Przejdź do zawartości

W mrokach złotego pałacu, czyli Bazylissa Teofanu/Misterjum

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł W mrokach złotego pałacu, czyli Bazylissa Teofanu
Podtytuł tragedja z dziejów Bizancjum X. wieku
Wydawca Tadeusz Miciński
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OSOBY MISTERJUM.

BAZILEUS NIKEFOR, pustelnik.
BAZILISSA TEOFANU, przebudzona z letargu.
JAN CYMISCHES, więzień, b. Akritis czyli obrońca granic państwa.

X. TEODORA  mniszki.
X. ZOE

WELIA, matka B. Teofanu, czarownica.
KRATEROS, starzec, jej ojciec.
WSZEGARD, lnianobrody ihumen klasztoru.

CHOERINA  literaci.
RUMBAROPUL

ROMAN MELODOS, założyciel gminy w górach.
WIDMO DJONIZOSA ZAGREUSA.
PATRYCJUSZE, STRAŻ, MNISI, WTAJEMNICZENI, CHRYSTUS — ORFEUSZ, WOJE SŁOWIAŃSCY, KAPŁANKA BOGINI ŻYWIE, 12 KSIĄŻĄT OŚLEPIONYCH, UMARŁY RYCERZ, DŻUMA.
NIEZNANY RYCERZ.

Dzieje się w rok czasu po akcie II-gim, przy klasztorze, w górach Małej Azyi.
MISTERJUM.
(Mrok. Niczego nie rozjaśniając, błyszczy planeta Wenus. W ciemności mżą góry. Krajobraz to jesienny: mroczne fiolety, zmierzchła zieleń, tu i owdzie krwawi się drzewo. Wzburzone dzikie morze huczy.
Chwieją się monstra koniferów, lecz pod nimi jest cicho. W skale wysoko na prawej stronie brama monasteru, nad nią grecki czarny krzyż.
Schody kamienne. Jaskinie czy więzienia zakratowane. Jarzą pochodnie i relikwiarze w wielkiej magii klejnotów.
Bazileus Nikefor, w szacie brązowej pustelnika, otoczony ludem, — stoi przy pustym starodawnym sarkofagu, owitym w bluszcz i fioletowe glicynie.
Mroczna szczelina w ziemi, zdradzająca bliskość wulkanów. Z monasteru przez uchyloną bramą dolata ponury śpiew mnichów — melodja chórem niesiona wciąż wyżej z najgłębszego basu).

MONASTERNY ŚPIEW: Wiczny upakoj —
MONASTERNY ŚPIEW: Wicznywiczny upakoj —
MONASTERNY ŚPIEW: Wiczny upawiczny upakoj —
wiczny upakoj —
wiczny upakoj —  wiczny upakoj —

