W noc grudniową

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł W noc grudniową
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Czarny chleb
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W NOC GRUDNIOWĄ
OBRAZEK

— Są konie z Gajowa?
— Ondzie!
Parobczak w dziurawym kożuszku, siny od mrozu, a uśmiechnięty przyjaźnie, stanął przed pytającą, wskazując ręką na siebie, a potem na sanie kilimkiem przykryte, zaprzężone parą tłustych mierzynków.
— A druga panuńcia? — zaraz spytał. — Pan kazał dwie panienki zabrać z kolei.
— Dwie też powieziesz, mój kochany. I tłumok jest.
Chłopak na wszystko się uśmiechał. Zajechał pod ganek stacji, ułożył pakunek, otulił starannie nogi panienek, wgramolil się na kozioł, parę razy zgrubiałe dłonie «zabił», zagarnął lejce, cmoknął na konie i ruszył z kopyta.
Wylecieli w pole równe, płaskie, pokryte marną sośniną, brzózkami i jałowcem. Jak okiem zajrzeć, nie było śladu ludzkiej siedziby. Mróz był siarczysty, z wiatrem, przejmującym do kości. Nosy panienek, które ledwo widoczne były z pod kapturków i chustek, poczerwieniały jak najdojrzalsze pomidory. Tuliły się jedna do drugiej, odwracały się, jak mogły, od wiatru. Przed niemi krwawo zachodziło zimowe słońce, tonąc powoli w mglistym tumanie śniegu.
— Czy dojedziemy przed nocą? — ozwała się jedna, spoglądając na chłopaka, stojącego na przedzie.
Głowa jego, ledwie okryta czapką, miała od słońca złote kontury. Uszy, kark, szyja i ręce, niczem nie osłonięte, urągały mrozowi. Obejrzał się ze zwykłym, dobrodusznym uśmiechem. Brwi jego, rzęsy, końce włosów były białe od szronu.
— Dojedziem — odparł. — Pan kazał duchem gnać, żeby na wieczerzę doma być.
— Trzy mile drogi mamy?
— A trzy, gadają ludzie. Do miasteczka wiorstów dziewięć, a z miasteczka godzina jazdy. Panuńcie zmarzną, to się u Mendla w karczmie ogrzeją.
— A tobie nie zimno?
— Nie — odparł ze śmiechem.
— W Gajowie służysz?
— Ale! Fornalem, już dziewięć miesiąców.
— A jakże się nazywasz?
— Daniłko po chrzcie. Huc po ojcach.
Konie biegły raźno. Szron je obielił po same uszy. Parobczak gwizdał na nie, napędzał, chwalił lub ganił.
— I tobie spieszno na wieczerzę — zauważyła starsza panienka.
— Ta pewnie, że spieszno — odparł. — Cały post odjem odrazu. Już ja wąchał w czeladnej, co tam za smaczności będą.
— Cóż będzie? — zapytały panienki, zarażone jego wesołością.
— Będzie juszka z grzybami i kluski z makiem i słodkie gruszki gotowane. A każdy dostanie całego śledzia i wódki półkwaterek. Pani kazała stół obrusem zasłać, jak w pałacu, a siana tom na dobrą pościel przyniósł, żeby potem każdy koń po kłapciu dostał. Słysz, gniada, i ty gryźć będziesz święte siano, to rwij z kopyta!
Gniada parsknęła, aż ją jakby dymem owiało a chłopak dalej prawił:
— Potem z kolędą do pałacu przyjdziemy, do panów. Bez zawodu... będzie drugi półkwaterek. A potem na wieś skoczym pohulać!
Śmiał się jak dziecko. Białe jego zęby z pośród posiniałych warg, oczy z pod rzęs migały radośnie, a mróz tymczasem malował się na jego twarzy białemi plamami, szczypał, jak gad za uszy, dobierał się przez złą odzież do piersi i pleców.
Panienki umilkły. Nosy nawet pochowały, zgarbiły się, znieruchomiały. Zimno przejmowało je do kości; wicher, pomimo futerek, smalił jak ogniem. Nie widziały już ani drogi, ani okolicy; przymknęły zmęczone oczy, trzęsły się chwilami. Zdały swe losy na Daniłka i Opatrzność. Zdawało się im, że jadą strasznie długo, ale bały się wyjrzeć na świat i zgoła nie wiedziały, co się dzieje.
Raptem sanki stanęły.
— Co tam? — spytały, wyzierając.
Przestraszyły się. Wicher już nie górą szedł, ale nisko, jak ostrze kosiarza i rwał mroźny śnieg, i niósł go i kręcił i siał. Zrobiło się tak ciemno, że tylko kontur stojącego Daniłka widniał, biały, jak bałwan śniegowy.
Gdzieś z boku mgliste świeciło światełko.
— Może panuńcie do Mendla wstąpią i pogrzeją się trochę? — zaproponował uprzejmie.
— To jeszcze nie Gajów?
— Gdzież? Jeszcze godzina drogi.
— Jezus, Marja! A jakże to jechać, kiedy nic nie widać? Zostańmy tutaj do rana. Zginiemy w drodze, zbłądzimy, wilki nas opadną.
