Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy dojedziemy przed nocą? — ozwała się jedna, spoglądając na chłopaka, stojącego na przedzie.
Głowa jego, ledwie okryta czapką, miała od słońca złote kontury. Uszy, kark, szyja i ręce, niczem nie osłonięte, urągały mrozowi. Obejrzał się ze zwykłym, dobrodusznym uśmiechem. Brwi jego, rzęsy, końce włosów były białe od szronu.
— Dojedziem — odparł. — Pan kazał duchem gnać, żeby na wieczerzę doma być.
— Trzy mile drogi mamy?
— A trzy, gadają ludzie. Do miasteczka wiorstów dziewięć, a z miasteczka godzina jazdy. Panuńcie zmarzną, to się u Mendla w karczmie ogrzeją.
— A tobie nie zimno?
— Nie — odparł ze śmiechem.
— W Gajowie służysz?
— Ale! Fornalem, już dziewięć miesiąców.
— A jakże się nazywasz?
— Daniłko po chrzcie. Huc po ojcach.
Konie biegły raźno. Szron je obielił po same uszy. Parobczak gwizdał na nie, napędzał, chwalił lub ganił.
— I tobie spieszno na wieczerzę — zauważyła starsza panienka.
— Ta pewnie, że spieszno — odparł. — Cały post odjem odrazu. Już ja wąchał w czeladnej, co tam za smaczności będą.
— Cóż będzie? — zapytały panienki, zarażone jego wesołością.
— Będzie juszka z grzybami i kluski z makiem i słodkie gruszki gotowane. A każdy dostanie całego śledzia i wódki półkwaterek. Pani kazała stół obrusem zasłać, jak w pałacu, a siana tom na dobrą pościel przyniósł, żeby potem każdy koń po kłapciu dostał. Słysz, gniada, i ty gryźć będziesz święte siano, to rwij z kopyta!