wiczny upakoj —  wiczny upakoj —  wiczny upakoj!
B. NIKEFOR: (modlący się z olbrzymiej księgi Vigiliae Mortuorum) Widzę, że najsroższy okrzyk bólu nie może już wezwać do życia naszej ukochanej małżonki Bazilissy Teofanu. Zniknęła ze sarkofagu, na którym była pod opieką relikwij, kiedy zapadła w dziwny, wielomiesięczny sen.
Nie wiemy, czy żyje jeszcze w górach, czy zstąpiła w otchłań, czy pochłonęło ją to szumiące morze?
Oto rozkazuję Wam już nie czynić daremnych wysileń, módlmy się jeno za wszystkich, co żyją tu lub tam w Otchłani.
TŁUM: Umarłą była, a jako u świętej ciało nie podlegało zepsuciu!
Djabeł nie mógł tam wejść, gdyż ciało było zamkniętym i zapieczętowanym relikwiarzem...
WSZEGARD: Miłościwy Panie, uchroniliśmy się tu przed Dżumą, której zapalczywość już do szczętu wytępiła żyjących, co pozostali w Bizancjum.
Lecz i tu, pod opieką świętych w górach, burze zimowe zniweczyły wszelkie drogi, wilki stadami napadają, wyjąc, a rodzice głodni rzucają im swoje dzieci.
Mówią — —
(klęka)
— — iż widziano świętą Bazilissę, która kocha Chrystusa —
(bije czołem)
— — z zakrwawionemi usty, okrytą długim włosem, pręgowaną, jak hyjena...
B. NIKEFOR: Znam to wszystkie oskarżenie.
WSZEGARD: Nie jestże to dziwne? Jej usta były w trumnie niby świeżo rozcięty owoc granatu!
Mówią, iż nie sama błąka się po lasach, z których wichura zdziera liście — idzie z nią wszędzie Myśliwy posępny z gór zimowych!
Wchodził on z nią razem do tej groty, gdzie zamieszkiwała Marja Medea —
B. NIKEFOR: Marja i Medea?!
WSZEGARD: Medea zamordowała tu niegdyś swe dziatki, lecz pustelnicy wzniósłszy klasztor nad piekłem jej zbrodni, zmienili w miejsce zbawienia.
B. NIKEFOR: Skalali to miejsce! Zbrodnia, jeśli wypłynęła z głębin serca — była świętszą —
Jakiś gwar?
WSZEGARD: Brumalia, przeżytek pogańskiej uroczystości: ludność górska obchodzi złowieszcze sabaty! wraz z larwami Hadesu tańczą złowrogą mszę wokół Djonizosa, dawniej boga, dziś wilkołaka!
B. NIKEFOR: Usłyszałem róg —
w tym wichrze posępnym, jęczącym na jednej strunie umarłych nadziei!...
TŁUM: Łowca dusz ludzkich zwołuje podwładne mu cienie: jemu to nucą zabyte orfickie pieśni, które Nonnus w swoich Dionyziakach przytacza, jako dityramby o Ukrytym Djonizosie... Jestto kozieł czarny — Hermes Trismegistos, który się narodził w podziemnych jeziorach Arkadyi, gdzie wyje Kocyt... Teraz wystąpił już w jawnym liku szatana: jemu odprawiają straszliwą mszę, wtajemniczeni jedzą mięso z boskiego chłopca, potem już nie biorą do ust żadnego źwierzęcia...
(Stłumiony wrzask: Hye! Kye!)
PATRYCJUSZE: Umysł nasz wstrząśnięty ponurością Twego opowiadania, sam nie wie już co myśleć o najświętszych pewnikach duszy... należałoby rozrządzić naprawę dróg, przywrócenie nam i ludności pokarmu.
WSZEGARD: A jeśli występek Hadesu zechce nadal paczyć boskie dzieło Mszy Zbawiciela, poskrom, Władco, choćby szeregiem szubienic, wściekłą chuć Belzebuba!
B. NIKEFOR: Nieszczęście ludzkie jest jedynym szatanem!
WSZEGARD: Nie odchodź, Miłościwy Panie, zanim ujrzysz sam na własne oczy Zagreusa — Myśliwego z gór zimowych! tu On przychodzi, kiedy na chwilę przy sarkofagu niema nikogo — i tu Oni się zawsze schodzili — —
PATRYCJUSZE: Opowiadasz bajki, któreś usłyszał od słowiańskich prządek przy palącej się łuczynie!...
TŁUM: Listopadowej nocy posępność niczem jest wobec melancholii i mroku Myśliwcy — on szuka towarzyszki, księżycowej Djany, która jest pogańską bladą śmiercią bez zbawienia...
(trwożnie) Mówią, iż święta Bazilissa jest tą właśnie boginią nagłego zgonu.
PATRYCYUSZE: Nie będziem walczyli z wilkołactwem, póki nasz umysł nie obłąkał się wraz z wami!
B. NIKEFOR: Idę czynić to, co zarządziłby na naszym miejscu każdy prawdziwy Monarcha i Cezar: ludność uchronię od głodu i jego chorobliwych przywidzeń!...
(Zaczynają rozchodzić się, wtem nagle oczy z przerażeniem zakrywają. Wicher silniejszym porywem odsłania w gęstwinie zeschłych winogradów i wiecznie zielonego bluszczu widmo Zagreusa: okryty skórą niedźwiedzią jeszcze krwawiącą, trzyma nadpękniętą wielką złocistą omszałą czaszę, twarz w potwornie smutnem zamyśleniu.
Z tej czaszy przechylonej wyciekają czarne przegniłe esencje leśne. Nad skronią dawnego boga wśród zbutwiałych liści zwinęła się żmija, migocąca języczkiem. Włócznia w jego ręce. Myśliwy Zagreus twarz swą o bladych i wymęczonych, lecz straszliwie groźnych rysach zwraca ku pustemu sarkofagowi B. Teofanu.
B. Nikefor, a za nim Wszegard i inni, rzucają się, aby chwycić Zagreusa, lecz uderzają tylko o tysiącletni pień platanu, stojącego tuż u krat więziennych).
WSZEGARD: Mam go! odkruszył się róg — — ha, trzymam w ręku jeno zbutwiałą gałąź, lecz mocą moich egzorcyzmów na tortury wzięta, gałąź ta wnet mi zacznie śpiewać!
PATRYCJUSZE: (udając spokój) Módlmy się! Niech Bóg Najwyższy nad ukochaną naszą Władczynią czuwa!...
B. NIKEFOR: Nie stawajmy się lekarzami tam, gdzie tylko Niewiadome nam Moce mogą zmartwychwznosić...
CHOERINA: Monarchosie — dozwól przynajmniej aby w Twej nieobecności mogło tu przyjść inne Satyrowe Misterjum: mimy, śpiewacy i wesoło bestwiące się zakonnice: cóż bowiem duszę zdoła uleczyć lepiej, jak nie taniec na wzgórzu Golgoty?
PATRYCJUSZE: Zaiste, dość już okropnego łoskotu wzburzonej głębiny, która wyrzuca na brzeg resztki okrętów i niezliczonością Charybd odcina nas od oszalałej z strachu i konającej ludności Bizancjum! Należy się nam wszystkim nieco wesela!
WSZEGARD: Będzie najlepiej, jeśli zamiast Misterjum...
B. NIKEFOR: (do siebie) Straszne to jest mieć za swego największego wroga wewnętrzną prawdę.
WSZEGARD: Zamiast misterjum powinien tu odbyć się trybunał religijny na wszystkich —
B. NIKEFOR: (z gniewem) Do czego ty zmierzasz?
WSZEGARD: Tyś niczego, Panie, nie zauważył? że niby ten Cień do więzienia...
PATRYCJUSZE: Duch to, który już porzucił więzienie swego ciała...
WSZEGARD: Nie, to któryś więzień wysyła do Bazilissy swego dajmona!
PATRYCJUSZE: Monarchosie, za mniejsze zuchwalstwa karałeś ścięciem!
WSZEGARD: Dziwnym trafem którejś nocy, tak — siódmej nocy temu widziałem jak Bazilissa, miłująca Chrystusa, szła z dwiema piekielnemi Hekatami. Muszę Ci Panie powiedzieć, iż klasztor nasz tyłem się schodzi z tyłem żeńskiego klasztoru. I tam rządzi Kasjana, niegdyś jedna z najpiękniejszych dziewic, którą wybrał wśród tysięcy nagich kobiet Bazileus Konstantyn — dla syna! lecz za jej zuchwałą odpowiedź o rajskim jabłku wyklął — zląkł się jej.
I ona założyła ten klasztor tu. I ona jest piekłem wabiącem wszystkich uczonych stolicy.
B. NIKEFOR: Co to ma do rzeczy?
WSZEGARD: Zaiste, nic, nic! ale właśnie gdy Bazilissa w krwawej postaci podeszła do krat, widziałem — (do B. Nikefora na stronie) Bazilissa — nieco odmieniwszy postać, wpełzła w loch podziemny, widziałem potem przez kratę, jak w rozpętanej chuci cudzołożyła z więźniem —
B. NIKEFOR: Jesteś warjat!...
WSZEGARD: Mówił mi stary Krateros, że tu jest pod więzieniem dawny kanał kloaczny — i tym można wejść do celi, gdzie siedzi najsławniejszy uwodziciel tych czasów —
B. NIKEFOR: (dusząc za gardło Wszegarda) Kończ!
WSZEGARD: Jan Cymisches — — duszą się!
B. NIKEFOR: (uwalniając) Będę cię jeszcze miał w swych ręku, jeśli łżesz, albo się mylisz...
Bo mnie jest wszystko jedno, czy Ty jesteś w zaślepieniu, lub czy mi Cię zesyła piekło: Bazilissa jest wilkołakiem i dziewką więzienną, albo Tobie każę wpuścić do gardła ołowiany żar, który ochłodzoną bryłą wyleci przez oponę brzucha. Przyjmujesz?
WSZEGARD: Tak, Panie.
B. NIKEFOR: Nikczemny, cofnij się.
(Wszegard milczy)
PATRYCJUSZE: Jako słowianin, nie rozumiesz zapewne mowy Bazileusa: On mówi —
B. NIKEFOR: To obłęd na mnie!
PATRYCJUSZE: On mówi o Zjawieniu Bożem, świętej Bazilissie... Wszakże trzy tysiące mszy jest odprawione za jej duszę — Hagiosofiści widzieli już ją w Niebie — za życia — —
WSZEGARD: (cicho do B. Nikefora) Mówię, iż otworem kloacznym schodzi się z tym więźniem...
B. NIKEFOR: Zabij mnie, ulituj się, zabij!...
WSZEGARD: Miej siłę dla zemst! o Panie!
B. NIKEFOR: Mam ją, będę tropił, zmienię się w nocne zwierzę — w hyjenę i w rysia.
Dalej, zaczajmy się —
lecz sprawy państwa — obrona granic? ach, któż może być wiernym synem Hellady, mając duszę miażdżoną przez młyn ciągłych zwątpień!
PATRYCJUSZE: Lecz ty coś plączesz? Zagreus — dawny bóg — nie jest chyba więźniem?
WSZEGARD: Właśniem to poznał, Miłościwi Panowie, czego filozofom się nie śniło!
Upiory bogów dawnych wędrują, bo kiedy św. Juda Tadeusz egzorcyzmował z posągów złe duchy — wypadło 70 murzynów ohydnych i uciekli, przeraźliwie krzycząc.
Wiem o inkubach, które nachodzą mniszki i tylko kostur świętego położony w łóżku, może je uchronić!
Św. Antoniemu djabeł ukazał się, jako dziecię czarne.
Św. Julianna chwyciła bestyję, który się kusił o jej cnotę, związawszy go, zawlokła i wrzuciła do wychodka.
Gdzieindziej, djabeł zmieniony w kota ohydnego z krótkim ogonem i nagim tyłem, z którego wychodził przeraźliwy odór, okrążał kobiety zgromadzone, błyskając ślepiami, z których wychodziły ognie — i drapiąc się po sznurze dzwonnicy zniknął — —
PATRYCJUSZE: (porywając się) Dość tych bredni —
R. MELODOS: (niewidzialny) Hańba religii, która taki ogon mroczny wlecze za sobą, zamiast mieć dokoła aureolę ze światła!
(Rozbłyska naraz mocne tęczowe światło, ukazuje się B. Teofanu, idąca nad przepaściami do groty Maryi Medei).
WSZEGARD: Widzisz teraz jawne czary! któż jej daje blask?
B. NIKEFOR: Przywiedźcie ją tu, ja nie chcę jej spłoszyć moim widokiem, czasem najbliższych boimy się najwięcej —
(Jeden z patrycjuszów biegnie ku Bazilissie Teofanu i jej coś przekłada. Bazilissa Teofanu schodzi tu w szacie prostej, lnianej, z pąkiem dzikich kwiatów nad głową. Wszyscy w najwyższym zdumieniu).
B. TEOFANU: Zaiste, dla Was jestem już umarła. Wy na moim życiu złożyliście kamień...
Idźcie, jeśli mnie nawet i który z Was kocha, obcą mu jestem od poczęcia światów.
Czytajcie z waszych wielkich ksiąg Vigiliae Mortuorum — bo u Was dżuma tam w kościołach bizantyjskich —
Wy z trumną przyszli po mnie — myśląc żem nieżywa —
Ja żyję — — i znów jak w niewinnej młodości zrywam kwiaty!
B. NIKEFOR: Posłuchaj mię Bazilisso! tak, wszyscy umieramy w tym strasznym życiu na taką lub na inną Dżumę. Lecz lud się trwoży Twym dziwnym zniknieniem — lud ma Cię za wampira lub za wilkołaka, który przelata krainę nocami i wypija dusze —
Tak mówią!... żywa lub umarła musisz wrócić z nami.
PATRYCJUSZE: Bóg jest lub go niema — nie nam tego zbadać.
WSZEGARD: Całe Twe życie protestem przeciw Niemu.
TŁUM: Wróć z nami — do tych co mają umrzeć!
B. TEOFANU: Nie wrócę.
(długie milczenie).
B. NIKEFOR: Słuchaj mnie. Bo jeśli nawet za chwilę umrzesz (nie wiem, co uczynić Bóg mi rozkaże!) musisz tu nawrócić się z piekła!
B. TEOFANU: Myślisz, że i tam będzie ktoś nademną?
B. NIKEFOR: Ja wielka prawda Chrystusowego krzyża kocham Ciebie.
Magdalenę miał Chrystus.
Jam jego namiestnik na ziemi — ja — Kosmokrator Chrześcijaństwa.
Przed Tobą, Pani moja Święta, schylam się w pokorze cichej biednego chłopa —
mówię Ci, nie opuść mnie w tej strasznej bezlitości, jaka jest Życie.
Tak, zbudził się we mnie Demon wszystkich żądz. W Tobie one znajdą prawo do Świętości. Inaczej ogarnie mnie obłęd. Będę tańczył na ulicach w nocy z kurtyzanami grając w srebrne trąby. Będę Twojego trupa gwałcił w tych cudnych komnatach, wśród ogrodów, gdzie łkają słowiki!...
MONASTERNY ŚPIEW: (przeraźliwy jak w Dzień Sądu Ostatecznego) Hospodynie pomiłuj! hospodynie pomiłuj! hospodynie pomiłuj!
B. NIKEFOR: (w rozpaczy i w grozie wznosząc ręce)

Hospodynie pomiłuj!
Hospodynie pomiłuj!
Hospodynie pomiłuj!
(mówi do B. Teofanu)

