Przejdź do zawartości

W mrokach złotego pałacu, czyli Bazylissa Teofanu/Akt II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł W mrokach złotego pałacu, czyli Bazylissa Teofanu
Podtytuł tragedja z dziejów Bizancjum X. wieku
Wydawca Tadeusz Miciński
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OSOBY II AKTU.

ŚW. ATANAZY, przyjaciel Nikefora.
NIKEFOR, wódz armii.
WDOWA BAZILISSA TEOFANU.
KRÓL SEIF EDDEWLET.
AL MUTENABBI, największy poeta arabów.
JAN CYMISCHES, Ormianin, siostrzeniec Nikefora, kapitan w wojsku greckim.
BAZYLI EUNUCH, magnat z rodziny cesarskiej.
CHOERINA, żebrzący mnich.
CEZAR FOKAS, starzec 90-letni, ojciec Nikefora.
ZOŁNIERZE — SENATOROWIE — PATRYARCHA — MNISI.
RYCERZE ARABSCY.
TRZY WIDMA ANIOŁÓW.


AKT II.
16 SIERPNIA 963 ROKU.
Miejsce przy obleganym zamku Hades — w Syryi. Nad obozem greków górują z prawej strony wieże i krużganki zamku majaczące w mroku. Na pierwszym planie rozwarty namiot ze skór. Nikefor chory. Lampka rzymska pali się, oświecając śmiertelną bladość jego twarzy. Czuwa przy nim nieodstępujący go towarzysz wypraw przeciw saracenom, święty Atanazy w brunatnym habicie, sandały związane rzemieniem.
Zatopiony w mistycznem widzeniu. Trzej aniołowie mierzą go wibrującym jak blask Syrjusza wzrokiem.
TRZEJ WĘDROWCY WIECZNI:
1. Bóg cię wypróbować zamierza.
2. Gonić cię chce jak skrzydlatego zwierza,
dyszącego ogniem wiary.
3. Do czynu!
Królestwo Boże wciąż czeka mądrej, głębokiej ofiary z ziemnego wawrzynu —
i na ziemi chce utworzyć niebiosa najgłębszych tajemnic —
1. najkrwawszych płomieni!
2. rozświetlanych ciemnic!
3. wstań — weź kielnię —
1. żagiew posłuszeństwa zapal —
2. Wykuj miecze — jeden w własną pierś, a drugi przeciw światu.
3. Ze wszystkimi skarbami wejdź na stos, jakby Sardanapal —
1. i jak brylant olbrzymiej góry świeć!
3. i jak gromnica roratu!
(znikają)
ŚW. ATANAZY: Drogi nieznane przechodzą w mroku — modlą się, łkam i wstąpują na górę, gdzie migocą światełka... Kamyczek biały dajesz mi do ręki, a w nim wypisano, że mam góry znosić na czyściec ziemny którym jest klasztor — na Gehennę, gdzie dusza poznaje otchłań grzechu, głębszego niż fale potopu — wyższego niż niebo!
(Nikefor szlocha)
Bracie mój!
NIKEFOR: Kto był u ciebie? migocą jeszcze wśród nocy kryształki djamentów — taki szron otrząsają w wyżynie niezmiernej skrzydła sępie...
ŚW. ATANAZY: Modliłem się — nie mogą jeszcze mówić.
(kładnie się na ziemi)
NIKEFOR: Poszły twe widma drogą utajonego obłędu!
ŚW. ATANAZY: Znów On — z jego straszliwym zwątpieniem. Przygniata — nie męcz!
NIKEFOR: Nazwij mi — ostatnie z imion Jego —
ŚW. ATANAZY: Lucifer ciężar jego skrzydeł załamuje niebiosa nademną: w kraterach jego oczu gaśnie ostatnia iskierka.
NIKEFOR: W moje wnętrza spoglądasz, w moje złe, starsze niźli świat sumienie.
ŚW. ATANAZY: Widzą morze kłębiących się ciemności — tam fosforyzuje góra magnetyczna, a w niej żyje zaczarowana, hymn otchłani grająca, cudna Gorgona. Magnesem swym przyciąga potworna skała okręt — i wypadają z niego gwoździe, człowiek w zbroi płynie po morzu zimnem oszalałem — nagle przytwierdzony z mocą straszliwą do góry, która jest piekłem!
NIKEFOR: W zbroi? powinien był zrzucić żelaza i płynąć nagi —

„z Adama ślepego
„naradzam się już
„cały człowiek!

Tak, mniej wiącej tak! a jeżeli? ha — nie módl się już, leżąc, — powstań! dam ci wina ze starej amfory pogańskiej — pij! nie lękaj się boga w winie.
(Atanazy odmawia — pije Nikefor sam)
Opowiem ci.
Kiedy brałem szturmem Chandax — gniazdo rozbójnicze na stromej i wyszlifowanej skale, tysiące leciało pocisków rozżarzonych, wycie płonącego grodu i moich rozwścieklonych żołnierzy, którzy wyrznąwszy arabów, gwałcili kobiety w namiotach.
Usłyszałem płacz — taki płacz, jakby to olbrzymie miasto było chorem dzieckiem, córką Jaira — a ja przyszedłem i zamiast uleczyć je z mroków — mączą je nadto i pohańbiam. Wszedłem w czarną opuszczoną dzielnicą wśród cuchnących podwórz i domów starych, zarażonych dżumą — nie słuchasz mnie!
ŚW. ATANAZY: Mów.
NIKEFOR: Wstąpiłem po schodach ciemnych kamiennych do izby wielkiej o małych zakratowanych okienkach — i zastałem tam kobiety, z których jedna chwytała się ścian, widocznie w trwodze, że podłoga i ziemia zapadną pod nią — i będzie leciała w jakąś czeluść; druga trzęsła się w okropnej wesołości na sofie, śmiały się jej białe zęby na wychudłej twarzy. Oczy innych, podobne z upiorności martwej do księżycowego kamienia, były nierozumiejące.
Ze słów splątanych, z opowieści wyszczekanych, lub zanuconych — poznałem, iż to obłąkane, których umysł nie wytrzymał grozy oblężenia, huku bijących taranów i zapadających wież, — głodu, gdzie obgryzały matki swe ręce, jedząc niemowlęta i pijąc menstrualną krew, — zaduchu w lochach, gdzie kryli się starcy, kobiety i dzieci przed urnami z ogniem rzucanemi z katapult, przed fontannami płomienia, który palił się nawet w wodzie, a pożerał nawet kamienie.
ŚW. ATANAZY: Ich ziemia musi przyjąć i urodzić na nowo, bo nad nimi jest księżyc, nie słońce. Nie mają tajemnic prześwietlonych — nie żywią się chlebem anielskim! Izmaelitanie mają dar wiary — nie mają wybrania, jak tułający się z matką niewolnicą Izmael.
NIKEFOR: Milcz, melchito, greku bazileusowy! czcij Islam — bo on wyzwolił Twoją duszę, którą Justynian uczynił mechanizmem: miecz Islamu wzbronił Archiereusom bazileusom zgnieść wszelką myśl wolną. Cesarz — monos agathos — jedynie dobry — (synonim Boga) didaskalos tu pisteos — nauczyciel wiary — (imię Chrystusowe!) arcykapłan i Cezar — szatan Apokaliptyczny! Spójrz, podatkami naród wycisnął, jak gąbkę; dogmatami i kryjącą się żądzą sfałszywił dusze, czyniąc z nich szpiegów, sprzedajnych urzędników, zewnętrznie modlących się mnichów; opętany szatańską myślą wzniesienia na nowo zburzonej wszechrzymskiej potęgi — skarbami wabił, przekupywał, gorszył owych młodzianków niewinnych: idących do Chrystusa wodzów frankońskich i anglogermańskich, warangów, rossów i kaukaskich Lazów — wszyscy jak ćmy lecieli do złotego Cargradu, który ich przekupywał, waśnił, truł i mordował.
Dopiero miecz Arabów, nucących Imię Boga, odwrócił uwagę i myśl bazileusów: wejrzyj na wolny rozwój Wenecyi, Amalfi, Italskich republik, na Kroację — która utworzyła niezależne katolickie państwo!
