krainy piękne, lecz oderwane od porządku dziennego. Pan Mochnaczyński zbliżył się do pana Łokietka i zdawał się go badać co do realniejszych owoców jego missyi, gdy wtem poprosił o głos siedzący na lewicy pan Oczko literat, redaktor małopoczytnego pisemka:
— Skoro najwięksi z pośród nas dają przykład dygresyi, niech i mnie pozwoli zgromadzenie na jedną. Krótko powiem. Stary, ale żywy człowiek, Adam Mickiewicz, w niektórych częściach »Pana Tadeusza«, bawi się polityką, i bawi się tak szczęśliwie, że od niechcenia tworzy arcydzieła. W pieśni »Karczma« ksiądz Robak występuje jako działacz polityczny, a jako środka agitacyi używa tabaki. Ale między jednem i drugiem kichnięciem szlachty mówi jej rzeczy najpotrzebniejsze. Robak ma za cel politykę, a tabakę tylko za środek; jeździł po szerokim świecie nie dlatego, aby przywieźć stamtąd tabakę, lecz pożyteczne wiadomości. Tabaka, chociaż łzy wyciska, nie może być celem mówcy...
Prezydujący (dzwoni). Muszę pana poprosić o przerwanie mowy, nie mającej żadnego związku z obradami.
P. Oczko: Ma tylko związek z brakiem związku. — Skończyłem.
Niestosowny występ pana Oczki miał tylko ten skutek, że otoczono profesora Łokietka, dopytując się o jego zdanie co do deputacyi. — Gdy p. Łokietek w powtórnem przemówieniu stanowczo za nią się oświadczył, prezydujący postawił wniosek, zarządził głosowanie i wysłanie deputacyi uchwalono ogromną większością.
Teraz dopiero dowiedziało się zgromadzenie, w jakim celu ma jechać deputacya do Petersburga. P. Mochnaczyński wyłuszczył projekt instrukcyi. Miano się dopomnieć przedewszystkiem o zdecydowanie ostateczne kwestyi języka polskiego wykładowego w szkołach rządowych Królestwa. A że ta sprawa wiąże się nieodłącznie z najskromniejszemi wymaganiami samorządu, deputacya ma wyjednać pierwsze podwaliny autonomiczne, mianowicie o spolszczenie szkoły, sądu i urzędu.
P. Sartor, przemożnie przegłosowany uprzednio, zdawał się już godzić z myślą deputacyi, ale obstawał przy tem, aby nie dopominać się, nie kołatać, tylko żądać. Niewiadomo bowiem, kto jest i kto jutro będzie rządem. Należy więc swe żądania przedstawić władzy jeszcze istniejącej, ale zarazem i potężnym nowym związkom, zarodkom władzy przyszłej. Dodał także, że żądania winny być bliżej określone, że w sprawie szkolnej wymagać należy prawa tworzenia nowych szkół wszelkiego typu, oraz seminaryów nauczycielskich, jak np. pożyteczna instytucya, świeżo zapoczątkowana przez pana Apolinarego Budzisza.
P. Apolinary Budzisz w krótkiem przemówieniu przyłączył się do zdania p. Sartora.
P. Kotulski oświadczył imieniem swych przyjaciół politycznych, że o seminaryach dawno już, bardzo dawno pomyśleli. Godził się na formę »żądania«, proponowaną przez p. Sartora, a w tych żądaniach szedł jeszcze dalej, bo żądał natychmiast nadania Królestwu Polskiemu szerokiej autonomii z sejmem w Warszawie.
Iskra elektryczna pobiegła po sali. Skoro wspomniano o sejmie w Warszawie, zapisało się do głosu kilkunastu mówców.
P. Kolejko, specyalista od spraw autonomicznych i innych, z ujmującą płynnością jął tłomaczyć zebranym, że autonomia może być szersza i węższa, z sejmem i bez sejmu, z mocą prawodawczą ostateczną lub pośrednią. Do określenia stopnia i zasady swobód autonomicznych, nasycających w zupełności nasze interesy narodowe, potrzebna jest komisy a fachowa, o której już dawno pomyśleli przyjaciele polityczni p. Kolejki i p. Sartora.