Jeśli to jest śmieszne, że ja Imperator największej monarchii świata tak żebrzę, to wiedz, iż mi pęka serce — łamie się nademną sklepienie jasne mego umysłu —
MONASTERNY ŚPIEW: Hospodynie pomiłuj! Hospodznie pomiłuj! Hospodynie pomiłuj!
B. TEOFANU: Żałuję!
B. NIKEFOR: Weźcie ją straże, złożyć w trumnie, trumnę nakryć wiekiem, niech tylko przez maleńkie szpary krat widzi jarzenie gromnic.
Ha, ziemia sama zrobiła tu mogiłę — jest otchłań.
Rzucam tę żagiew — leci — leci, staje się już iskrą —
WSZEGARD: Mówią, iż do piekła to wejście!
INNI: Do pałaców bazyliszka — —
B. NIKEFOR: Postawcie trumnę na tym sarkofagu.
Módlmy się.
A po skończeniu modlitw, trumnę strącimy tu w tę otchłań.
Kończmy!
B. TEOFANU: Poczekajcie, aż i ja ukończę.
(z kwiatuszków zaplata sobie wianek)
B. NIKEFOR: Zakryć ją w czarne prześcieradło — zawrzyjcie trumnę.
(Grabarze odziani czarno, zarzucają Bazilissie kir na całą postać i kładną do trumny. Wychodzi Roman Melodos, w szacie modrej z krwawiącym się rubinem na ramieniu. Włosy długie jak u kobiety, twarz natchniona sprawia wrażenie Chrystusa. W ręce harfa orficka. Tłum rozstępuje się przed nim w zbożnej trwodze).
R. MELODOS: (surowo do B. Nikefora) Nie zamykajcie Waszej żyjącej duszy w trumnie!
B. NIKEFOR: Duszy swej nie mam! zabrakło jej tak straszliwie, jak by mi kto zdmuchnął słońce.

MONASTERNY ŚPIEW: Wiczny upakoj —
MONASTERNY ŚPIEW: Wicznywiczny upakoj —
MONASTERNY ŚPIEW: Wiczny upawiczny upakoj —
wiczny upakoj —
wiczny upakoj —  wiczny upakoj —
wiczny upakoj —  wiczny upakoj —  wiczny upakoj!

PATRYCJUSZE: Nadmierną Twą boleść, Panie, niechaj ukoi Misterjum — otóż ono tu idzie i my łączmy się z nim. Wszyscy tu być muszą uczestnikami. Damy wielkoświatowe i mniszki obnażają swe piersi i zapalają pochodnie. Ach, to korowód Dżumy... jej straszny nadpąknięty dzwon targa nasze dusze i pobudza do płaczu. Czerńcy klasztorni mają ośmiorzemienne bicze i aż do krwi smagają kobiety po obnażonem ciele. W odwrotnym zaś nawrocie z góry — Katodos, kobiety żagwiami przypiekają mężczyzn, symbolizując 7 grzechów głównych. Ta mniszka dowpół naga — to ksieni Kasja. Ona wyobraża miłość grzeszną — chwyta się strzemion umarłego rycerza.
Złowieszczy rycerz na koniu, po bezwładności widać, że jest umarłym.
(Na czele Misterjum wysuwa się Roman Melodos — Orfeusz z harfą, postać jego wzniosła sprawia wrażenie Chrystusa. Tłum cały mówi melopeją, tj. przyśpiewem, zwracając się do B. Teofanu, która w kirze i kwiatach leży w trumnie).
ANODOS: (kobiety)

Niech spocznie od ciężkości
swej pracy i miłości —
dla niebiańskiego zjednania
ginęła —
już wpłynęła
w ciszę winobrania.

KATODOS: (mężczyźni)

W posępnej grobu celi
nad trumną migocą anieli
i odpędzają złe cienie.
Kres rozpaczy!
zobaczy
wśród błyskawicy — zbawienie!

(Ksieni Kasja uchyla swych szat i wpółnaga, chwyta się strzemion rycerza).
CHÓR:

Patrzcie, kto ten rycerz złowrogi —
umarły — któremu oczy świecą?
wichry z podziemia tu lecą —
Jezusowe idą wrogi!

MNISZKA-MIŁOŚĆ:

W grzechu z Tobą połączona
ukochałam to, co kona —
Kochanku mojego łona!
wolałam Twą nałożnicą
być — niźli w niebie Anhelicą!
miłość mi urzekła
duszę, co idzie do piekła.
Przy tym promiennym zewłoku
idę wdowa wśród mroku.
Z Tobą byłam szalejąca,
z Tobą w grobie będę śpiąca,
nie wrócę do Syjonu!
Zdejm krzyż ze mnie —
podziemnie
idźmy do Wielkiego Tronu!
Meteor w otchłań leci —
mój kochanku, Paraklecie!...
brzmią radośnie
kantyleny —
to są moje łzy i treny!
w piekielnej zakwitają wiośnie!

CHÓR:

Na wieki idą w ciemności
wyklętej przez Boga miłości:

dla podziemnego zjednania
ginęli —
wpłynęli
na morze wygnania.

(Wtajemniczone otaczają R. Melodosa, jako Chrystusa).
ANODOS: (kobiety)

Wyjdźmy, o córy Syjonu —
nie płaczmy więcej Mocarza!
Salomon nie był tak w chwale —
jak wśród mogił wirydarza,
błyszczącym świeci krwawieniem
Ten — ukoronowany cieniem!
Mocarz, zwycięstwo dający,
choć nie w zwyciężcy rydwanie,
perłami krwawemi lśni...
W męczarń Oceanie
gasimy czarne pochodnie —
nasze miłoście i zbrodnie.
Dłuto rzeźbiarskie ma w ręce,
by światów zatwierdził nim prawo —
nie zimny topór liktora,
lecz rokicinę łzawą!
gdyż, ach — od rózgi z żelaza
powiększa tylko się skaza!
Szata nieuroczysta,
którą włożyli mu gbury:
zgrzebło niewolnika,
niema tu z morza purpury!
On rzekł: Jestem robak ziemny!
w głębinie zabarwił się ciemnej!
Dawnego Fatum niewolnicy

mamy teraz Boga bratem!
Za przykładem Wieczystego
nie gardź tajnym Majestatem,
nie marznij, serce, uporem,
gdy w cierniach jest On — Dyktatorem!

(Na czoło pochodu wysuwa się Dżuma z klepsydrą, za nią idąca Śmierć bije w nadpęknięty dzwon, którego okropny głos szarpie wszystkie te serca w ciemnym padole. Wicher wściekły od gór porywa tłum jak zwiędłe liście, niektórzy padają w istotnej czy w imaginowanej męczarni dżumy. Dym od pochodni i gromnic snuje się ciężkim kirem. Tłum to wchodzi, to wychodzi, cisnąc się przez niskie, w podziemia wiodące wrota).
CHÓR:

Jak dym od wichru znikamy,
wypędzani wszyscy! nie wiemy
dokąd?! wśród mrocznej bramy
pod niskim sklepieniem — idziemy.
Palącym wichrem jest nam strach,
na oczach ciemna zasłona —
potniejem w zimnym pustkowiu,
wleczeni przez Charona.
W mieszkaniu tym podziemnem
ropuchy, żmije i widma tułacze:
tych biesiadników ma nasz dwór —
nasz koń jest czarny — i kracze!
Nad nami wyszepcą najbliżsi
zapomnień wiecznych pacierze,
miłość rozwikła swe sieci,
wróg nam dobytek zabierze!...

MNISZKA: (okuta już w łańcuchy i wiedziona przez straże. Mówi do krzyża. Kat zdejmuje jej koroną z cudnych włosów)

O, najświętszy Panie,
ból ciemności rwie!
mój najdroższy Jezu,
już oswobodź mnie!
W tym twardym łańcuchu
łamię się na duchu,
już biorą mnie.
Wzdychając, szlochając,
doziem się zginając —
cóż kocham?
wciąż szlocham —
nie wyzwolisz mnie!

ROMAN MELODOS: (z harfą jak Orfeusz)

Dlaczego walczy świat
o marną sławę?
wszak horyzonty
chmurne i mgławe!
Tak się rozwiewa
nasza potęga,
jakby rzucone na skałę
gliniane posągi!
Kto życia nędzy ubranej
w jaskrawe maski
ufa — niech pisze w piekle
tysiąc i jedną skazki!
Fałszem miłości bezsenne,
majestat króla w potędze,
złudne są mędrców sentencje,
przy lampie wyczytane w księdze!

Mówcie, gdzie jest Salomon,
Mag nad Abrakadabrą wiedzy?
gdzie Herkules i Jazon
półbogi greckiego narodu?
gdzie piękny Alcybiades,
który miał tyle kochanek?
gdzie goście ze Sympozjonu?
wszak wnet zaświta już ranek...
Gdzie łuk tryumfu Cezara,
może wy, Furje, wiécie?
gdzie Rzym, którego sława,
jak piorun zgasła w zenicie...
Xerxes, król nad królami,
który łańcuchem bił morze —
Arystoteles mędrzec,
który zbudował tron wiedzy —
o, pożywienie robactwa,
tacy książęta!
o łzy na Górach Świata —
wiekowe pęta!
Poznając wiekuistność,
zasłony ciemne rwąc —
szczęśliw, kto Mędrcem wyrasta
nad życia mroczną otchłanią!