— Uchowaj Boże! Toć ja tę drogę znam, jak ścieżkę do swojej chaty — zaprotestował parobczak. — Ja panienki, jak w biały dzień, powiozę. Dalibóg, trafię. Krzynę się proszę nagrzać i dalej. Niedaleczko do domu, a tam z wieczerzą czekają.
— Kiedy my się boimy! Taka zadymka! Straszno!
Ale chłopcu zapachniały widocznie te specjały, których tak bardzo mu się chciało zakosztować, bo się im aż do rąk pochylił.
— Jak Boga kocham, niestraszno — uspakajał. — Toć do Gajowa całkiem blisko. Sośniaczek, grobelka i ot zaraz pańskie łąki i olszynka. Żebym ślepy był, tobym nie zmylił. Toć ja tą drogą i po pocztę i po mięso i po doktora do miasteczka jeżdżę mało nie codzień. Niech ta się panuńcie nie boją! A toż dziś taka wieczerza, a my mamy, jak niechrysty, w karczmie siedzieć? Grzech nawet i obraza boska, a przed ludźmi wstyd!
— Daniłko, tobie bardziej kluski i śledź w głowie, niż nasze i twoje własne życie — zawołała jedna z panienek.
— A jak nas wilki opadną? — wtrąciła druga.
— Licha ich mać! Cyganów oni napastują i krawców żydowskich. Nie słyszno, by kogo innego.
— No, to jedźmy zresztą — zdecydowała się starsza.
Ogrzali się chwilę w karczmie i ruszyli, jak się zdawało, bez drogi i śladu. Zadymka szalała coraz zapalczywiej. Minęli miasteczko i zapowiedziany sośniaczek. Widząc pewność woźnicy, panienki się uspokoiły.
Wjechali na długą a wąską groblę, usypaną wśród grzęskich zarośli łozy, olszyny i niebotycznych badylów nigdy niekoszonej trawy. Wicher wściekły uderzał o nie, zarzucał śniegiem, gwizdał w obnażonych łodygach. W haszczu tym dzikim zdało się jednej z panienek, że coś świeci, jak robaczki świętojańskie w letnie noce. Mignęło tu, tam i zgasło. Wtem nagle konie rzuciły się raptownie w bok. Obejrzeli się wszyscy. Z gęstwiny wysunęła się szara masa i stanęła opodal grobli na lodzie.
— Wilk! — krzyknęły panny dzikim głosem.
Daniłko milczał, trzymając mocno chrapiące konie.
Z gąszczów wysunęła się druga szara plama, potem trzecia i czwarta. Skupiły się, zaskomlały jak psy i truchtem poczęły biec śladem sanek, niedaleko.
— W imię Ojca i Syna! — przeżegnał się półgłosem Daniłko.
— Uciekajmy! — krzyczały panny, prostując się pomimo mrozu, zrzucając z głowy okrycia, oglądając się za siebie.
Wilki się rozdzieliły. Dwa szły jedną stroną drogi, dwa drugą, zrównały się już z sankami. Konie pędziły jak wiatr; wilki dotrzymywały kroku, co czas jakiś nawołując się przeciągłym, złowieszczym skowytem. Daniłko wiedział, że wilcze nogi wiatr dogonią; wiedział, że do Gajowa jeszcze mila. Konie prawie niosły, a bestje nie zostawały wtyle, owszem dobiegały sanek. Jeszcze trochę, a gniadej i siwemu do piersi skoczą, a wtedy... będzie koniec.
— Panuńciu — z cicha, głucho zwrócił się do starszej panienki.
— Co? — spytała prawie nieprzytomnie.
— Weźcie lejce!
— Co takiego?
— Weźcie lejce! Konie drogę znają, pod ganek was prosto zawiozą. Nie trzeba kierować.
— A ty czemu trzymać nie możesz?
— Ja pójdę na wilki. Zostanę się to i one się od was odczepią. Dalibóg!
— Co ty gadasz? Co ty robisz?
Porwała go za kożuch, bo już jedną nogą był na ziemi, zsuwając się z sanek.
— Tak po sprawiedliwości — odparł. — Namówił ja was na tę drogę, biedę sprowadził, toć sam naprawić muszę. Weźcie lejce!
Oprzytomniały obie i nie dbając już o bestje, porwały go i trzymały z sił całych.
— Zwarjowałeś? Nie ruszaj się!... O Boże! Dzwonić trzeba!
— Niema dzwonka — odparł, szamocząc się.
— Światło zapalić!
Siarczyków nie wziąłem! Taki ja winien, winien! Dalibóg pójdę!
— Nie pójdziesz! Krzycz, hukaj, może się zlękną.
To mu się spodobało.
— Aha, ahu! Ahe, ahuuu!! — wrzasnął z całych płuc.
— Aha, ahu! — zawtórowały drżące, słabe głosy.
Wilki dobiegały koni, stanęły raptem, odskoczyły w bok. Wówczas biedni podróżni zaczęli wyć, skomleć, wrzeszczeć z całych sił, ze zgrozy, ze strachu. Potem ochrypli, wyczerpani, zawodzili niesfornie, fałszywie, strasznie. Konie rozhukane niosły, stuliwszy uszy, chrapiąc i wierzgając. Wilki szły za niemi, ale wolniej, dalej; po łąkach błyskały zielonawe ich ślepie.
— Boże ratuj nas! — jęczały panienki.
— Śpiewać, panuńcie, śpiewać! Złe mocy! — zdyszany, rozgorączkowany, krzyknął Daniłko.
I chrypiąc, zacinając się, fałszując, jął ryczeć prędzej, niż śpiewać, wyuczoną niegdyś od «dziadźka» kantyczkę;