Święty miecz arabów! ich natchnienie — ich wiara — ich prawość — prostota ich wodzów, którzy sami chleb pieką, w nocy się modlą, jedyne swe ubranie co tydzień piorą i wtedy nie mogą wyjść z namiotu: ludziom tym nie brak środków na walkę.
SW. ATANAZY: Słyszę zbliżającą się burzę, a w niej śpiew tysięcy arabów, którzy napadają na twój obóz —
NIKEFOR: Arabowie zgnieceni — niema ich tu. Broni się jeszcze z resztkami rycerzy w tej baszcie krwawego Hadesu mężny Seif Eddewlet, lecz inżynierowie moi podkopali się już pod mury, założyli bierwiona — a gdy zapalą, to baszty z hukiem olbrzymim runą — i zakończy się walka o państwo księżyca!


(W oddali słychać głuchy, zbliżający się straszliwy grzmot: wicher nagle rozrywa szatrę, gasi lampę i unosi precz namiot tak, że wzrok spostrzega ukryte za nim góry. Z wirchów leci pieśń nucona przez tysiące arabów. W mgnieniu błyskawicy widać ich konie zstępujące ze stromych gór, które cyrkiem potwornym opasały obóz Nikefora).
ARABOWIE: (nucą) La Ilah ill Allah Muhammed rasul l’Allah!...
NIKEFOR: (zrywa się z łoża i chwyta broń) Mam ich zwyciężyć? oni idą z wiarą — synowie pustyni i Boga!
ŚW. ATANAZY: Pójdę naprzeciw — z modlitwą gorącej miłości.
(wychodzi — — — Wbiegają oficerowie)
OFICEROWIE: Stratopedarcho, hufce najdzielniejszych mosleminów idą tu na wyzwolenie króla Seifa!! konnica arabów z góry lecąc, zmiotła poselstwo z Bizancjum, a z niem Bazilissę, wdowę Teofanu. Nasi żołnierze cofają się jak przed upiorami.
NIKEFOR: Bazilissę? Do broni! Chorągiew święty Jerzy, naprzód! falangą macedońską rozszczepić arabów! Chorągiew święty Teodor Stratilato na lewe skrzydło — najeżyć czworobok lanc, zewrzeć tarcze! Chorągiew święty Dymitr niech się wdrapuje na góry i miota ogniem! Święty Kosma zaczaić się w wąwozie! Z armeńskimi pułkami ja wciągnę arabów aż nad przepaść — i na dźwięk mej trąby, razem otoczyć i zepchnąć!
(słychać krzyki chorążych).
CHORĄŻOWIE: Ewohe! święty Teodor Tyron! święty Dymitr! święty Kosma!
(W szalejącej burzy wśród mroków rozlegają się łomoty maczug o zbroje. Trąby, bębny, i dźwięki tarcz — i jak burza morska śpiew walczących arabów. Wicher wyje wśród grzmotu piorunów. Gdy zapada mrok, widać w dali jarzące się wulkany tak częste w górach Małej Azyi).
(Na krużganek wieży wychodzi Seif Eddewlet z rycerzami swymi w różowych burnusach).
SEIF EDDEWLET: Chwała ci wiekuistny Allahu! nie cenię życia mego, ani moich współbraci, bo wszyscy wypalić się musimy w lampie Twojej — ale Ty zwyciężasz!
Patrz, Mutenabbi!
Taką bitwę widzi się tylko raz w ciągu wielokrotnych wcieleń na ziemi — tę bitwę zaśpiewał mi Bóg na harfie olbrzymiego nieba, gdzie lśni djament Wegi, jak łza duszy.
MUTENABBI: (uderza w struny)
Kłębami dymu zaciemnia się słońca wschód
i mrok nocy zdławiony jest wrogim tłumem.
Zmęczyły się lance od pchnięć, mierząc wciąż w zbroje i tarcze — zmęczyły się orłów stada, walcząc z wichurą i gromem.
Idzie za Tobą zawsze wojsko chmur, koni i ptaków:
gdy zwalczasz wroga zostają tylko czerepy na ziemi.
Tak Cię wysoko wznoszą Twa mądrość i męstwo, że lud Cię ma za wiedzącego tajemnicę światów.
SEIF EDDEWLET: Gdy mroczną nocą przebywam ziemię szeroką — jestem Ja tajemnica, którą okrywa noc!
MUTENABBI: Zamek Hadesu Alhamra pełen krwi —
a chmury ciemne wzdymają się powodzią:
karmiły niegdyś kraj, dziś karmią kości
i morze dzikie zgonu wzdyma się dokoła murów.
W obłędzie zamek drży — i aby ujść przed zgonem,
otoczył się zmarłymi on jak talizmanem.
Tu zmarli tworzą sąd i zmienny kładną wyrok:
uciskający greko-rossy stają się ścieśnieni.
W zbrojach tu wojska lśnią, w żelazach tak lśnią konie,
że w błyskawicy niema nic prócz błyśnięć.
Arabów białe szaty, białe na ranach przewiązki
i oczy rozszalałe świecą jak w mrokach wulkany.
O Boże, jakiż czas — zmieszanych sto narodów,
że tylko przez tłumacza rozumieć można słowo!
Twe wojsko wroga gna aż na wierzchołki gór
i zbiera orły tam i kruków lotne stada.
Wrodzy pełzają na brzuchu — w najstromsze skały,
jak pręgowane żmije biegną wśród nawałnic.
SEIF EDDEWLET: Widzę jak we śnie: w huku toczących się skał i w tętencie zwierających się armij, za fosami głębokiemi i strażą niemą waregów, wyzywających pioruny na swe żelazne hełmy —
nie, oczyma widzę, zaiste, w zamęcie burzy zbliżającą się postać kobiety na komu, a w mroku świeci jej korona.
RYCERZE: Koń przebity jataganem runął. Ona nie może powstać — przyciska ręką pierś gdzie utkwiła strzała.
SEIF EDDEWLET: Widziałem w płomieniu lecącego smoka jej twarz — znam z ikony — to jest Teofanu — Zjawienie Boże! Tu niech idzie — ciągnę ją duszą moją — jak w pustyni wielbłąd wiadro ze studni głębokiej, której woda może zmartwychpodnieść. O gwiazdy moje, gwiazdy mego przeznaczenia!
Ha — chwieje się — mdleje!
Za mną sępy pustyni: rąk tysiąc miejcie, bo jest nas już tylko czterdziestu.
(Zbiegają — brama się rozwiera — przez most zwodzony jak huragan wypadają saracenowie — krzyk tych co oblegają wieżę walka. Po chwili wraca skrwawiony Seif Eddewlet, niosąc na ręku omdloną Teofanu. Towarzyszów tarcze zasłaniają go, a waregowie tuż olbrzymimi tną ich toporami).
NORMAN: Jeden na drugim, trzeci na barach zostało ich tylko trzynastu.
MUTENABBI: (wychodząc na blank) Cyfra to feralna i w złą wymówiłeś godzinę.
(przeszywa go rzuconym nożem)
NORMANI: (śmiejąc się) Przebił jego żelaza na wylot — niezły poeta, rozkosz z takimi walczyć! Stańcie tu przyjaciele krwi, na was wstąpimy jak na góry lesiste — już chwytam się blanków — mnie obcięto rękę — jam wzeszedł — ho!
(Walka przy murach — wbiega Jan Mały Człowiek po ormiano-persku Czems-kik czyli:)
JAN CYMISCHES: Szaleńcy, wara! wesprzyjcie lewe skrzydło, przegrywamy batalię — tu niech zostanie trzech, ukryć się za skalę, ścinać każdego, ktoby wyszedł z wieży — zamną!
(Normanowie za Janem odbiegają).
(Na krużganek wieży wychodzi Seif Eddewlet, wiodąc Teofanu).
SEIF EDDEWLET: Odeszli, aby nam chwilę zostawić głębokiego snu. Nie będę już pragnął raju za grobem — nie szukałem go i na ziemi — lecz oto mam zenit szczęścia w uchyleniu czoła aż do stóp Twoich.
TEOFANU: Jakie u was gwiazdy inne, świetniejsze — widzę je pośród chmur połamanych jak lody wiosenne.