(Wchodzą Książęta Oślepieni, przykuci do krzyża — niosą ikonę Matki Boskiej, za starcem Kraterosem idąc, którego prowadzi pies, — zwracają się ku B. Teofanu na trumnie siedzącej; wśród ciszy rozlega się gwałtowny łoskot morza).
KSIĄŻĘTA OŚLEPIENI:

Witaj królowo głębin,
Matko bez miłosierdzia,

żywocie goryczy,
rozpaczy nasza — witaj!
Do Ciebie wzywamy wygnańce, synowie Hewy!
Do Ciebie wzdychamy, umęczeni wśród mroku
tej niezbadanej, pełnej hańbiących łez, doliny zgonu!
Orędowniczko zbłąkanych na ziemi —
niemiłosierne oczy na nas zwróć
i zatratę, błogosławiony owoc z drzewa Twojego żywota,
ukaż nam — za kresem naszego wygnania.
O Najmędrsza, wiekuistnie żywa,
Gehenno zła, nielitościwa!

B. NIKEFOR: Usłyszałem tu słowa bólu, który jest mojemu podobny.
Uwolnijcie oślepionych książąt, niech każdy płynie do swojej ojczyzny, a kto jej niema, niech błądzi po świecie, marząc o niej jak Homer!
(Straże rozkuwają książąt, lecz ci idą nad morze i bezradnie krzyż ustawiwszy pochylony w ziemi, siadają pod nim jak czarne oślepłe kruki).
B. NIKEFOR: Teraz misterjum skończone.
Wzywają mnie sprawy państwa, na wzgórzach dalekich widzę strażnicze ognie, które donoszą mi o wtargnięciu słowian w granice Monarchii.
(patrząc w trumnę)
Gdybyś mnie Ty miłowała, nie byłbym tylko złowieszczym strażnikiem nieszczęścia.
(do tłumu)
Idę zebrać wojsko... nie czyńmy już daremnych prób uratowania tej Duszy z otchłani, w którą zstąpi!
(patrząc w trumnę)
Tak, na miły Bóg — pozostaniesz już tam jak Persefona przy swym Piekielniku!
Strąćcie trumną.
ROMAN MELODOS: Pod kirem słychać śmiech!
PATRYCJUSZE: Nie mogąc znieść grozy, zapada w obłęd.
R. MELODOS: Słyszą słowa: miłość prowadzi do karmienia i ja karmię!...
Monarcho, teraz i ja wyznam: Bazilissa ma dziecko trzymiesięczne!
PATRYCJUSZE: Bazilissa ma dziecko swe tam w grocie — — nie można zabijać dziecka, karząc matkę — —

MONASTERNY ŚPIEW: Wiczny upakoj —
MONASTERNY ŚPIEW: Wicznywiczny upakoj —
MONASTERNY ŚPIEW: Wiczny upawiczny upakoj —
wiczny upakoj —
wiczny upakoj —  wiczny upakoj —
wiczny upakoj —  wiczny upakoj —  wiczny upakoj!

R. MELODOS: Daje mu ambrozyi —
zrodzonemu z tej wielkiej miłości na wieży Hadesu, w czasie gdy wojska ginęły w boju piorunowej nocy!
B. NIKEFOR: Więc wygrałem szczęście! —
Czemże Ona była, kiedym ją zdobywał?
niezdolna aż po ostatnią wieczność już być moją —
a teraz chce się wywinąć z pod mojego gniewu?
Rozchylić kiry! (do Melodosa) Chciej wybadać. Czemu tak złowroga?
B. TEOFANU: Miłość mię przenika rubinowym ogniem.
Djonizos wtajemniczający w cudowność grozy tego życia, bo innego niema!
B. NIKEFOR: Jeśli nie Szatan!
B. TEOFANU: Sam nie wiesz, jak wzdrygnąłeś naraz moją duszą!
(w zadumie) Któżby jak nie Szatan? miał włócznię zieloną ze złotymi znaki — i on mnie spotykał w jaskini — jego namiętne chwytały mnie objęcia —
Mrok, którego ostrogi rzucały w nocy blask rubinowy, jakby z podziemi wychodził ogień, jakby pękła ziemia —
B. NIKEFOR: (do siebie) Lecz to szaleństwo —
Cymisches źle zamknięty, tu korzysta z wyjścia, a zbroja jego tu wisi jako wotum.
(głośno) Widziałem sam Cień Zagreusa —
B. TEOFANU: Widzisz, jakiś Ty dobry — tak, to był Djonizos...
Bóg Hadesu — w ekstazie pogrąża naraz miłości i złudy —
R. MELODOS: Nie jest to złuda! stawszy się matką wystawiłaś kolumnę w świątyni wieczności!
B. TEOFANU: Czy nie jest każda z kobiet morderczynią? Czy nie zabija tych wszystkich nasion, z których tylko jedno ocala od zagłady jakiś traf nieszczęsny?
Attyla wszak miał 600 dzieci, bo nigdy nie powtarzał nocy z tą samą... małżonką.
Jaźń ludzka powstaje wśród mirjady nasion, wśród setek uścisków — przypadkiem jedno maleńkie sperma wytworzy tę potworną górę Syzyfa, co się zwie Człowiekiem.
R. MELODOS: Tyś nie zabijała żadnej mocy w sobie, coś wzięła z chwili jednej — przekażesz wieczności.
B. NIKEFOR: Kończmy! już niema czasu. Tobie jest śmierć straszna — lub mnie umiłuj. Wtedy wrócisz do Bizancjum. Samodzielnie będziesz rządziła jak Semiramida lub królowa Saba.
Z tysiącem komnat pałac jest na Twe rozkazy. Ja chcę tylko jednej z Tobą nocy. Potem odejdę. I znów będę miał pod głową siodło, wicher w górze, u boku miecz, nad głową bezsenność — w sercu pustynię, przedemną wizję Ojczyzny, której nikt nie zmartwychwznosi zemną. Mów, że mnie miłujesz, Bazylisso, a ja bądą się kajał, żem pragnął Twej zguby.
To ile jest, straszno być na świecie samym.
Mogliśmy być ludźmi — Adamem i Hewą!
R. MELODOS: Weź Jej dziecię z uścisku skrzydlatego Ahura pustyni.
Zobaczysz, jak stanie się naraz dziewiczą, będąc Matką. Jak wspomni spartańskie dawne pieśni, któremi odradzała się wiecznie Hellada!
B. TEOFANU: (złowrogo) Jeśli tyle narodowości we mnie się zmiesza, grek, arab, Ormianin, tęsknota za słowiańskim Lokim —
zaiste, zagraża mi los wieży Babel:
nikt mię nie zechce — ukończyć.
R. MELODOS: Spójrz w Twoją duszę — jest w niej światło i ciemność, otchłań i gwiazdy, źwierzę na czterech nogach i Cherubim z skrzydlami bez liczby — wszystko to zwie się w Tobie — Człowiek!
B. TEOFANU: Człowiekiem jest ten, kto znalazł swoje dopełnienie. Zegnam Cię, Nikeforze!
R. MELODOS: Nie bądź tak kamienną! miej już serce zielone, jakby las majowy.
B. TEOFANU: Taka jestem, Panie, iż mam serce jedno: mogę dać je tylko w szaleństwie, w ekstazie modlitwy, w jasnowidzeniu wszystkich światów, w torturze nadwypełnień, w tej otchłani, której nie zdołają przemierzyć potworne skrzydła znikomości!
B. NIKEFOR: W nieszczęściu bezgranicznem pójdę wielkiego wyrzeczenia się, czując iż na wieki Jestem.
B. TEOFANU: Zaiste, nigdy większej miłości nie mógłbyś osiągnąć — nigdy z czystszym ogniem Prometeusza nie spotkasz się, Nikeforze!
Mówię to spokojnie, patrząc na to morze z góry, gdzie błysnął księżyc — i ukazał taflę macierzystego życia przerytą dziwnemi rzekami, które się zdają poematem kabalistycznym, a są siecią nurtów.
Tak, morze i dusza mają swe nurty.
Musimy przyznać jeden przywilej duszy — bez względu czy jest nieśmiertelna, czy zgaśnie jak iskra; przyznajmy duszy to, iż jej inna zrozumieć nie może!
Żegnam Cię, doprawdy.
R. MELODOS: Nie pójdziesz stąd z tym obłędem w oczach. Mów, czemu Go opuszczasz?
Dziecię Twe nie powinno Was grodzić! niewinne, cudowne dzieciątko, co ma całą twarz z oczu — z tych ogromnych dwojga kraterów, które widzą naraz wszystkie dziwa w ametystowej grocie świata!
B. NIKEFOR: Wzruszam się — nie jestem potworem. Kochaj je — i kochaj Djonizosa. Tego co jest nadczłowiekiem.
Tylko nie unoś ku swej wyżynie komedjanta — który nie jest wart być wężem pod Twoją stopą — małego człowieka — —
Muszę wieść flotę przeciwko Rossom. Jeśli zwyciężę, przeżyję, tu wrócę —
Kto wie?
lecz nie chcę siebie słabić marzeniami.
Lepiej nie! Nie!
Bądź więc do końca Panią swej ciemnej Gehenny!
R. MELODOS: (ukazując spadające meteory) Tak zaiste, należałoby płakać, lecz któż ma łzy dla gwiazd, lecących w otchłań? to ich przeznaczenie.
B. TEOFANU: Tu przy tym niedoszłym moim grobie — spełnią się dziś moje wyzwoliny. Tu rzucam czary na cały okrąg morza i wołam okręty ku mnie.
(B. Teofanu odchodzi nad morze).
WSZEGARD: (z za drzewa do B. Nikefora) Błagam Cię, Panie, czekajmy chwili dopóki Dusza ludzka Bazilissy nie ustąpi przed jej wilkołactwem.
Wyznam Ci, Panie, że chcąc tropić zaszedłem daleko — jestem kochankiem mądrej Pani Welii, bywam na sabbacie, lecz nie o tem mowa!...
Znalazłem medykament, który jest wybornym środkiem na wzbudzenie żądz — — możesz Bazilissie ofiarować w kwiatku, który wąchając — ujrzy tylko Ciebie na całym świecie — najjedyniejszego!
B. NIKEFOR: Milcz, mam pewien pomysł, którego satanizm głębszy jest, niż piekło!
(oddala się)
WSZEGARD: Coś mną pomiatać zaczyna Kosmokrator — a miałem właśnie tej nocy widzenie:
Wszegardzie, rzekł mi głos, powitaj Bazileusa, który jest w kloacznym kurytarzu.
Pójdę i powitam. Będę jak pasterz Betlejemski i zaśpiewam: (śpiewa)

