W ludzkiej i leśnej kniei/Część druga/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W ludzkiej i leśnej kniei
Podtytuł Część druga
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
ZRABOWANE MORZE I KRWAWY SZLAK.

Pewnego razu w trakcie mych prac nad węglem kamiennym i nad złotem, musiałem zwiedzić zatokę Posjeta, czyli tak zwany port Niżegorodzki, położony na południu kraju Ussuryjskiego wpobliżu granicy rosyjsko-koreańskiej. Na brzegach tej zatoki leży osada wojskowa, Nowokijewsk, gdzie jest załoga i kilkunastu oficerów. Miała tu niegdyś powstać forteca dla obrony kraju od strony południowej, ale projekt do skutku nie doszedł i w zatoce pozostała tylko samotna osada, gdzie ludzie się spijali, zgrywali w karty, kończyli życie samobójstwem i starali się rozerwać w tak dziwny sposób, że wprost zmuszony jestem poświęcić tej sprawie osobny rozdział w swej książce.
Osada Nowokijewsk jest otoczona lasami, bardzo gęstemi wpobliżu granicy koreańskiej. Gdzie niegdzie spotykają się „fanzy“[1] myśliwych, przeważnie chińskich. Pomiędzy Władywostokiem a tą osadą kursują niewielkie statki pocztowe, przewożąc nielicznych podróżnych, ponieważ pod względem handlowym i przemysłowym ten punkt nie ma żadnego znaczenia i nikogo nie pociąga.
Jednakże w lasach, otaczających osadę, spotkać można znaczną ilość ścieżek i dziwne zabudowania. Są to ukryte w krzakach, niskie, do połowy wryte w ziemię chaty o dachach z belek, okrytych darniną i porośniętych krzakami.
Objaśniono mię, że są to „zasidki“, czyli miejsca zasadzek myśliwych na zwierzęta i ptaki. Oficer Popow, który wyjeżdżał ze mną na polowanie, mówiąc o „zasidkach“, uśmiechnął się i dorzucił:
— To są zasadzki na „białe łabędzie“. Nasi kozacy pobudowali je za dawnych czasów, ale korzystają z nich i teraz, chociaż już rzadziej!...
Nie zapytałem go wtedy o szczegóły, chociaż zadziwiło mię, dlaczego kozacy czyhają na łabędzie w lasach, zamiast czynić to gdzieś na brzegu jeziora. Ale wyjaśnienie otrzymałem w parę dni później w sposób zupełnie nieoczekiwany.
Zwiedziłem brzegi zatoki Posjeta, a później i samą zatokę na małym statku wojennym. Zdziwiło mię bardzo, że nigdzie nie widziałem oznak życia, ani nawet wodorostów, tak obficie rosnących we wszystkich zatokach morza japońskiego.
Kapitan statku z goryczą w głosie zaczął opowiadać:
— Bo to, widzi pan, nasz rząd tak mądrze prowadzi sprawy państwa! Przed pięciu laty dano Japończykom koncesję na połów ryb w tej zatoce. Wyłapali oni wszystkie ryby, wydobyli z pomocą nurków wszystkie wodorosty, ostrygi, trepangi[2], i kraby z dna i pozostawili tu po sobie pustynię wodną, na którą nie zapuszczają się już stada ryb, nastraszonych barbarzyńskiemi sposobami połowu. Jeżeli pan chce, dam panu skafander i urządzę przechadzkę po dnie zatoki!
Zaciekawiło mię to opowiadanie i zgodziłem się na propozycję. Niedaleko od osady kapitan zatrzymał statek i wydał rozkaz spuszczenia łodzi z pompą i przyrządami dla nurków. Wsadzono mię do worka gumowego, włożono mi na nogi grube buty z podeszwami z ołowiu, na głowę — ciężki skafander i zaproponowano, abym wszedł po schodkach do morza. Drugi nurek spuścił się z drugiej strony łodzi. Gdy się zanurzyłem w morze i wreszcie, trzymając się za linę, dotknąłem dna, zacząłem się rozglądać i ostrożnie stąpać po dość grząskim gruncie zatoki.