SEIF EDDEWLET: Chwała gwiazdom nieskończonym, cudownym, migocącym poprzez miliony lat aż w moje serce.
TEOFANU: Gwiazdy, według waszej nauki są najdalszem, miłość najbliższem dla duszy więzieniem?
SEIF EDDEWLET: Lecz gdy jedna i ta sama gwiazda jest duchem dwóch wrogich grodów miłość staje się tylko tęsknotą, aby się stać Jednym!
TEOFANU: Jeśli tych dwoje staną się wszystkiem — to gdzie ich Bóg?
SEIF EDDEWLET: On jest w sercu, które dla Niego złamanem zostało.
TEOFANU: Więc zasługą jest niewolniczo oddać się nieszczęściu?
SEIF EDDEWLET: Nieszczęścia niema tam, gdzie jest najwspanialsza wiedza, do której Bóg wiedzie swych przyjaciół: wiedza utajonego — zmierzch i jutrzenki zmartwychwstania.
TEOFANU: Jakie możemy znać tamten brzeg — nie wiedząc czem tu jest życie?
SEIF EDDEWLET: W mgłach uduchowionych, które z rzek mojej krwi się dobywają wśród puszczy niezmiernej mego ciała, prześwieca gwiazda — odległa o miliony przestrzeni ziemnych, straszliwa, nieprawdopodobna: staje się w moczarze moim iskrą tylko — i świeci na najgłębszem dnie — to Bóg! nie, to dopiero pierwszy promień Jego tronu.
Dla obudzonych z realizmu głupoty ludzkiej niema już przemiany: każdy dzień jest najwyższem świętem, każdy ruch staje się ofiarą, a każda myśl zakonem i jego posłuszeństwem.
TEOFANU: Zaiste, jesteś mieczem państwa bożego! Królu, czy znasz Nikefora?
SEIF EDDEWLET: To straszny lew — jeśli wygra tę bitwę, będzie mógł konia swego wkrótce nakarmić w przybytku Kaaby na czarnym świętym meteorolicie.
TEOFANU: Pókiż walczyć będziecie wy — wodze narodów, miłośniki Boże!
SEIF EDDEWLET: On musi zwyciężyć, aby pogłębiał otchłanie swego nieszczęścia; ja muszę paść, abym błogosławił stojąc już nad piekłem.
TEOFANU: Ty jesteś chorągiew Islamu — wielbią Cię poeci w Medynie!
SEIF EDDEWLET: Całe moje królestwo oddam za Medynę a Medynę za Ciebie!
TEOFANU: Upływa krew z mego boku — daj mi skrawek Twej białej tuniki — chciałabym z Tobą widzieć jeden wschód słońca — gdy pachną jodem algi morza — i fale szumiąc toczą się po żwirze — —
(mdleje)
SEIF EDDEWLET: Ona mdleje i staje się lodem — zabierasz mi ją Allahu?
(Wrzawa bitwy. Kotłuje się morze chmur i ludzi w mroku zagasłych błyskawic, w jęku wezbranych potoków. Powstaje cicho Mutenabbi).
SEIF EDDEWLET: (nie poznając go) Tu idziesz geniuszu śmierci?
MUTENABBI: Przenieśmy ją na łoże — nie mamy ziół leczniczych ani wody — nic, prócz magnetycznego pierścienia naszej modlitwy.
(do siebie) I ja czuję tę chorobę — jedyną z tych, których nie pojął Hippokrates.
(wchodzą rycerze)
ARABOWIE: W rozwarte piekło spoglądają nasze oczy —
bitwa stała się cmentarzem arabów.
Chwała bądź Wiekuistnemu!
Co mamy czynić królu?
SEIF EDDEWLET: To, co uznacie za święte, towarzysze moi — Seif Eddewlet stał się jasnowidzącym i przestał być królem ludzi.[1]
(Z pomocą rycerzów unosi Teofanu i wychodzą).
MUTENABBI: (w zadumaniu trąca lutnie i śpiewa)
Uczyń z ran moich ogród różany,
palce rąk moich zapal jak gromnice —
rzuć trupa w płomień gdzie wonne kaljany —
wspomnienie moje miej za kadzielnicą!
(pocisk przeszywa mu turban)
Widać, że dźwięki melancholijne lutni odstraszają strzałą, która mi chciała wnieść ulgą do serca.
(nucąc)
Gdy mię dziewczę odwiedza — nie znajdzie mię samotnego —
znajdzie mię z mieczem, naprzeciw serca skłonionym. Między nami jest miecz, w którym dumne myśli me strzegą,
abym zawsze był Królem mym snom niewyśnionym.
Świt ranny spłomienia mój miecz, rozchodzą się tumany, aromat Jej powiek i włosów udzielił się żelazu —
bije mój miecz! i morze śmierci skłębią się w bałwany — Mnie zna koń — noc — pole bitwy — harfa — modlitwa Namazu!
(strzała przeszywa mu ramię)
Kiedy ci lew pokaże swoje zęby —
nie myśl, że to dla uśmiechu:
w ojczyste wkrótce wzlecisz poręby
twych borów, skarżąc się echu!
(Warega, mówiąc to, nagłem błyśnięciem włóczni pogrąża w dół).
Już was tylko dwóch, możecie zagrać w kostki, macie zuchy!
(rzuca im woreczek z kostkami — Normani śmiejąc się i wystąpiwszy na otwarte miejsce, grają. Ze zmieszanych w oddali wrzasków dolata wciąż bliżej krzyk greków).
KRZYKI: Isús Christos — Metér Theú — Nike! nike!
(Wpadają greccy hoplici zakrwawieni)
ŻOŁNIERZ I: Zwycięstwo! ha, padamy tu, woda niech płynie nam do ust.
ŻOŁNIERZ II: Zwyciężyłem i natychmiast zasypiam. Zbudź mię, gdy armia będzie iść dalej, abym zabiwszy lwy nie był zjedzony przez szakale.
(rozciąga się na ziemi i chrapie).
ŻOŁNIERZE: Nikefor — witaj! zwycięstwo!
NIKEFOR: Tajemniczy Duchu, który kierujesz losami — (modli się cicho) Żołnierze! mówiono mi że tu szedł jakiś oddział z Bizancjum.
ŻOŁNIERZ: Eh, co za oddział: eunuchy, senatorowie i kobiety.
ŻOŁNIERZ II: Ja poznałem Bazilissę. Był zamęt bitwy dokoła nich — konny arab dał jej rumaka, sam padł. A ona pognała skacząc przez wzgórza trupów, w obłoku lecących dzirytów, strzał, kamieni procarskich, fontann i chejrosifonów greckiego ognia, dżdżu, wichru, mroku — no, i piorunów!
NIKEFOR: Zapalcie pochodnie — niech wojsko całe powstanie i szuka — w każdy zakątek skały, za kamienie, w lasach akacyj i tamaryszków, w trawie, wśród trupów, szukajcie, mili moi!
ŻOŁNIERZE: (cicho) Jeszcze nigdy do nas tak nie przemówił!
(głośno)
Biegniemy wcwał — da święty Tryfon, że przyniesiemy ci żywą Bazilissę.
NORMANI: (grający w kostki) Nadaremnie będziecie szukali — niema jej wśród żywych.
NIKEFOR: Umarła?
NORMANI: Jeszcze nie wśród trupów.
NIKEFOR: Więc gdzież?
NORMANI: Wśród mających umrzeć w tej wieży.
NIKEFOR: Hej! zdobywać mi ten mur!
(Brama się rozwiera — wychodzi król arabów sam).
SEIF EDDEWLET: Witam cię, lwie Chrystusowy — trzeba mi lekarza dla umierającej Bazilissy.
(Nikefor chce podejść, za nim żołnierze).
O, stójcie, Mutenabbi ma nóż i utopi jej w piersi! Daj mi lekarza i ziół.
NIKEFOR: Atanazy, Atanazy!
GŁOS ATANAZEGO: Tu jestem, modliłem się za nieszczęsnych arabów, którzy już pomarli runąwszy w przepaść wąwozu.
NIKEFOR: Oh, jaki cud, że jesteś — ratuj Teofanu.