Kto tam kołace
w ciemnym kurytarzu?

witaj —
dobry mój Cesarzu!

Lecz ponieważ sen jest symbolem, a w kloacznym kurytarzu mej duszy ja widzę siebie?
Widzę wszak w najciemniejszej kałuży zawsze moje własne odbicie!
Witaj więc Bazileusie, Wszegardzie I.!
Lecz co należy czynić, aby los się wypełnił?
Trzeba intrygować przeciwko obecnemu, tak lichemu władcy!
Witam Cię, Wszegardzie I! a potem — kto wie, Wszegardzie I?!
(Kilku literatów ze stolicy idąc rozmawiają, wśród nich widać Choerinę bardzo dystyngowanego i Rumbaropula obwieszonego szkaplerzami z workiem pieniędzy u boku).
RUMBAROPULOS: Roman Melodos zarzucił literaturę, gdy właśnie mógł w niej celować, dobijając się sławy jak ja — Rumbaropul, zwany Protobestiariosem Golgoty; podobnie Imci Choerina tworzy nową szkołę filozoficznosatyryczną i cieszy się już ogólnem poważaniem!
JEGO SEKRETARZ: Jak tylu innych kolegów Homera, św. Bazylego i Teodora Prodromosa!
CHOERINA: Dobrze uczynił Melodos, że od takich kolegów i znawców umył ręce!
Nie cierpię literatów: oni fałszują nam życie. Sami będąc ślepymi, wmawiają w innych swe majaczenia.
Zresztą w Bizancjum mają wielki respekt dla tandetnej literatury, ale Geniusze twórczy przed kościołami żebrzą, jak Ja i wódz Belizarjusz.
RUMBAROPUL: Czemuż ty nie oddasz się w opiekę
Kościoła — nie zginąłbyś! Kościół zawsze wyratuje! mógłbyś zostać chronografem!
CHOERINA: W celi zamknięty pisałbym elokubracje, naginając fakty życia wszechludzkiego pod ciasną i głupią formułę tego, co uważa mysi rozum Patryarchy za Objawienie w Starym i Nowym Testamencie! Największy czyn będzie pominięty, jako niegodny wspomnienia; każdy zaś ochłap rzucony kongregacyi, uważa się za mądrość tchnioną przez Boga.
WSZEGARD: (podchodzi, usłyszawszy te słowa) Czy i ty zostałeś heretykiem, adeptem djabła, nieposkromionym Bogoburcą? może jak Melodos, wybran jesteś prorokiem w jakiejś tu gminie górskiej?
Nasz święty Synod zdawna już ma przygotowany loszek dla Melodosa —
o tu —
obok Jana Cymischesa zamkniemy niejakiego psa oślepionego!
RUMBAROPUL: (dyplomatycznie) Ja myślę — zresztą to jest moje prywatne zdanie, że bądź co bądź nie są to już czasy Najświętszej Bazilissy Ireny, która kazała oczy wyłupić swemu synowi ad majorem Dei gloriam, w tej purpurowej komnacie, gdzie ujrzał pierwsze światło.
WSZEGARD: Bazilissa Irena była kobietą, a jak mówi święty jeden, kobieta jest to gnój w szatach!
CHOERINA: Bawisz mnie, dobry Wszegardzie, miło jest z Tobą szczerze pomówić — akurat, kiedy niema Twej przyjaciółki — ale już idź, bo widzę ten ździczały Melodos, adept djabła, mógłby Cię na rogach ponieść, aż przed tron Djonizosa w piekle.
RUMBAROPUL: Ulituj się nad sobą, Choerina, chcesz utracić beneficia i prebendy? Ty przy swym zdrowym rozumie zechcesz li stanąć w obronie tego trędowatego?
CHOERINA: Masz rację, jeszcze nas kto zadenuncjuje. Idźmy, właśnie proszę despotów i osobliwie Ciebie, Ojcze Ihumenie, na mały podkurek u mnie: na pierwsze danie krewety, białe raki morskie, ostrygi, pulardy ze szparagami, mureny gotowane w garusie z wnętrzności innych ryb na winie, tudzież cały wieprz ubrany w wątróbki z dziczyzny; na drugie danie, jeszcze ostrygi i ślimaki, lecz w sosie; zwierzyna jak jeleń, dzik, bekasy, kwiczoły, jaja żółwi faszerowane truflami; sałaty różnorodne i ciastka zimne, podlane sokiem z ananasów; na trzecie danie pieczone żórawie, pawie i łabędzie; dla amatorów specjalnie jądra nosorożca, gotowane w stuletnim winie Lacrimae Christi —
WSZEGARD: Winszuję Ci Choerina, skąd Ci to natchnienie?
CHOERINA: Z nieba. Komentuję obecnie wiersz z Pieśni nad Pieśniami: wyciągnął rękę dziurą i ułapił mnie. Na ten temat miewam wykłady dla kurtyzan, umajone przez rozbiór Ars amatoria i dzieł Atheneusza. Kto się odda w opiekę kurtyzan, też nie zginie.
(Przechodzi Mistos wraz z kobietą)
MISTOS: Jestem Syn Boży — anibyś się tego nie spodziewała? słuchaj mnie, będę tylko z Tobą sam na sam — z oba duszą, z Tobą kapłanko św. Hermafrodytosa, z Tobą duszo, duszo — —
CHOERINA: Duszą się już, idźmy gdzie dalej!
(Przechodzą wszyscy)
(Roman Melodos podchodzi ku morzu, opiera na ziemi harfę orficką. Podobien jest zaiste prorokowi: odziany w płaszcz modry z kamieniami rubinowymi na ramionach. Włosy czarne, wijące się, cera ciemna, oczy duże fosforyzują, wpatrzone w twarz Bazilissy).
R. MELODOS: W imię tego kwiatu, który zerwałem dla Ciebie na jeziorze Urmia wśród gór Kaukaskich! Księżyc tchnął w niego moc ożywczą!
(Bazilissa Teofanu nie patrząc nań, bierze kwiat położony jej na sarkofagu).
Dla Ciebie powędrowałem ku tym straszliwym lodowcom, gdzie żył Prometeusz! dla Ciebie tu przyszedłem, śpiewając misterjum, którego jedyną wartością jest ból w nim zawarty.
Misterjum to utworzyłem, jak św. Jan kładnąc głowę na piersi Mistrza —
B. TEOFANU: A teraz? uznajesz li Go jeszcze za Boga?
R. MELODOS: Mógłżebym wątpić?
B. TEOFANU: Uznaj Go za Człowieka — i jest to daleko więcej! za Człowieka pierwotnie wspaniałego, jakich znała starożytność w Indjach, kiedy Helleni byli jeszcze dziećmi mitologizującymi o miłostkach Jowisza; tam w Indjach 13.303 lat przed naszym Jezusem Panem był już pierwszy papież Brahmatma.
R. MELODOS: Skądże wiadome są tak odlegle lata, dawniejsze niż ziemia według lat Genezy?
B. TEOFANU: Indusi pisali na niebie: wielkie wypadki oznaczali w niebieskim Zodjaku: wiedz, iż gwiazdy względem planet mają zawsze swój układ jedyny, który się już nie powtarza, choć można go wyliczyć. Nasze lat wyliczenie, nasz pierwszy człowiek — to są igraszki w wielkiej Historyi Kosmosu, znanej starodawnym Egipcjanom, Chaldejom, Indom.
R. MELODOS: Lecz Chrystus był Zbawicielem!
B. TEOFANU: W Indjach był Kriszna, zdradził Go Angada i Tamten poniósł śmierć na drzewie!
Indje ożyły od wielkiej nauki, która wyzwoliła duszę.
Do nas przypłynęła tylko miałka, zmieszana z nadbrzeżnym mułem, fala.
W potępionych czterdziestu kilku apokryficznych ewangeliach wiele jest mądrości, idącej do nas podziemnym echem... nietylko w tych czterech uznanych za niewątpliwe...
R. MELODOS: Dawniej mówiłaś zemną jak Upiór-kobieta, teraz mówisz jako Wiedząca, groźna nosicielka światła...
B. TEOFANU: Nawet już nie wiemy, jak dalece nic wiedzieć nie możemy o tem, co jedynie pragniemy wiedzieć:
o Przeznaczeniu Człowieka!
(Dalekie echo: Hye! Kye!)
Myśleć — to nie wystarcza, aby już być sobą: jestto budować dom na gruncie pełnym wyżłobień pod ziemią: mozolna budowa osunie się w jednej chwili, i zmęczony duch stanie nad przepaścią, nie mając już nad sobą nieba.
R. MELODOS: Więc cóż mi zwieścisz Ty, Luciferowy Duchu? jaką masz wiedzę i pewność ostateczną?
B. TEOFANU: Żadnej!...
(rzuca kwiat w szczelinę).
Niechaj rozbudzi ten kwiat smoka pod ziemią — i ten niech przyjdzie wszystko życie pochłonąć...
(Melodos odchodzi).