Tu pan Apolinary Budzisz odezwał się bez uprzedniego proszenia o głos:
— Co za komisya, dobrodzieju mój? Konstytuanta w Warszawie może to jedynie rozstrzygnąć.
Krótkie, przejmujące milczenie. Poczem wybuchnął gwar nagły, niby ulewa słów. Przewodniczący zdał na Mochnaczyńskiego mozolny obowiązek ustalenia następstwa mówców.
Pierwszy p. Sartor gorąco pochwalił p. Budzisza za przypomnienie kardynalnej podstawy przyszłej pomyślności i prosił o sformułowanie wniosku, do którego z góry już przewidywał przyłączenie swoje i swego stronnictwa.
Hr. Heydenstein starał się dowieść, że jego grupa niema uprzedzeń względem konstytuanty i dobrotliwie oświadczył się za nią.
Ten rzecznik mógłby osłabić powodzenie wniosku, gdyby nie przemówili po nim pp. Kotulski, Tropauer i Hyc — wszyscy za konstytuantą.
— Kiedy żądać, to już całości! — odzywały się głosy po sali.
Ale p. Jan Rokszycki powątpiewał o możliwości żądania w Petersburgu konstytuanty warszawskiej. Przypominał, że deputacya ma za cel główny szkołę polską, powinna ją zdobyć i z nią powrócić. Wątpił, aby ktokolwiek w Petersburgu mógł dać odrazu wszystko, czego my tu żądamy; a uzyskać tylko obietnicę, choćby od najpotężniejszej władzy — byłoby wynikiem bardzo średnim.
Chociaż zdanie p. Rokszyckiego poparł sam p. Mochnaczyński, zaniepokojony zbyt bujnem rozkrzewieniem rzuconego przez siebie ziarna, — obu ostatnich głosów słuchano z roztargnieniem, gdyż ogół zgromadzonych poczuł już nieuniknioną konieczność historyczną wypowiedzenia do krańców swych aspiracyi.
Poproszono ponownie p. Apolinarego Budzisza o sformułowanie wniosku, co też mówca w zwięzłych wyrazach uczynił.
Zarządzono głosowanie nad instrukcyą deputacyi, sformułowaną przez pana Budzisza, i wniosek przeszedł niemal jednomyślnie.
Znowu p. Budzisz poprosił o głos i zaproponował do uchwały poprawkę z dodatkiem, że »konstytuanta w Warszawie ma być wybrana przez powszechne, tajne, równe i bezpośrednie głosowanie«. Dodał jeszcze »dobrodzieju mój«, co wywołało uśmiech, niemniej przecież przejęło zapałem całą salę.
P. Mochnaczyński zapytał tylko, czy sprawiedliwość p. Budzisza sięga tak daleko, aby i kobietom udzielić prawa głosu? Otrzymawszy odpowiedź przeczącą, usiadł.
Parę nieśmiałych głosów próbowało jeszcze obstawać przy skromniejszym zakresie instrukcyi. Rozłamano głosowanie na parę wniosków, poczem przeszła uchwała ostateczna:
»Żądać szerokiej autonomii Królestwa Polskiego z sejmem i konstytuantą, wybraną przez powszechne, tajne, równe i bezpośrednie głosowanie«.
Wybór deputatów powierzono komisyi, która już istniała na papierze, odczytanym osobiście przez p. Gwiazdowskiego, a zatwierdzona została przez aklamacyę. Do składu tej komisyi wszedł i p. Apolinary Budzisz.
Obrady odroczono do dnia następnego.


Spisawszy ten dyaryusz, krótko zebrany, poczuwam się do obowiązku dodania kilku notatek o naszym bohaterze. Z oschłej bowiem kroniki zmiarkować nie można, co się w nim działo tego wieczora i jak doszedł do wniosku, który go okrył chwałą.
Na początku obrad, przemokły i zimny, na ciele i na duszy, siedział i myślał, jakiby wziąć udział osobisty w tym pochodzie ku wielkiej przyszłości. P. Sartor ułatwił mu to zadanie. Wtedy pan Apolinary poczuł nietylko oczy kraju na siebie zwrócone, ale zrozumiał, że... dzisiaj, albo nigdy!
— To jest mój dzień! — pomyślał.
