Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wilk! — krzyknęły panny dzikim głosem.
Daniłko milczał, trzymając mocno chrapiące konie.
Z gąszczów wysunęła się druga szara plama, potem trzecia i czwarta. Skupiły się, zaskomlały jak psy i truchtem poczęły biec śladem sanek, niedaleko.
— W imię Ojca i Syna! — przeżegnał się półgłosem Daniłko.
— Uciekajmy! — krzyczały panny, prostując się pomimo mrozu, zrzucając z głowy okrycia, oglądając się za siebie.
Wilki się rozdzieliły. Dwa szły jedną stroną drogi, dwa drugą, zrównały się już z sankami. Konie pędziły jak wiatr; wilki dotrzymywały kroku, co czas jakiś nawołując się przeciągłym, złowieszczym skowytem. Daniłko wiedział, że wilcze nogi wiatr dogonią; wiedział, że do Gajowa jeszcze mila. Konie prawie niosły, a bestje nie zostawały wtyle, owszem dobiegały sanek. Jeszcze trochę, a gniadej i siwemu do piersi skoczą, a wtedy... będzie koniec.
— Panuńciu — z cicha, głucho zwrócił się do starszej panienki.
— Co? — spytała prawie nieprzytomnie.
— Weźcie lejce!
— Co takiego?
— Weźcie lejce! Konie drogę znają, pod ganek was prosto zawiozą. Nie trzeba kierować.
— A ty czemu trzymać nie możesz?
— Ja pójdę na wilki. Zostanę się to i one się od was odczepią. Dalibóg!
— Co ty gadasz? Co ty robisz?
Porwała go za kożuch, bo już jedną nogą był na ziemi, zsuwając się z sanek.
— Tak po sprawiedliwości — odparł. — Namówił ja was na tę drogę, biedę sprowadził, toć sam naprawić muszę. Weźcie lejce!