Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trafię. Krzynę się proszę nagrzać i dalej. Niedaleczko do domu, a tam z wieczerzą czekają.
— Kiedy my się boimy! Taka zadymka! Straszno!
Ale chłopcu zapachniały widocznie te specjały, których tak bardzo mu się chciało zakosztować, bo się im aż do rąk pochylił.
— Jak Boga kocham, niestraszno — uspakajał. — Toć do Gajowa całkiem blisko. Sośniaczek, grobelka i ot zaraz pańskie łąki i olszynka. Żebym ślepy był, tobym nie zmylił. Toć ja tą drogą i po pocztę i po mięso i po doktora do miasteczka jeżdżę mało nie codzień. Niech ta się panuńcie nie boją! A toż dziś taka wieczerza, a my mamy, jak niechrysty, w karczmie siedzieć? Grzech nawet i obraza boska, a przed ludźmi wstyd!
— Daniłko, tobie bardziej kluski i śledź w głowie, niż nasze i twoje własne życie — zawołała jedna z panienek.
— A jak nas wilki opadną? — wtrąciła druga.
— Licha ich mać! Cyganów oni napastują i krawców żydowskich. Nie słyszno, by kogo innego.
— No, to jedźmy zresztą — zdecydowała się starsza.
Ogrzali się chwilę w karczmie i ruszyli, jak się zdawało, bez drogi i śladu. Zadymka szalała coraz zapalczywiej. Minęli miasteczko i zapowiedziany sośniaczek. Widząc pewność woźnicy, panienki się uspokoiły.
Wjechali na długą a wąską groblę, usypaną wśród grzęskich zarośli łozy, olszyny i niebotycznych badylów nigdy niekoszonej trawy. Wicher wściekły uderzał o nie, zarzucał śniegiem, gwizdał w obnażonych łodygach. W haszczu tym dzikim zdało się jednej z panienek, że coś świeci, jak robaczki świętojańskie w letnie noce. Mignęło tu, tam i zgasło. Wtem nagle konie rzuciły się raptownie w bok. Obejrzeli się wszyscy. Z gęstwiny wysunęła się szara masa i stanęła opodal grobli na lodzie.