ŚW. ATANAZY: (za skałą) Idę, mam zioła, balsamy i wierzę, iż Bóg czyni cuda w każdej chwili życia naszego.
SEIF EDDEWLET: Każ zatrąbić litaurom, aby przerwano rzeź. Nie wiem, czy prośba najszczęśliwszego z ludzi będzie wysłuchaną.
NIKEFOR: Najszczęśliwszego? przegrałeś bój i królestwo —
SEIF EDDEWLET: Lecz mam Teofanu.
NIKEFOR: A jeśli umrze?
SEIF EDDEWLET: Wtedy nie zabronisz mi pogrzebać Jej w pustyni — tam gdzie nie dojdzie żaden śmiertelnik żyjący.
NIKEFOR: Da Matka Boża, będzie żywa.
SEIF EDDEWLET: Da Allah, iż może zechce zginąć z mojej ręki.
NIKEFOR: Należy do mnie, jako zdobycz bitwy — za chwilę wezmę szturmem, nie! uderzeniem taranu ten zwiotszały barkaban muzułmańskiego Hadesu. Oszczędzałem was dotąd.
SEIF EDDEWLET: Nie wziąłbyś nigdy żywcem arabów, ani Teofanu.
NIKEFOR: Seifie, oddam ci twe królestwo.
SEIF EDDEWLET: Ty ją kochasz! lwie Chrystusowy, idź na tron, który się tobie rozwarł ze śmiercią Bazileusa Romana — wiem, iż jesteś bożyszczem zarówno cyrków, jak i kościołów w Bizancjum. Wojuj z Islamem — może mrocznym cieniem krzyża zagasisz księżyc Kaaby!
NIKEFOR: Nie zaznałem nigdy szczęścia.
SEIF EDDEWLET: To straszne! więc dusza twoja jest ponura nawet gdy wschodzi tryumfalnie Moc Twojego Boga?
więc ty zanurzyłeś się korzeniami w piekło — i myślisz, że z jego mroków wydasz złoty owoc Słońcu niezwyciężonemu?
NIKEFOR: Seifie, walczmy na miecze!
SEIF EDDEWLET: Allah z mojej ręki wytrącił miecz, gdym podźwigał Teofanu, i niemam prawa już go wziąć na nowo. Ten miecz nosił miano: Jedynie Bogu.
Kiedym przestał walczyć za wiarą, nie mam już miecza. O miłość walczmy wieżami z kości słoniowej.
NIKEFOR: Gram źle w szachy.
SEIF EDDEWLET: Ja gram najmocniej z arabów — dam ci więc królową, abym ją mógł zdobywać.
NIKEFOR: Nie, nademną jest krzyż: żołnierze, podajcie tu żagwie.
Każe inżynierom, aby przytłumili ogień podziemny, który na mój znak miał w gruzy zwalić tą wieżę.
(Seif Eddewlet gra w trąbką. Rycerze jego wychodzą z wieży i siadają na ziemi, odmawiają modlitwy poranne, omywając się wodą, zwróceni twarzami na wschód).
SEIF EDDEWLET: (gra z Nikeforem w szachy) Wziąłem ci wieżę.
NIKEFOR: Tak, to straszniejsze — niż gdybyś tamtą wieże zwalił na mych hoplitów. Lecz nademną jest krzyż.
(Rozlega się wrzask).
ŻOŁNIERZE: Nikefor Bazileus, ejs ten polin! na Miasto! do Cargradu!
(Żołnierze wchodzą z pochodniami, urzędnicy dworscy, senatorowie, naczelnicy partyj cyrkowych, tłuszcza, na czele ich Bazyli, nieprawy syn Lekapena — wuja Bazileusa Romana. Wysoki o majestatycznym wyglądzie, lecz z fałszywym wejrzeniem — eunuch, jak wszyscy przeznaczeni do wysokich urządów).
BAZYLI EUNUCH: Sława! tym jednym słowem witam ja Bazyli, bękart Lekapena, Ciebie wodzu schol azjatyckich, Nikeforze, Domestiku Cesarzów, a teraz sam Bazileusie!
Podwójne słońce wschodzi nad mocarstwem świętem bizantyjskiem: Nikefor — Teofanu!
Rozkazuj, Kosmokratorze, Władco tego świata i dusz za grobem.
NIKEFOR: (nie zwracając nań uwagi) Odbiłem ci wieżę i mam lepszą pozycję.
SEIF EDDEWLET: Teraz gram śmielej, mając cię równego.
BAZYLI EUNUCH: Bringas pod pozorem, że strzeże władzy dwojga małych cesarzów — zamknął port żelaznym łańcuchem! na murach postawił zazdrosnych sławie twych armeńskich pułków — żołnierzy macedońskich; Teofanu chciał uwięzić, lecz Ona się wymknęła; ludowi groził, że go zagłodzi, sprzedając za sztukę złota garść mąki; ojca Twego wziął, by oślepić — —
SEIF EDDEWLET: Utraciłeś pieszka.
BAZYLI EUNUCH: lecz ja wzburzyłem lud i wyrwałem Twego ojca z rąk straży. Przy pomocy trzech tysięcy mych niewolników zniszczyłem kilkanaście pałaców z partyi Tobie wrogiej — z kościelnych ambon kazałem głosić, że nosisz włosienicę, że jesteś największy z Cezarów, a równy apostołom, i będąc Epipsychidionem wielu świętych kenobitów, będziesz mimo to miał do rozdania ludowi potrójne złote monety w każdym kawałku chleba wśród igrzysk.
SEIF EDDEWLET: Szach!
BAZYLI EUNUCH: Senat porwałem wymową, wykazując, iż otworzą się nowe urzędy wraz z zawojowaniem Izmaelskich królestw mocą Ducha świętego, objawiającego się przez Twój oręż —
(Nikefor powstaje, mając wciąż oczy wlepione w szachownicę — i uderza nogą w brzuch Bazylego, który się przewraca).
JAN CYMISCHES: (wbiega) Mój stary druhu, poraź ostatni uściskam Cię jak przyjaciela, bo za chwilę ugnę się przed Bazileusem. Oto listy Bringasa, który mnie podmawia, żebym korzystając z miłości, jaką mam u żołnierzy — Ciebie uwięził-a sam został okrzyknięty wodzem azjatyckich legionów! Lecz ja chcę, aby się sprawdziła tylko połowa przepowiedni pustelnika, który nam obu przepowiedział djadem.
Dajże mi dłoń! Jan Cymisches niech będzie me tylko pierwszym rycerzem swych czasów, lecz i tarczą wiernej przyjaźni.
NIKEFOR: (nie zwracając uwagi) Szach!
Żołnierze, ścisnąć szeregi i nikogo do mnie nie wpuszczać.
JAN CYMISCHES: (wzburzony — do siebie) Jak to już rosną mu rogi!...
(Wychodzi z wieży św. Atanazy, wiodąc wraz z paru żołnierzami chwiejącą się bladą Teofanu).
ŻOŁNIERZE: To Matka Boska w tunice żałobnej i fioletowym himation! z gwiazdą na ramieniu! trzyma w ręce gałąź cyprysu usianą łzami pereł! nad jej głową aureola!!
Meter koros, módl się za nami — Niepokalana — wróć nas do rodzin....
Milczcie, to Teofanu!
(Głuchy szmer podziwu u jednych, stłumionej nienawiści u mas).
ŚW. ATANAZY: Żołnierze, puście nas do ognia — noc zimna.
ŻOŁNIERZE: Niewolno.
TEOFANU: Jestem Bazilissa.
(Z tłumu wybiega wyraz) Trucicielka!
(Teofanu chce się cofnąć, wstrzymuje ją św. Atanazy, łagodząc żołnierzy).
ŚW. ATANAZY: Kto odmówi ognia bratu, tego czeka Ogień piekielny!
ŻOŁNIERZE: Niewolno. Zabronił wódz.
JAN CYMISCHES: (dobywając miecza) Wy mi, ustąpić zaraz!
TEOFANU: Nie szanujesz waćpan swego wodza zbyt wiele.
JAN CYMISCHES: Przywykłem na wojnie, że się depce wszystko, czego jest „zbyt wiele“! a siekąc ogień z miecza, nauczyłem się zdobywać miejsce u ognia.