(Trwa milczenie. Teofanu stoi wpatrzona w morze. Wtem odzywa się trzykrotnie puszczyk. Z okna więziennego wysuwa się Jan Cymisches, wybladły, z włosami splątanymi i czerwonymi, jak księżyc nad bagnem.
Zahuczał znów puszczyk).

J. CYMISCHES: Już idzie ta przebrzydła Teodora, jak zwykle co wieczór przed mą kratę!
(Wzdłuż murów przekrada się X. Teodora przebrana za wilkołaka, z wilczurą i w szacie purpurowej, na głowie korona imitująca koronę Bazilissy).
X. TEODORA: Ze wszystkich więźniów, Ciebie mają za najniebezpieczniejszego wichrzyciela.
J. CYMISCHES: Uczyń to, co obiecałaś!
X. TEODORA: Nie jest łatwo podłożyć ogień grecki pod te mury, aby się zetliły. Mogę być zabita przez straże, bo choć mnie biorą za wilkołaka Bazilissę, ale przecież który niedowiarek może puścić w potwora jaką skałką.
J. CYMISCHES: Proszę, objaw mi sposób, jakim tu z klasztoru Twego wchodzisz...
X. TEODORA: Nigdy! Trzymam Cię — jak kanarka w klatce!
J. CYMISCHES: Powiem, jaka nagroda czeka...
X. TEODORA: Nagroda? od zrujnowanego więźnia i banity?
J. CYMISCHES: Nagroda moich pieszczot... zali widziałaś, jak sykomora zanurza się gałęźmi w wodę?
X. TEODORA: Zimne pieszczoty, nie jestem topielicą!
J. CYMISCHES: No, to przysięgam, że jakby święta Słupnica —
X, TEODORA: Co?
J. CYMISCHES: ...wzniesiona będziesz do nieba.
X. TEODORA: Krótkie to są chwile!...
J. CYMISCHES: Co, krótkie? miesiąc miodowy i do tego z imbirem!
Ukażę Ci w lasach pod Araratem Centaurów, których świdrowaty uścisk stawał się rozkoszą zabójczą nawet dla bachicznych samic!
X. TEODORA: Mów to Kasjanie, ona lubi dobrą literaturę! Ja wyrosłam z bajek.
(Rozbłyska księżyc).
J. CYMISCHES: Potrójne nieszczęście, kiedy kobieta jest brzydka, głupia i złośliwa!
X. TEODORA: Co?
J. CYMISCHES: Myślę o Kasjanie...
X. TEODORA: Chcę w to wierzyć. Zanim zdołam zebrać tyle złota, by przekupić straże z mojego klasztoru — przeminą miesiące... Jest nadzwyczajny dozór w tej górskiej krainie, odkąd mieszka tu Bazilissa. Ja Ciebie samego wypuścić nie chcę, a kiedy będziemy razem, to ze strachu że Cię wydam, będziesz mi wierny. Bądź więc przez niejaki czas cierpliwym... ja postaram się umilać Twe noce. Lecz zima zabruka błotem nowej zawieruchy, nim Ci przyrzekam wyjście. Przez zodjak cały musisz być jeszcze cierpliwym.
J. CYMISCHES: Niech język Twój wyliże nawóz po wszystkich źwierzętach Zodjaku! obmierzła czarownico!
X. TEODORA: Ja obmierzła? tyłeś mię nacałował przez kratę...
J. CYMISCHES: Za ten czyn bohaterski należy się mi nagroda najwyższa na erotycznych igrzyskach... Gdzie niema aniołów, tam kobieta z Mardary może być też aniołem.
X. TEODORA: Niech Ci szatan nigdy nie sprawi takiej boleści swym ogniowym trójzębem, jak Ty mnie teraz językiem! Dobrze mówi przysłowie: ormiański przyjaciel — najgorszy wróg!
(odchodzi)
J. CYMISCHES: To mi się udało wywieść w pole tę małą, gdyby wiedziała na kogo ja poluję, dawnoby z mojej czaszki wrony miały puhar!
MONASTERNY ŚPIEW: Hospodynie pomiłuj!
hospodynie pomiłuj!
hospodynie pomiłuj!
Hospodynie pomiłuj!
B. TEOFANU: (mówi cicho, lecz przeszywająco) Wyjdź z głębiny mroku — Wiekuistnie Zły!
(Jan Cymisches wychodzi z podziemi — ubiera się prędko w zbroję, która wisi jako votum. Nagle na ramię kładnie mu rękę Welia, wysoka, istna czarownica).
WELIA: Ja zawołam straże i wydam spisek Twój z Teodorą! Ona umrze głodową śmiercią w lochu klasztornym, a Tobie wy łupią oczy i obetną ręce.
J. CYMISCHES: Mówisz niewątpliwie doskonałą prawdę...
WELIA: Jeśli będziesz wiernie oddany mej córce —
J. CYMISCHES: Sukkub, wampir, czarownica, stryga, empuza i baubo w jednej osobie błądzącej Bazilissy!...
Mówiąc prostym greckim językiem: szlachetną duszę Twą oddaj Xiążęciu Zagłady!
WELIA: Więc tu zgnij!...
J. CYMISCHES: Nie, doprawdy: cóź mi to szkodzi, że na mnie, jak na źwierzęciu, pojeździ noc całą ta Panieneczka, bijąc mnie łopatą i zapędzając po djabelskich jarach?... Wolę to, niż mam rozpęcznieć jak limba od nadmiaru żywicy...
WELIA: Nadpływają korabie Rossów — i tam jest kniaź, za którym tęskni moja córa —
Uwiadom go iż ona tu jest i że straży mało.
J. CYMISCHES: (do siebie) Jeśli zostanę cesarzem, będę wiedział, co należy czynić z wiedźmami, które mają piękne córy na lep dla awanturników!
WELIA: Ażeby zaś skutek był pewniejszy, daj mu ten pierścień od matki jego xiężny Olgi — niech włoży na palec Bazilissie —
J. CYMISCHES: Dobra matko wężów i turkawek, jeśli to ma wzniecić miłość, nie mogłaś znaleść w żadnym kącie tej planety lepszego posłańca. Jestem Wielki Kofta w tych wszystkich utarczkach, gdzie trzeba drabiny, namów i sennego ziela! W pierścieniu tym odgaduję ziarno mandragory, kamień z mózgu smoka, tudzież światło zbierane ze studni klasztornej w noc, gdy świeci Wenus —
WELIA: Mylisz się — jest tu żywa krew... zresztą to Ciebie nie tyczy, rozumiesz!
J. CYMISCHES: Czy działa to tylko na mężczyzn?
WELIA: Toż kniaź nie jest białogłową —
J. CYMISCHES: Lecz gdyby miał pewną w swej naturze lukę?
WELIA: Siarka pali mnie i Ciebie, toż ogień grecki pożera jednako Twe i moje ciało... lecz cóż ty jesteś za tępiec!...
J. CYMISCHES: Stępiałem w dowcipie, ależ naturalnie — cóż to mnie obchodzi!... Daj mi ten pierścień i mnie nie wydaj, a ujrzysz, jakim zaprzęgiem będziemy: kniaź, Nikefor i ja pod siodłem Twej córy — zawieziemy ją aż do kraju, gdzie Hekate najśliczniejsze w raju jabłko rzuca na pożarcie psu trójgłowemu, który trzy mordy liże i trzy podogonia...
WELIA: Jeśli nie dokonasz rozkazu, my zaklniemy żmiję, że Ci Twe serce obejmie kręgami, żebra Ci wygną i głowa wykręci się w tył, że będziesz chodził rakiem —
J. CYMISCHES: Poznałem Waszą moc słuchu, łaskawa Hekato, i chcę być z Wami w takiej harmonii, jak kradnący się w nocy kochanek z psem, księżycem, i skrzypiącym schodem.
WELIA: Spieszę do groty, by zapalić ognie, korabie Rossów niech poznają drogę wśród raf mirjady!
(odchodzi)
B. TEOFANU: (wciąż wpatrzona w morze) Ukaż mi drogę z żelaza nabijaną djamentami!
Moje serce jest rolą, którą Ty zasiej w smocze zęby: niech kłosy na niej zabłysną wyrokiem błyskawic niszczących Boga...
Nie będę mieć łez —
J. CYMISCHES: (podchodząc) Ohydna woda!
B. TEOFANU: (nie widząc go) Jam łuk o napiętej cięciwie, serce moje jest w ogniu, myśli me rozpalone do białości Syrjusza!
Jedną z mych strzał wymierzam w swą najgłębszą Miłość, która wisi na krzyżu.
