Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Oprzytomniały obie i nie dbając już o bestje, porwały go i trzymały z sił całych.
— Zwarjowałeś? Nie ruszaj się!... O Boże! Dzwonić trzeba!
— Niema dzwonka — odparł, szamocząc się.
— Światło zapalić!
Siarczyków nie wziąłem! Taki ja winien, winien! Dalibóg pójdę!
— Nie pójdziesz! Krzycz, hukaj, może się zlękną.
To mu się spodobało.
— Aha, ahu! Ahe, ahuuu!! — wrzasnął z całych płuc.
— Aha, ahu! — zawtórowały drżące, słabe głosy.
Wilki dobiegały koni, stanęły raptem, odskoczyły w bok. Wówczas biedni podróżni zaczęli wyć, skomleć, wrzeszczeć z całych sił, ze zgrozy, ze strachu. Potem ochrypli, wyczerpani, zawodzili niesfornie, fałszywie, strasznie. Konie rozhukane niosły, stuliwszy uszy, chrapiąc i wierzgając. Wilki szły za niemi, ale wolniej, dalej; po łąkach błyskały zielonawe ich ślepie.
— Boże ratuj nas! — jęczały panienki.
— Śpiewać, panuńcie, śpiewać! Złe mocy! — zdyszany, rozgorączkowany, krzyknął Daniłko.
I chrypiąc, zacinając się, fałszując, jął ryczeć prędzej, niż śpiewać, wyuczoną niegdyś od «dziadźka» kantyczkę;

A wczora z wieczora, a wczora z wieczora,
Z niebieskiego dwora, z niebieskiego dwora,
Przyszła nam nowina...

Wpadli z grobli na pola, na łąki, między olszynkę. Szalony pęd rzucał sankami. Śnieg z pod kopyt bił jak śrutem. Chłopak nad końmi pochylony, nieprzytomny, bez czapki, śpiewał resztkami głosu; kobiety, leżąc na spodzie sanek i trzymając się ich konwulsyjnie, pomagały mu, jak mogły. Aż wreszcie Daniłko zachrapał tylko i, czując się oniemiałym,