(Żołnierze z nim walczą, kilku z nich pada. Wbiegają ze stron przeciwnych dwaj gońcy).
GONIEC I: Gdzie wódz Nikefor? umarł mu syn, trafiony włócznią w oko!
GONIEC II: W mroku Miasta rozszalały wszystkie namiętności — ludzie nienawidzący mordują się wzajem.
JAN CYMISCHES: Dostojna Pani, wyrąbałem ci miejsce i nie cofnę się przed nikim.
TEOFANU: Będąc nikim, możesz się cofnąć przed Nikeforem.
(Jan Cymisches zagryzając wargi, odchodzi).
ŚW. ATANAZY: Niezablisko ognia, aby krew żywiej nie popłynęła.
TEOFANU: Wielu umarłych musi wejść w tę jutrznię zanim się ona stanie słońcem.
(Rozstępują szeregi — wychodzi Seif Eddewlet i Nikefor, nie widząc Teofanu.
Mówią, każdy do siebie, w melancholii Seif, Nikefor w ekstazie)
NIKEFOR: W cieniu krzyża wyrosną! mój ogród miłości!
SEIF EDDEWLET: W mroku księżyca pójdę opłakać mój raj utracony.
NIKEFOR: Ziemię u stóp Jej uważam odtąd za me niebo.
SEIF EDDEWLET: Piekło nademną, uważam odtąd za mą ziemię.
NIKEFOR: W blasku pochodni Nikefor zabił mrok nieszczęścia.
SEIF EDDEWLET: Unieśmiertelni Seif Eddewlet swą miłość w żarze krateru!
MUTENABBI: (do króla i stopniowo w natchnieniu uderzając w harfę) Twa żałoba poważna jak ból i wizja śmierci — wszelka inna żałoba jest strachem i głupim jęczeniem.
Zaiste los świata rozmiłowany jest w nieprawości, nie trzyma zobowiązań — wielkim nie zsyła rozkoszy.
Każda łza, która płynie, nad górą już męczarń przepływa.
Kto rękę wyrwie z jam życia — już ma ją przegryzioną. Seif Eddewlet, Syn Miecza, (rozpękła ziemia od bólu!) — pójdzie w pustynię Sam — kuszony, jak Chrystus, przez wielkość!
Wszyscy królowie są, Boże, Tobie wzniesioną ofiarą; każda dusza paść musi przed Tobą w ciemnościach.
Kto życzy Seifowi trwania wiecznego — niech mówi: żyj, póki nie ujrzym człowieka, któryby Tobie był równy!
SEIF EDDEWLET: Jestem niczem, jak strzałą: rzucony w powietrze, wracam bez wytchnień w niebiosach — nazad do ziemi.
(wskakuje na konia — patrzy w Teofanu — mówi tak, że tylko ona go słyszy)

Gabat ua săufu buhdi ak dămiha
săhaba amal kalbi fil lajali — —[2]

TEOFANU: Stój! zatrzymajcie — proszę ciebie Stratopedarcho, każ go dogonić najlepszym Twym jeźdźcom — i niech mu powiedzą, że ja pójdę z nim w pustynię
NIKEFOR: Janie, okiełzaj wicher — dosiądź błyskawicy — (ciszej do siebie) i przywieź mój zgon.
JAN CYMISCHES: (z ironią do Teofanu) Będąc nikim — zaiste, nie zdołam wypełnić jawnych życzeń Nikefora.
(Oddala się bystro — słychać tętent rozpędzonego konia).
ŚW. ATANAZY: (do Teofanu) Nie zrywaj przewiązek — pójdę po zioła, które tam rosną — one cię uspokoją!
TEOFANU: Idź po gwiazdy, które tam gasną — one mnie zabiją!
(św. Atanazy wychodzi).
MUTENABBI: (myśląc o Seif Eddewlecie) Na sercu moim złożyłeś sygnet krwawiący wieczysty i będzie ono otwarte tylko dla widm i nieszczęścia.
(do Nikefora)
Żegnaj mi, Domestiku! masz w sobie i Ty grot męczarni, że musisz iść w mroku wyżyn, gdzie zgasła jutrznia Seifa.
(oddala się wraz z rycerzami)
NIKEFOR: (czyta list) Synu, Synu, padł na miejscu — o włócznio przyjaciela!
ŻOŁNIERZE: Dać mu wody ze śniegiem.
NIKEFOR: Ja zwyciężę — przetrwam — jestem wódz Chrystusowy.
BAZYLI EUNUCH: (powstaje z ziemi) Winienbym się rzucić do nóg, dziękując, żeś mi dał naukę krótkiego mówienia. Lepiej, gdy uchwycę wołu wprost za rogi.
(podchodzi do tłumu żołnierzy)
Żołnierze, niech każdy sobie dziś obetnie mały palec na znak, że dożył boskiego dnia, gdy święty Duch zawisnął nad hełmem Nikefora. A jeśli kto zechce zachować wszystkie dziesięć palców — niech je wzniesie zbrojne w maczugę, w nóż długi, w sznur od katapulty — w garnek z płynącym ogniem na tych, którzyby chcieli sprzeciwić się Objawieniu. Niemowlę niesione do chrztu wrzasło w kościele: Nikefor! Ślepy, gdy obmył sobie oczy wodą Nikefora — wnet uzyskał wzrok jastrzębi.
ŻOŁNIERZE: Długich lat — tryumfu! tryumfu dla Nikefora! Bazileus! Bazileus!
(porywają go i na tarczach wznoszą).
NIKEFOR: Widziałem — Seif Eddewlet na czarnym koniu wjechał nad rozpadlinę wulkanu, gdzie bucha zarzewie. Szalonym pędem wjeżdża na górę Jan Cymisches — mówią ze sobą — Seif zdaje się skłaniać — zawisa nad nimi obłok dymu — —
TEOFANU: Moja duszo, wybiegnij z więzienia — zjaw się przed Nim i mów — mów mu zaklęciem dziwnem tę prawdę wielką i przenikliwą, jak słońce, gdy nagle wejdzie do mazamory więzienia —
o Słońce! zatrzymaj go — Słońce, zatrzymaj! Miłość! Życie Nowe!
(Żołnierze próbują biciem w tarcze przyciągnąć uwagę Seifa Eddewleta).
NIKEFOR: (zakrywa nagle twarz rękoma) Ha, bogdajem nie podniósł twarzy od ziemi! Rzucił się w krater!
TEOFANU: Zamknięta brama — na zawsze!
ŻOŁNIERZE: Bazileus! Bazileus! — ojciec wojska! tronujący wraz z Bogiem! Kosmokrator!
(Wdziewają mu kamasze karmazynowe, na czarny płaszcz wodza zarzucają purpurę Bazileusów).
NIKEFOR: Zdaje się, że mnie ubierają do trumny — ot, jak są różne wrażenia owacyi!
TEOFANU: (przemagając w sobie napór obłędu) I wygrałeś mnie?
NIKEFOR: Myślę, że nie.
TEOFANU: Wiedz, że jechałam tu do ciebie z wyciągniętymi ramionami, ale teraz — ja tobą gardzę!
NIKEFOR: Czy dlatego, że w jednym błyśnięciu zapadł się mój raj w wir mroku?
TEOFANU: Że idziesz przez świat nie mocą własną, lecz mocą krzyża! (cicho — tragicznie) Czyś ty kochał kiedy szatana?
NIKEFOR: Teofanu, biorę Cię za mą żonę.
TEOFANU: Żoną już jestem Mroku pośród Ognia.
NIKEFOR: Umarł Seif Edewlet!
TEOFANU: Nie rozumiesz... we mnie jest owoc, który w ogrodzie Miłości nie był zakazanym!
NIKEFOR (szczęknął zębami i głucho się zaśmiał, lecz opanowuje):
Jesteś, Bazilisso, mym więźniem — musisz dzielić zemną tron.
Nie będziesz nigdy mą żoną z ciała.
Nigdy.
Chociażbyś Ty już sama —
TEOFANU: Bądź o to spokojny.
NIKEFOR: Co, na przeklęte oblicze szatana, to myślisz o sobie? — mniejsza!