A wczora z wieczora, a wczora z wieczora,
Z niebieskiego dwora, z niebieskiego dwora,
Przyszła nam nowina...

Wpadli z grobli na pola, na łąki, między olszynkę. Szalony pęd rzucał sankami. Śnieg z pod kopyt bił jak śrutem. Chłopak nad końmi pochylony, nieprzytomny, bez czapki, śpiewał resztkami głosu; kobiety, leżąc na spodzie sanek i trzymając się ich konwulsyjnie, pomagały mu, jak mogły. Aż wreszcie Daniłko zachrapał tylko i, czując się oniemiałym, obejrzał się desperacko w stronę strasznego pościgu. Ale za sankami były już tylko białe, gęste tumany, bezbrzeżna pustka i noc. Ni szarych plam, ni zielonawych skier — nic...
I raptem zmieniona twarz Daniłka zadrgała, skurczyła się i z za zsiniałych warg zabielały zęby.
— A bacz! — wyszeptał bez dźwięku. — Ja taki mówił, że oni cyganów i krawców biorą! Ot, jak posłyszeli, co my chrześcijanie, wzięli i poszli. Licha ich mać!
Po chwili dodał:
— A ot i doma jesteśmy! W Imię Ojca i Syna!... Wio, gniada, dostaniesz świętego siana! Uh! Jak tu zaraz na dziedzińcu olej pachnie i pierogi! Ja taki mówił, co drogi nie zmylę, tylo co panuńcie krzynę się zlękły...
Przez cała wieczerzę i pół wieczora opowiadały panienki wujostwu swą przygodę. Gdy przed sienią ozwał się dzwonek i skrzypki kolędników, wszyscy wylegli ich słuchać i zobaczyć Daniłka-bohatera.
Stal na samym froncie. Nie miał nawet czasu się okrzątnąć. Miał na sobie ten sam potargany kożuszek, na nogach postoły, słomą wypchane, na twarzy ten sam dziecinny, dobroduszny uśmiech. Znać tylko było po nim, że miska klusek, druga zupy grzybowej, trzecia gruszek, czwarta pęcaku, cały śledź, pierog i półkwaterek odrestaurowały go po poście i strachu. Świeciły mu się oczka małe, błyszczała twarz czerwona, nabrzmiała od mrozu.
Na widok państwa pokłonił się nisko, obejrzał się po towarzyszach i zaintonował:

A wczora z wieczora,
Z niebieskiego dwora,
Przyszła nam nowina...

Odśpiewali, kolejno przystępowali do poczęstunku.
— Daniłku! — zawołała młodsza panienka wesoło. — Inaczej śpiewaliśmy na saniach.
— Inaczej, panuńciu? — zapytał.
— Ano, gorzej szło!
— Ktoby tam wilkom szelmom lepiej się starał! — odparł zuchowato.
— Ale co tej kolędy to chyba nigdy nie zapomnisz?
— I wilki się nauczyły, panuńciu!
Półkwaterek do rąk wziął, panu się do kolan pokłonił:
— Daj Boże doczekać w szczęściu, zdrowiu Nowego Roku; a po Nowym Roku Trzech Króli, a po Trzech Królach daj Boże panu w szczęściu, nam w zdrowiu, za rok kolędy się doczekać!
Wypił, kieliszek odstawił i, wszystkim ręce ucałowawszy, na towarzyszów skinął i na podwórze się cofnął.
W mróz, w śnieżycę, ku wsi kolęda biegła:

Rodzi jedynego,
Boga prawdziwego,
Za wyrokiem boskim
W Betlejem żydowskiem!

Aby do końca utrzymać się w prawdzie, musimy wyznać, że Daniłko-bohater był pijany tej nocy, jak każdy pospolity śmiertelnik.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.