Pierwsze odezwanie się samoistne o konstytuancie poszło mu tak łatwo, tak niewielkim nakładem stylu zapanował nad zgromadzeniem, że postanowił szturmem wzbić się na wyżyny. Pod magnetycznym wpływem ogólnego poklasku uznał nieodwołalnie wniosek swój za zbawienny. Pił rozkosz rządu dusz, które mu okoliczności darowały na godzinę. Przy głosowaniach powstawał i okólnem spojrzeuiem stwierdzał swój tryumf. Za wnioskiem jego oświadczali się nietylko blizcy i przyjaciele. Bo oto i ciężki Szafraniec głosuje za konstytuantą, i ponury Tropauer, i wszyscy... prawie wszyscy.
— Ach! pan Jan jest przeciwny...
Zabolało to przez chwilę Apolinarego. Ale w spomniał, że Rokszyckiemu zarzucają niektórzy upór i nałóg separatyzmu. A przytem, gdy większość tak przygniatająca, większość, z takich złożona obywateli, stoi przy mnie, czyż godzi się dobro ojczyzny poświęcać przyjaźni osobistej? Zapomniał o panu Janie i jechał dalej, je chał aż do krańców swej wyobraźni politycznej.
— Powszechne, tajne, równe i bezpośrednie głosowanie! Tak.
Potężnym zamachem w bijał w grunt rodzinny te ciężkie wyrazy i miał przeczucie, że wbija pale fundamentalne pod przyszły gmach pomyślności krajowej.
Dopiero gdy się sesya rozsypywała po przejściu uchwały, ścisk się uczynił około naszego bohatera. Pan Kleofas Budzisz, radca, zwykle dość zimny w stosunkach pokrewieńskich z pa nem Apolinarym, przyczepił się teraz do niego nieodłącznie, ocierał się o lumen familijny. Antoni Kostka przyprowadził do Budzisza dwóch swych młodych krewnych i przedstawił ich sławnemu działaczowi. Młodzieńcy przypatrywali mu się ciekawie. Koledzy ze Stowarzyszenia okazywali mu przyjaźń ostentacyjną, a »komitetowi« wzięli go między siebie do kąta, aby mu powierzyć najnowsze tajemnice. Feliks Kotulski zapraszał go nawet głośno i z uduchownionym uśmiechem:
— Nie zapomnij kolega jutro, o 10 ej rano, u nas.
Gdy wychodził, ustępowano mu z drogi. Jakżeż! Idzie członek komisyi do wyboru deputacyi do wywalczenia autonomii z sejmem i konstytuantą!
A w bramie hrabia Heydenstein ofiarował mu miejsce w swej karecie i, odwożąc go do hotelu, przypominał pokrótce panu członkowi komisyi o swych rozległych stosunkach w Petersburgu.
Budzisz przyjmował hołdy i wyrazy uznania ze swobodą, jakby mu to było nie pierwszyzną.
Przeniesiony na gumach do swego hotelu, przypomniał odrazu pana Jana, który od godziny znikł mu z oczu. — W pokoju Rokszyckiego cicho — już śpi zapewne? Jednak zdecydował się uchylić drzwi, lecz usłyszał tylko głos w ciemościach:
— Daj mi pokój, zmęczony jestem. Dobranoc.
Uszczypnięty, lecz nie ugodzony w serce, pan Apolinary powrócił do swego pokoju. Przed snem pragnął przejrzeć jeszcze gazety wieczorne i dodatki nadzwyczajne.
— Finlandya rzeczpospolitą...? To na jutro. — Bunt wojska... także na jutro. Zdrowia już dzisiaj nie mam na takie bomby. Co tam piszą o sprawach w mieście?... Aha — »Posiedzenie u Joachima Gwiazdowskiego trwa«. — — Nie wiedzą jeszcze... Wiec teatralny. Cóż ci biedacy uchwalili? Zobaczmy.
Szybko przeglądał sprawozdanie, w którem między umiastowieniem teatru, protestami przeciw nadużyciom, rozstrojem budżetu migały mu sympatyczne twarze aktorów i piękne oczy aktorek. Dotarł nareszcie do wniosku:
»Zebrani uchwalili jednogłośnie domagać się autonomii Królestwa Polskiego z sejmem i konstytuantą, wybraną przez powszechne, tajne, równe i bezpośrednie głosowanie«.
— ? — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.