Będziesz mą żoną, nim słońce przekroczy przełęcz tych gór — (odchodzi. Do żołnierzy)
Odewrzyjcie kaplicę, której wchód saraceni zamurowali niema czem? taranem!
ŻOŁNIERZE: Nikefor Bazileus! ejs ten polin!
ŚW. ATANAZY (pojawia się na ubocznej skale):
Bracie mój najdroższy — o! żem dożył Twojej jutrzenki!
(ukazuje na świty)
Widzisz to miasto z Apokalipsy, objawiające się co ranka na ziemi i niewidzialne nikomu z tych ślepców! Kopuły ognia z tysiącami złotych krzyży — dokoła fortece z chmur, groźne ich wieże — oto Syjon Słońca Niezwyciężonego! Kopuły przeświecają w mrocznych głębiach — jak łaska boża w ciemnym odmęcie zepsutej natury człowieczeństwa. Chrystus-dzieciątko wschodzi —
wszystkie okręty niosące marny piasek gwiazd już utonęły w symfonii bezgranicznego światła —
(Żołnierze jednym uderzeniem rozchybotanego taranu rozwalają mur).
NIKEFOR: Rozwarta kaplica — Chrystus mozajkowany trwoży mię dziwnym wzrokiem.
ŚW. ATANAZY: (w ekstazie) Będziesz miał zgon męczennika — o radości! tryumf męki nad piekielną otchłanią pokusy!
Idź Bazileusie do Bizancjum — tej potwory o siedmiu głowach, która rozsiadła się na dziesięciu narodach. Tam w płynących rzekach grzechu fałszywi bracia Chrystusa zanurzają swoje brudne czary.
Idź w djademie! bądź miłościwym monarchą! uspokój płacz nawet wrogich Chrześciaństwu pustyń! nie męcz już ziemi sprawiedliwością! umaj jej suchotnicze łoże jodłami nadziei wiecznej... kwiatem stygmatycznym wiary, co mówi — Ten! który Jest w mojem niewiadomem.
NIKEFOR: Daj mi ślub z Teofanu.
ŚW. ATANAZY: Ślub z Bogiem, którego nazywasz — jak? Teofanu?!...
NIKEFOR: Patrz — wschodzi już Lucifer, który jest gwiazdą niewiadomego.
ŚW. ATANAZY: Wschodzi od strony twego nieszczęścia.
NIKEFOR: Gdzie mrok zupełny, tam nie ma już nic, prócz nieszczęścia.
ŚW. ATANAZY: O jak źle — jak źle — jak źle! Bóg z Tobą — nie ujrzymy się już na ziemi — wybrałeś w dół idący labirynt.
NIKEFOR: Labirynt — bez pocałunku Arjadny!
ŚW. ATANAZY: Nie będziesz już nosił żagwi bożej?
NIKEFOR: Nie.
ŚW. ATANAZY: Nie spotkamy się już na ziemi? Ani tam — w wązkiej bramie raju?
NIKEFOR: I tam nie.
(Św. Atanazy odchodzi, zakrywając twarz płaszczem).
(Choerina, jako pustelnik, okryty skórą antylopy, zarosły, ze sakwą na plecach, z krzyżem zamiast laski — prowadzi osła obładowanego relikwiami — widząc Teofanu siedzącą na kamieniu, odwróconą od kaplicy, niby jej ofiarowując relikwie, podchodzi)
CHOERINA: Najjaśniejsza Siostro, czy pamiętałaś o Helladzie?
TEOFANU: (ogląda się i mierzy go wzrokiem somnambulicznym) Tyś Satyr?
CHOERINA: Widziałem zdala, że zaszło jakieś rozdwojenie między Tobą, Bazilisso i Bazileusem Nikeforem.
TEOFANU: Nie wymawiaj tych imion razem — niech idzie mocą oręża na tron, który ja opuszczam.
CHOERINA: Mocą oręża — przeciw Helladzie? gdzie jesteś teraz myślami, o Bazilisso!
TEOFANU: W piekle, tam na szczęście niema Boga — tam spełnia się lot z głową pogrążoną w dół tam miłuje się to, co zagasło.
CHOERINA: Więc miłość? Tobie — wielkiej helleńskiej Nike skrzydlatej!
TEOFANU: Nie jestem Nike — nie zwyciężyłam! — nie jestem skrzydlata — jestem Burzana — lecę w zamieć burzy — —
Hellada — —? mnie przypadł los Heleny —
CHOERINA: Co? tej małpy? tego ciała na funty, które wydrapywali sobie parobczaki, o łbie palącym się jak wiecheć słomy? Tobie miłość? Tobie? dokądże Ci ona sięga, jeśli ledwo podołek sukni mogła Ci uchylić?
TEOFANU: A jeżeli zalała mnie ogniem wysoko nad me serce?
CHOERINA: Niech Twoje serce leży na dnie pieca, kiedy tam się znalazło, niech je tam pioruny biją zrana i z wieczora, to nam wszystko jedno!
TEOFANU: Komuż to — nam?
CHOERINA: Zatraconym! jedynym myślicielom o najgłębszej wiedzy, iż wiedzieć nie warto!
TEOFANU: Satyr nie powinien być politykiem.
CHOERINA: Słyszałaś kiedy, idąc wieczorem wśród odludnych skał nad morzem, gdy lasy zasnute już mrokiem, już ostatni złoty promień słońca wkrada się w gęstwinĘ — — rozświetla niewysłowionym mitem szcząścia i ukojenia tą puszczę — wtem krzyk w mroku — —
TEOFANU: Jakiż to krzyk?
CHOERINA: Wielki Pan umarł... Djonizos!...
Ale ty jesteś znowu na tej ziemi Djonizos kobiecy — i nie chcesz —?!
TEOFANU: Już chcę — — o tak zmódz moje przeznaczenie!
twarzą w twarz spotkać wielkie bóstwo Helleńskie we mnie — — ja mająca już światło Wschodu, królowa Saba — —
(Choerina, widząc zbliżającego się Nikefora odchodzi)
Zapłodniona huraganem gorących żarów Arabii, mając w sobie skrzydlate słońce pustyni — Ahuramazdę:
wyniosą moją Helladą do Życia Nowego — oh, Ziemię całą uczynią radosną! — — —
CHOERINA: (kręcąc się między żołnierzami) Wielka wyprzedaż cudownych relikwij, wkrótce nie dostaniesz cudu choćby za pieniądze: oto język ognisty, który spoczął na niewiernym apostole Tomaszu i we formie miotły gotów jest wymiatać teraz ośli nawóz w waszych głowach! nie? a więc nie.
Tu worek Judasza z nowego sukna i podszyty skórą, takie same sprawili sobie wszyscy przeorzy w klasztorach — nie? a więc nie.
Tu sznur, na którym spuściła pewnego szpiegującego żyda mieszkanka Samaryi, nadcięty jest, aby takie sznury zawsze w porę się urywały... taki sznur zawiesiłem przed pałacem patryarchy...
kosztuje tylko drachmę — każdemu się może przydać przy obrachunku sumienia narodowego — nie? a więc nie.
Tu korzeń mandragory, który może pokrzepić mężnych po zdobyciu miasta. (Żołnierze rozchwytują)
Wiedziałem, jaki jest gust szanownych rycerzy. Ba, nie mam już... tego to nigdyby nie nastarczył... W Macedonii są całe gospodarstwa o wysokim płodozmianie, gdzie hodują mandragorę na wypadek każdej wojny — i nigdy niema na to za wielkiego urodzaju, choćby wyrosła jak kukurydza. Słuchajcie dalej!
Maść z łez krokodyla na odsiedzenie dla tych panów oficerów, którzy wysiadują zbyt długo wygodne stanowiska...
I to nie? rozdam ją darmo, poślijcie w anonimach! Środek na dyjarję ze strachu w bitwie —
ŻOŁNIERZ STARY: Kiep ten, kto się nigdy nie bał — mnie daj.
CHOERINA: To musi być najmężniejszy z was — nie boi się śmieszności.
(Dwaj pachołkowie z halabardami podchodzą i na skinienie Mnicha chwytają Choerinę za kark).