J. CYMISCHES: (do siebie) Leżeć Ci się będzie dobrze zemną na krzyżu!
B. TEOFANU: Jestem Marją Medeą!
J. CYMISCHES: Mądrzejsze słowa słyszę, niż możnaby po takim wichrze, jakim ja jestem, spodziewać się!
Ona Medeą, Nikefor będzie Jazonem — a ja posiądę Złote Runo.
Pierścienia nie użyję, idąc sam do szturmu na zdobycie tronu i jeszcze trocha więcej.
Hola! do djabła! Jakiś Pan przy niej! Może to zwidzenie poświatli księżyca?
Lecz jeśli tak nie jest, mój sztylet uderzy go również prędko, jak Bóg błyska gromem.
Zbrodnio!
dlaczego masz ten urok, jakiego niema żadne białe prześcieradło cnót nieskalanych!
Szatanie!
dlaczego wszystkiemi zbrodniami mówisz tej nocy mrocznej do mnie? rozchyl mi jej duszę, jakby kolana kobiety ukochanej, które się rozchylą na mych warg pieczęcie! Zbrodnio dawnego Morza! tak, zbrodnio pradawna tej Macierzy mokrej, która spłodziła przed mirjadą wieków Węża Myśliciela!...
Już zniknął ten Ktosik. Więc to mi się zwidział?!
Wierzę w moc własną. Nie włożę jej pierścienia! —
Słuchaj mię Bazilisso! wzeszła gwiazda Wenus!
B. TEOFANU: Kto ty jesteś?
J. CYMISCHES: Strażnik Twych granic.
TEOFANU: Nie mam granic i nie znam Cię wśród mych dworzan.
J. CYMISCHES: Jam strażnik państwa romańskiego, biłem się z czarnymi, nieraz dni 15 nie miewałem w ustach pokarmu, zabijając lwy maczugą. A teraz pójdę z zabijać wszystko, co mnie przedziela od tronu Twojego.
TEOFANU: Jak śmiesz czarnym nazywać lud święty arabów?
J. CYMISCHES: Wciąż go przeklina nasza ortodoksja!
TEOFANU: Nie zdajesz się mnichem.
J. CYMISCHES: Jam przeor w klasztorze miłości.
TEOFANU: Wyszłeś z więzienia —
J. CYMISCHES: Odtąd nieujęty, aż Ciebie ujmę!
TEOFANU: Mówisz niepowściągle!
J. CYMISCHES: Bom spalił most za mną!
TEOFANU: Nie spaliłeś ognia!
J. CYMISCHES: Jestem jeleń pragnący!
TEOFANU: Nie tą drogą do mnie!
J. CYMISCHES: Jam wybrał zatracenie, droga ta nie zmyli.
TEOFANU: Rozmawiasz z posągiem, który się sam stwarza.
J. CYMISCHES: Jam piorun, który światem będzie wnet sterował.
TEOFANU: Świat jest mi nazewnątrz.
J. CYMISCHES: Ja Cię przerzeźbę w wnętrzach aż do głębi!
TEOFANU: Próżny człowieku, mówisz hyperbole!
J. CYMISCHES: Jestem mało człowiek i strącę Cię w hyperból!
TEOFANU! Ja nie mam nic ludzkiego!...
J. CYMISCHES! Mylisz się Hewo!
TEOFANU: Mylisz się skorpionie, mając się za węża!
J. CYMISCHES: Jam nie pełznący, jam ten, który strąca.
TEOFANU: Strąć na mnie niebo!
J. CYMISCHES: Niebo Twe strąciłem w czeluście wulkanu!
TEOFANU: Tyś jest co Seifa? —
J. CYMISCHES: Pchnąłem go oburącz!
TEOFANU: Zbrodniarzu, każę okuć!
J. CYMISCHES: Spróbuj — własne moce!
TEOFANU: Szalony!
J. CYMISCHES: Miłująca!
TEOFANU: Potworze!
J. CYMISCHES: Twój — i w Tobie!
TEOFANU: Czemu on Cię nie zmógł? musiałeś być z tyłu!
J. CYMISCHES: On wierzył w Allaha, że broni mu pleców.
TEOFANU: Ty zaprzeczasz Duchom?
J. CYMISCHES: Nie przeczę, lecz nie dbam.
TEOFANU: Utonąłeś w zbrodni, jakiej nie zna ziemia!
J. CYMISCHES: Idę wesół przedsię, wiedząc żem kochany od istoty gorszej, niżeli ja jestem.
TEOFANU: Mnie bierzesz za cel swój?
J. CYMISCHES: Jesteś mi wieżą, z której skoczę w górę!
TEOFANU: Mam zamek nad Eufratem i łoże z kamienia, który tak świeci, że mógłby rozjaśnić wszystką noc wszechświata!
J. CYMISCHES: Na ten mit znajdę dreszcz stokroć ładniejszy.
TEOFANU: Teraz Cię chwyciłam: kłamiesz! mit Mój płynie z serca!...
J. CYMISCHES: Które jest słonecznikiem przy cieple mężczyzny!
TEOFANU: Każę Ci przywiesić do nóg ciężary i usadzę na ostrej kłodzie, jak czyniono z niewolnikami, by wymódz zeznanie: skąd jest Twa zuchwałość?
J. CYMISCHES: Powiem Ci wieżo: nie dbam o Twe blanki.
TEOFANU: Mówisz jak żołdak z dolnej kurdygardy.
J. CYMISCHES: Wchodzę jak słońce na góry zmroczone!
TEOFANU: Tyś nie Djonizos!
J. CYMISCHES: Lepszy milion razy! jam jest Kusiciel i Wypełniacz razem! spędziwszy zemną noc tysiąc i drugą, zapomnisz, że byłaś kiedyś tam — Szeherezadą!
TEOFANU: Mów tak Teodorze!
J. CYMISCHES: Ona jest mniszką i zwykła do pokus!
TEOFANU: Lecz tyś jest djabeł nazbyt już realny!
(do siebie) Moja otchłani, jakże mi jest smutno!
(nagle rozbłyska tęcza)
GŁOS DJONIZOSA: Na strasznych Twoich grobach jam jest cudów tęcza!
J. CYMISCHES: Mówię ja! nikogo więcej niema.
TEOFANU: Mówi bóg za tobą — i mówisz ty marny!
GŁOS DJONIZOSA: Jam tylko pozostał: słup tęczowych ogni!
TEOFANU: Jam Twoja, o Najgłębszy!
J. CYMISCHES: Przeklęta gamratko, wydarłaś się z objęć!
TEOFANU: Tęcze zbawienia nad zamgleń górami!...
J. CYMISCHES: Jakaś moc broni Cię i mnie wyszydza.
TEOFANU: Odchodzisz, moje światło?
J. CYMISCHES: Już słyszę straże — przysięgam Ci zemstę! Na wszystkie furje świata! jeszcze nie było kobiety, która mnie by odtrąciła!
Jeszcze nie było tak okrutnej dla samej siebie, bo zemsta ma jest nieugaszona i długa jak męczarnie Nessusa.
Wkładam Jej pierścień.
TEOFANU: Moc mię odeszła.
J. CYMISCHES: Nareszcie, jesteś moją!
TEOFANU: Twoją, nigdy, lecz już nie jestem sobą!
(J. Cymisches porywa ją i unosi wśród skał)
(Patrzy w nich Bazileus Nikefor, który przy ostatnich słowach zjawia się, idąc z bramy więzienia).
B. NIKEFOR: Wiedziałem, że się tak stanie — i to jest ma zemsta!
(Wichura zaczyna trzaskać gałęziami, morze wprost wyje. Błyska — i nagle fundamenty nieba zwala na ziemią piorun! Bazileus Nikefor idzie za skały tam, gdzie poszli tamci —)
(Starzec wchodzi wiekowy, ślepy Krateros, prowadzi go pies na sznurze. Zbliżają się do książąt oślepionych, którzy siedzą wśród skał).
KRATEROS: Idźmy, Dostojni Panowie, niemamy już czego spodziewać się po życiu — lepiej runąć odrazu w morze!
I. KSIĄŻĘ: Wszystkie obłoki naszych tęsknot wsiąkły już w głębinę.
II. KSIĄŻĘ: Uciekajmy, uciekajmy przed myślami naszemi... jak straszny jest ich los...
III. KSIĄŻĘ: W mroku nieprzeniknionym występują świetlane postacie niby z palącego się różowego marmuru.
IV. KSIĄŻĘ: Ja poznaję po głosach: idą wtajemniczeni na misterja tajne Pryjapa.
WELIA: (wchodzi i mówi do Kraterosa) Znowu widzę tam w kaplicy Pryjapa jest ciemno — nie zapaliłeś lamp?! na szczęście masz jeszcze chwilę czasu, zanim korowód nasz przejdzie po lesie, szukając rozkwitłego w nocy kwiecia Mandragory.
Weź tą skrzynią i wrzuć ją do morza.
Weź ten niewielki ciężar — idź i utop w morzu.
KRATEROS: Co to? Ja niechcę!