MNICH: Z rozkazu Sekretarza Patryarchy masz dyndać.
CHOERINA: Οὐδὲν ἄγαν. Niczego za dużo.
Miałem nadmiar humoru. O cóż to idzie najprzewielebniejszemu zjadaczowi szarańcz na pustyni? chodzącemu pod ramię z babilońskim Jehową?
MNICH: Za długi masz język. A do tego zgwałciłeś pono dzieweczkę, zwabiwszy ją daktylami — i tym, że jej miałeś wróżyć z ręki — —
CHOERINA: Dałbym na mszę, żeby módz być takim zbrodniarzem — — ale w tym kryje się tajemnica 50 Danaid, mych spowiedniczek — które się raz na mnie rzuciły i przez zemstę — uczyniły gotowym do najwyższych urzędów.
Czy mam wykazać testimonium abeundi?
MNICH: Włóżcie go w dyby, niech tu posiedzi (do halabardnika) Ty zaś go pilnuj — i ani jednego słowa nie wolno ci przemówić pod karą wyrwania języka.
(Odchodzą).
CHOERINA: Uważaj halabardniku, że masz milczeć!
(w dybach do żołnierzy)
Zły jest świat. Ze złudzeń pod tym względem jestem gruntownie zbawiony. Ale żebym się miał znowu tak drzeć z kopyta ku tej błogiej chwili, kiedy wywrócę białkami — to dalibóg nie. Więc może szanowni pamfile mnie uwolnią? bo cieszą mnie jeszcze niektóre źwierzątka, chodzi za mną oswojony Bazyliszek, co się nie zdarzyło jeszcze żadnemu pogromcy.
ŻOŁNIERZE: Pokaż go —!
CHOERINA: Został w pewnej jaskini — ale i owszem, zapraszam was ze mną — mam i kapitalne wino Szejków arabskich, które oni pijają w tajemnicy wraz z hurysami, których jak wiadomo każdy mahometanin mieć będzie 72, nie licząc żon, jeśli te jeszcze będzie chciał utrzymywać w niebie.
ŻOŁNIERZE: Gdzie ta jaskinia?
CHOERINA: Bracie najmilszy, i cóż z tego że ci powiem, kiedy tę skałę w jaskini otwiera tylko zaklęcie, którego znów nie mogę wyjawić — bo ziemia by się zatrzęsła i zarazbyście oślepli —
tylko tam na miejscu — gdy stanę od was zdaleka przed tą skałą —
ŻOŁNIERZE: Przysięgnij, że nie oszukujesz?
CHOERINA: Ja? dajcie mi skorpiona, a pocałuję go w sam ogonek.
ŻOŁNIERZE: Przysięgnij na krzyż.
CHOERINA: Właśnie że wpoprzek i wzdłuż i nakrzyż przysięgam, że jestem z kwalifikacji czarodziejem!
(Zagrała trąbka, żołnierze odbiegają)
Straciłem resztę humoru —
nie znaczy to, abym stracił na rozumie. Lecz tak mi się spodoba: nie mieć humoru.
Ciekawym, czy będą mnie przypalać i odrą ze skóry? Gdybym zwrócił się do Bazylissy? — — ale jeśli powiem mą publiczną tajemnicę, to żeby nie gorszyć wojska, oddadzą już bez apelu, mnichom na sąd... a ci umieją robić piekło...
(nuci)

W lochach zgonu,
u stóp tronu
Szatana —
lecą liście!...
dusza iście
zwalana.

Nie czuję głodu, choć nie jadłem, nie czuję snu, choć nie spałem, nie pożądam męża ani osła ani żadnej rzeczy, która Bożą jest.
Chce mi się poprostu ze strachu przed śmiercią — żyć. Niczego nie chcę, tylko już dla wprawy zrobić ostatnie szelmostwo, aby dowieść, że nie mam złudzeń co do nędzy wszystkiego... Πάντα ῥεῖ — to znaczy, że wszystko ryje...
Patryarcha napływa, dostojny starzec udaje, że mnie nie widzi, wszakże jest ślub, nad czem on kał-kulkuje?
Ja coś na tem zarobię, ja muszę coś na tem zarobić...
(śpiewa)

W lochach zgonu
nakształt dzwonu
pustego —
w piersiach bije,
wrzeszczy, wyje —
bez tego!

(ukazuje jedną ręką na niebo, drugą na podołek).
PATRYARCHA: Czego tak zawodzisz, Ojcze świętobliwy? czemu w dybach?
CHOERINA: Wzięli mnie Arabowie i dotąd mnie nie rozkuli moi rodacy. O niewdzięczna ta ziemia!
(Halabardnik chrząka)
Milcz, milcz, bo ci wyrwą język! —
Tak, zaiste jestem ojcem cnotliwych godzin, które jak białe jagnięta wychodzą ze mnie na paszę, gdzie je wilk Czas pożera i nie wracają już. Przeto żal mię gniecie, że moją aureolą muszę uświęcać tę wyspę ziemną, gdzie wilk Czas omyje sobie pysk, zjadłszy me wszystkie godziny. O hej, hej!
PATRYARCHA: Będę myślał nad twymi słowami o białych jagniętach, które wydają mi się jednak zbyt ciemne.
CHOERINA: Namiestniku istniejącego dla długich uszu, lecz nie dla nędznego Rozumu Jehowy — proszę Cię o spowiedź in articulo (ciszej) morae.
Umrę (ciszej) niewnet.
PATRYARCHA: Niestety i ja śpieszyć muszę.
CHOERINA: Jedno słowo — ja wiem, że wy szukacie pretekstu, aby Nikefor nie wziął ślubu z kacerką.
PATRYARCHA: Kto ty jesteś?
CHOERINA: Wiedzący. Nikefor nie może być mężem, gdyż jest w pokrewieństwie chrztu z Teofaną. Ja sam podawałem sól i oleje, będąc zakrystjanem w Świętej Mądrości.
PATRYARCHA: Ktoś ty? Choerina?...
CHOERINA: Imię moje jest Pożyteczny. Sapienti sat. My, Rzymianie, niczemu się już nie dziwimy.
PATRYARCHA: Widzę, że dobrze kościołowi życzysz. Masz tu krzyż, niech on cię utrwala na twej drodze, nawrócony starcze!
(odchodzi)
CHOERINA: A ty chłystku — mnie starcem będziesz zwał? czy nigdy sobie zębów nie myjesz, ty niechluju, że nie wiesz o pieńkach, które w Cloaca Maxima twej gęby cuchnącej są jako słupy milowe wiodące do śmierci? Krzyż bez kamieni drogich, zwyczajny, wiodący do nieba — a mnie on na co? jak smyrgnę! — żeby choć mi dał wytrych, rozbiłbym te kłódki...
(do halabardnika)
Bracie kochany — chodź ze mną razem do Grobu Świętego! pomyśl... omyjemy się w Jordanie, ukażę Ci małą nieznaną nikomu furtkę w Raju — i tam wejdziem — tam jest piękna Magdalena, tobie ją oddam — moja zacna twarz nie kłamie, jak u Judasza?
HALABARDNIK: Wzruszasz mnie — więc uciekajmy —
(rozwiera dyby)
CHOERINA: Veni, vidi, fugavi!
(Bazyli Eunuch zbliża się i nagle Choerinę chwyta za czuprynę)
BAZYLI EUNUCH: Ty psie nabożny, coś tam naszeptał Patryarsze?
CHOERINA: Ja? (o jakże trudno wykonać ślub nabożny do Ziemi Obiecanej) niech mi to pacholę zaświadczy — nic złego!
BAZYLI EUNUCH: (do halabardnika) Prowadź go na tortury. Ty hyeno pustyni, czemu to Patryarcha rzucił się do kościoła, krzycząc, że ślubu nie da, bo jest krewniactwo —
Skąd on to wie?
CHOERINA: Mogę zaświadczyć, zaprzysiądz za dziesięć talentów złota, że Bazileus Nikefor nie mógł być Ojcem chrzestnym.
BAZYLI EUNUCH: Zaprzysięgniesz to za uratowanie Cię od śmierci, za całe gnaty, za nieobdartą skórę, niewyłupione oczy, niepodciąganie na słupku, nieuduszenie cię gałką — i jedną dziesiątą część talentu srebrnego. Naści. Otóż i burza!