WELIA: Przysięgam Ci, że to nic żyjącego! zresztą i tak nie ujrzysz, bo jesteś ślepy.
KRATEROS: Tu są kamienie?
WELIA: Bardzo drogie kamienie...
Zato dziś wieczorem uproszą do nas Anastazję, skulisz się u jej nóg i będziesz leżał.
KRATEROS: Już idę, idę — będzie Nastuchna! nie zawiedź, bo nigdybym Cię już nie usłuchał.
WELIA: (do siebie) Może i on za jednym zamachem wleci w morze!... krew zebrałam wszystką do fiali na uroczystość Djonisa, kropla ze serca jest w pierścieniu...
(głośno)
A nie zapomnij o lampach w świątyni Pryjapa!
(do książąt oślepionych)
I cóż wy tu będziecie tęsknić? przyłączcie się do naszego korowodu, po ciemku wybierzcie Afrodytę w jej tysiącznych odmianach!
I. KSIĄŻĘ: Każdy z nas gotów zaprzedać ostatnią suknię, pozwoli się bez trumny pogrześć i nago, ale weźmie za kochankę wprzód jedną z tych przepięknych — —
(maca)
Korybantek — — cór Pieprzowego drzewa i Wenery.
(szuka w ciemności, osypywany śmiechem przebiegających z klasztoru do lasu satyrów i bachantek)
II. KSIĄŻĘ: I ja... niechże mi która pozwoli się uskubnąć —
WSZYSCY KSIĄŻĘTA: My wszyscy oślepieni, jesteśmy tacy sami grzeszni ludzie, jak inni! na szczęście, nie lepsi od innych!...
(Czepiają się kobiet, — korowód wychodzi. Krateros wiedziony przez psa, idzie dźwigając skrzynię).
KRATEROS: Prowadź mię, poczciwy Darze, prowadź nad głębinę ku tej, bądź co bądź, świątyni, gdzie muszę zapalić czerwone latarnie przed uroczystością.
Jestem już zbudzony z ułudy, że ktokolwiek naprawdę może chcieć śmierci.
Umierający chcą jeszcze macać Afrodytę, uważając ją za talizman przeciw strachom.
Ja omywam swe stygnące serce w gwiazdach wiedzy Rozsłonionej Izydy.
Idę już, idę — —
wrzucę tę skrzynię do morza i zapalę lampy wszeteczeństwa!...
(Widmo Dżumy nożycami przecina sznur, pies ucieka. Krateros zapala lampy nad sarkofagiem, który wtedy okazuje się kapliczką Pryjapa).
Z tych blasków może korzystać mędrzec odczytujący hieroglify na grobach Sais, równie jak i rycerze śpiewający wiersz Simonidesa w Termopilach.
Cóż poradzić, jeśli pobożne bizantyjskie damy przy tych blaskach będą brały hostje czarne, maczane we krwi niewinnego dziecięcia?! Spowiadać ich będą nicponie mnichy z członkami trzykroć większymi niż zwykle i rozbestwieni tak, że deska mogłaby wypuścić ze siebie sok!
Kto to? o, na wóz Andromedy — to jakaś para, niech ich błogosławi Satyr! odejdę, bo mi wstyd mojej córki. Może ona nie zechce przyjść do naszego takiego domu? Kto mi odwiązał psa?
jakże teraz iść będę? najpierwej wrzucę do morza ten ciężar — — tak — a teraz lampy na wzgórzach zapalić muszę — lampy! bo jeszcze które z nich omglone żądzą, mogłoby upaść do morza — — Ludzie są obrzydliwie biedni — moje lampy oświetlą i udowodnią jawnie, że to co jest — jest. Teraz wrzucam ten ciężar —
(Wrzuca trumienkę do morza. Dżuma bierze go pod rękę, dodaje mu lekkości. Razem kagankiem zapalają lampy na wzgórzach i drzewach. Wbiegają z lasu dziwne półźwierzęce postacie i tańczą).
B. TEOFANU: (z groty) Jezusie, jeżeli jesteś — ratuj!
WELIA: Zamiast Jezosa, widzisz okręt Djonizosa!
(Okręt z wojownikami fantastycznymi wysuwa swą czerwoną rufę)
(Wbiega Bazilissa z rozwianym włosem).
B. TEOFANU: Kto widział dziecko me?! zastałam w grocie tylko garść kostek i krwi — — Kto je zabił? Któż inny miał prawo uczynić to niżli ja?
KRATEROS: Więc to był mój wnuczek?...
ja — zapalić muszę lampy — lampy!... choć tem okupię mą najtragiczniejszą omyłkę, jakiej nie znał Edyp!
(Wali się w morze. Nastaje mrok — z szczeliny bucha ogień i otacza Teofanu).
B. TEOFANU: Rozwarła się czeluść ziemna — i widzę w niej między gadzinami mą głowę... w ogniowym źwierciadle law.
Ciało odchodzi z mej piersi obnażonej, nogi są tylko dwojgiem chorych piszczeli.
Na głowie harfa promienistych włosów zmieniła się w wężar Meduzy.
Moje łzy, skamieniając się, wszystkie już światy druzgocą.
(Potężny odgłos trąb. Na schodach Monasteru ukazują się woje. Nieznany rycerz wychodzi z za drzew od morza. Zostaje w mroku — tylko nad hełmem jego świeci samojarzący kamień. Bierze Teofanu za rękę. Patrzy w nią).
NIEZNANY RYCERZ:
Nad brzegiem morza mrocznego olbrzymie stoją góry — i tu spotkałem się z Tobą, pod snu drzewami trzema!...
Przebyłem głębie katarakt, Hadesu znam tortury,
obłoki, dawniej różowe, wirują dziś już w burzy.
Moje pielgrzymstwo wieczne na zimnych śmierci opokach.
Wieczorny cień Lucifera, gdy słońce wzrok swój mruży...
Oto zostałem z Tobą, kiedy Mnie — Boga, niema!...
B. TEOFANU: O, prawda! mów, Ty mój wybrany!
NIEZNANY RYCERZ:
Kamienne nieme Sfinksy! z wielkiej ponurej terasy,
na smutną ziemię patrzę, pełną wesołych miłostek,
jakby z za grobu Achill lub indyjski Książę,
który został grabarzem... Tysiąckroć rozwiążę
zagadkę duszy — Edyp!... ten mroczny przejdę mostek,
aż w śmierci otchłań — tam idąc, zobaczę z gór — thalassę!
B. TEOFANU: Tak musi być!...
NIEZNANY RYCERZ:
Zbyt już krążyłem długo nad myśli mych Kaukazem,
i byłem królem widm — wiodłem Afryty, Gule —
w wielkich sklepień świątynie, w księżyca katedry — —
Lecz każdy kwiat zamarzał w śnieżne hektaedry,
kiedy go tknął mój wzrok... Pod miłości głazem
płynie wciąż moja łódź w ostatnią straszną Thule!
B. TEOFANU: I ja... z Tobą!...
NIEZNANY RYCERZ:
Nad brzegiem morza ciemnego kwitną rokicin badyle nad biednem ludzkiem sercem — lecz mówić to — dlaczego?
zwyciężam świata pół, przekraczam Termopile —
w miłości do Zjawienia na ziemi Nieznanego...
B. TEOFANU: W imieniu Boga i jego archaniołów, w których tak wierzę, słuchając Cię —
lecz czemu odchodzisz?
ten okręt ma Cię unieść?! Djonizosie!...
(Nieznany Rycerz znika wraz z okrętem, woje stojący na straży, w obłokach kadzilnych znikają).
B. TEOFANU: Mówcie, mówcie, kto był ten Rycerz? dlaczego tak zniknął nagle?
MISTOS I.: Nie wiemy, lub raczej ten zginie, kto wyjawi.
B. TEOFANU: Zali to nie był z północy kniaź? —
MISTOS II.: Ja poznałem brata mego w jednym marynarzu tego okrętu!
MISTOS III.: Naucz się milczeć (grozi mu sztyletem).
B. TEOFANU: Zabić pozwoliłam moje dzieciątko...
Teraz pogrążam w Hades moje marzenie! —
Za tę lub za inną cenę powstać jednak muszę z mego katafalku!
(Roździerającym jękiem rozlega się harfa Melodosa, który zbliża się, to znów oddala, wiodąc tłumy mistów w tanecznym bachicznym Katodos — ku otchłani, w którą zstępują i padają).




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.