(z kaplicy wychodzi Nikefor, sypiąc piorunami z oczu).
CHOERINA: (do siebie) Wartoż było po takim patryjotycznym czynie z Bazilissą, być kopniętym przez Patryarchę, więzionym przez mnichów, bitym przez Eunucha... Straciłem wszelką subtelność! tyle spowiedzi, tyle zwierzeń — całą bibliothecam occultam ludzkich łotrostw i słabych stron znałem na palcach — Bazileus Roman gdy wydychał ostatni wiatr ze swych płuc — nie mnież to ściskał łapownicę, mówiąc: Rozwesel umierającego Kosmokratora, przyjazny sodomito!
Ahem, niebo przestało być wolnomyślne!
(Patryarcha zbliża się w kornym pochyleniu do Nikefora)
NIKEFOR: Rozkazują dać mi ślub zaraz.
PATRYARCHA: (cicho) Zbłąkany człowiecze, gubisz swą dusze! (głośno) Jesteś, Imperatorze, w pokrewieństwie chrztu z Bazilissą.
BAZYLI EUNUCH: Jest ktoś, co zaświadczy, ze tak nie jest.
PATRYARCHA: Oto pustelnik nawrocony — mów — wszakże złączyła ich woda?
CHOERINA: Jako żywo kąpali się w Bosforze. Ty do chrztu.
PATRYARCHA: (daje mu w twarz) Krzywoprzysiązco.
CHOERINA: Wrono dziobiąca! gdybym służył Twej mściwości — byłbym gorszy od Twego Pana, co za niewinne jabłko opluł ludzkości jej urodzenie.
(Tumult w armii)
KRZYKI: Precz z Patryarchą! mączy nam wodza! na miasto!
PATRYARCHA: (do Nikefora) Milczysz! nie mów nic, dusza Twa zbawiona będzie wbrew woli Twej. (Ciszej) Uczynimy Cię Imperatorem bez Teofany, ją do klasztoru wiecznie milczących — —
NIKEFOR: Jeżeli to jest mój sen — za ten wielki sen zamienię świat wasz w ruiny! Ja ogłoszę się Patryarchą. Do mnie, stratopedarchy!
PATRYARCHA: Zginę, jako męczennik. Najpiękniejszy dzień mego życia!
(Podchodzi starzec blisko stuletni w randze honorowej Cezara, ojciec Nikefora)
CEZAR FOKAS: (do syna) Niech umarli grzebią swoich umarłych w tym mieście zadżumionych! Weź kobietę kochaną, jeśli ona w Ciebie wierzy — załóż Królestwo Nowego Istnienia, wojskiem zaś broń Ojczyzny jakakolwiek Ona jest.
Ale Ortodoksów omijaj zdaleka. Nie służ im, nie słuchaj ich, ale tymbardziej — nie wojuj z nimi. Poco ich ćwiczyć w mocy?
(z siłą i głośno, uderzając się w piersi)
Ja świadczą za Ciebie synu! ja Cezar! jesteś wolny wziąć ślub nietylko z Bazilissą gnijącego Konstantynopola, ale z całą ziemią!
Kto śmie nie wierzyć? mam lat sto, idę do mogiły. Nie kłamię!
CHOERINA: (całuje mu szatę) Oto człowiek, syn złodzieja Prometeusza!
Teraz puszczam sługę mego w pokoju, gdyż oczy moje oglądały cichą niewysłowioną Prawdą Ziemi.
(Przebija się nożem).
PATRYARCHA: (do Teofanu, która staje we drzwiach kaplicy i Nikefora, który bierze ją za rąką) W imią Wiekuistnego — jesteście Mężem i Żoną.
(Wiąże im ręce stułą).
ŻOŁNIERZE I DYGNITARZE: Wiwat Bazileus Nikefor!
CHOERINA: Czy nie zanadto pośpieszyłem, chcąc wcielić się w nich? Chciałem być wzniosły — i strzeliłem głupstwo! zdaje się nie do poprawienia! Jeślim ujrzał Promethidiona, trzeba było iść za jego przykładem i żyć do lat stu. Kochankowie bogów żyją długo i jeszcze każą się balsamować!
Aj, aj! a tom się dźgnął! eheu! eheu! rety, rety! eheu!
ŚW. ATANAZY: Czemże mogę Ci ulżyć biedna duszo?
CHOERINA: Jak Hieraklita natrzyj mię gnojem —
ŚW. ATANAZY: To łatwo uskutecznić — jeśli ulży cóż więcej?
CHOERINA: Odwróć mię tyłem do słońca, niech mu trzasnę w tę gębę uśmiechniętą.
ŚW. ATANAZY: Bliski jesteś nieba — gruntownie wyrzekłszy się królestw świata!
Wszakże wierzysz w nieśmiertelność duszy?
CHOERINA: Nie będę tak łgał ohydnie przed śmiercią, jak Sokrates. Moje ostatnie słowo — trzymaj się kupy dopóki jesteś Choeriną! świat zgaśnie — nie będzie go nigdy — kiedy Choeriny nie będzie.
ŚW. ATANAZY: Ty idziesz nawylot do piekła! umierać tak nie można! Ty! — zatrzymaj się — będę Cię ratował — pij ten balsam, ranę ci wygoję cudownym lekiem — nie możesz zjawiać się takim obdartusem przed boży Majestat...
CHOERINA: Przyznaję się w tym względzie do pewnej nieśmiałości.
(Po skończeniu modlitw, Nikefor wiedzie Teofanu)
NIKEFOR: Nucisz pieśń otchłani w jaskiniach Twej góry magnetycznej — odsłoń mi tajemnicę myśli Twej —
TEOFANU: Myśli mej rzuć do stóp świat z jego kościołami i Bogiem.
(Nikefor dobywa miecz — i jakby ważąc się na rzeczy ostateczne — rozrzyna szaty Teofanu od szyi aż do nóg końcem miecza. Teofanu stoi obnażona, krwawi się w zorzy jak dojrzały granat).
TEOFANU: Jestem żywe Słońce! Słucham i coraz głębiej słyszę! Jestem Niewinna Afrodis — a Ty, czy będziesz miał Wiedzę Maga — i żar Eleuzyjskiego pasterza?
(Nikefor bierze jej włosy i patrzy przez nie w słońce.
Czarny płaszcz wodza i purpura gwiaździsta Bazileusa staczają mu się z ramion, jak dwa skrzydła mitycznego bohatera. Teofanu nagi posąg mieni się od świtów. I nagle — jakby ujrzawszy wyrok głębiny nieba, podejmuje czarny płaszcz Nikefor, zakrywa ją nim. Nikefor staje na swym purpurowym).
NIKEFOR: Nie! nikomu z tych co żyją — i nikomu z tych co umarli, nie rozewrzyj bram śpiżowych myśli Twej, unoszącej się nad głębinami świata, na wieki umarłego.
J. CYMISCHES: Żołnierze, zanućcie tryumfalną pieśń! wyjąć miecze z pochew — strzały do cięciw — granaty z ogniem greckim bierzcie do rąk — i dalej, na Bizancjum! przeciw Martwemu Słońcu!
TEOFANU: (do Nikefora) Czemuż Ty nie masz żywego słońca w swej piersi — rzuciłeś na mnie wieczny, zimny cień od swego krzyża!
(Patryarcha idzie ze śpiewającem duchowieństwem — przedświt zalewa krwawymi potokami defilującą armię — jakby olbrzymiego pełznącego smoka.
Rycerz konny Jan Cymisches, zatrzymując się na wzgórzu, złowrogi rzuca cień na Bazilissy postać. W kaplicy od gromnic zapalają się makaty. Błyska surowy Despota-Chrystus mozajkowany. Nikt ognia nie gasi. Muzyka i śpiewy. Szczęk oręża. Niebo zasnuwa się chmurą).






  1. Warjat, jasnowidzący i człowiek boży utożsamieni są na wschodzie.
  2. Zniknęła — i odgłos oddalających się jej kroków,
    nadzieję serca mego wiedzie w mrok.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.