W miękkim zielonkawym półzmroku widziałem zatopione belki i jakieś kawały żelaza; nieco dalej tkwiła zamulona do połowy kotwica z kawałkiem łańcucha. Kamienie, zardzewiałe blaszki od nafty i konserw, potłuczone butelki i jakieś szmaty i sznury leżały rozrzucone w różnych miejscach, ale nigdzie nie spostrzegłem śladu życia. Dno było zupełnie ogołocone. Nie spotkałem ani wodorostów, ani ryb, ani gwiazd morskich lub meduz, nawet resztek muszli najzwyczajniejszych mięczaków nie mogłem zauważyć. Była to istotnie pustynia, martwa, porzucona przez istoty żyjące, jakby jakaś zadżumiona okolica, którą omija każde żywe stworzenie.
Ponury a smutny był to widok. Targnąłem za sznur i wkrótce byłem już na pokładzie łodzi, gdzie mnie wyłuskwiono z gumowo-mosiężnej łupiny.
— Wesolutki krajobraz? — zapytał z ironią kapitan.
Opowiedziałem swe wrażenie, a marynarz smutnie spuścił głowę na piersi.
Niedaleko od Nowokijewska przechodziła droga do granicy koreańskiej. Biegła ona przez porośnięte lasem liściastym odnogi Sichota-Alina. Nikt jednak tamtędy nie jeździł; droga miała znaczenie strategiczne, lecz nie była uczęszczana; były bowiem inne, tajne drogi, czyli ścieżki, któremi brnęli biało ubrani Koreańczycy do swojej smutnej, melancholijnej ojczyzny z kraju Usuryjskiego, gdzie zdobywali różnemi legalnemi i nielegalnemi sposobami środki do życia swego i swych rodzin, opuszczonych czasami na długie lata.
Byłem na polowaniu z oficerami wpobliżu granicy Korei.
Za przewodników służyli nam kozacy, którzy tu przybywają do straży pogranicznej z miasta Nikolsk Usuryjski i z wiosek kozackich. Strzelaliśmy tam sarny, których całe stada pasły się na schyłkach gór w wysokiej trawie i w gęstych krzakach.
Podczas polowania, dążąc za sarnami, które uchodziły w góry, przez gęste zarośla dębu, spostrzegłem coś czarnego za zwałami skał. Narazie myślałem, że to człowiek, więc krzyknąłem, aby uciekał, bo łatwo może dostać postrzał. Nikt mi jednak nie odpowiedział. Skierowałem się w stronę kamieni, gdy nagle coś zaryczało przeraźliwie, i duży, czarny niedźwiedź wyskoczył na prawo ode mnie i stoczył się wdół, na dno wąwozu. Widziałem tylko uginające się pod jego ciężarem krzaki, lecz zwierza nie mogłem dostrzec.
Chciałem już iść za nim, gdy nagle z dołu zagrzmiał wystrzał, a echo kilkakrotnie go powtórzyło, niosąc coraz dalej w góry.
Wtedy ujrzałem jednego z naszych przewodników, kozaka, który wołał na innego, aby przyszedł dopomóc mu w obdzieraniu niedźwiedzia ze skóry. Poszedłem na miejsce wypadku: duży niedźwiedź leżał, ugodzony w serce, a kozacy już zaczynali zdzierać z niego skórę.
Tuż obok niedźwiedzia, w gęstej trawie, zauważyłem strzępy białej odzieży koreańskiej i kawałki zmokłej i zżółkłej waty.
Kozacy, spostrzegłszy, że patrzę na te łachmany, zaśmieli się głośno:
— To „biały łabędź“ przechodził, a ja go tu przyłapałem! — rzekł stary kozak, rozcinając niedźwiedziowi skórę na brzuchu. — Było to dwa lata temu. Ja z ciotecznym bratem, kozakiem z Imanu, przyjechaliśmy tu na „białe łabędzie“, ponieważ wiedzieliśmy, że cała ich kupa ciągnie temi ścieżkami.
— Co nazywacie „białemi łabędziami?“ — spytałem kozaków.
— Koreańczyków, panie, Koreańczyków! — odpowiedział starszy z nich wesołym głosem. — Idą oni z amurskich kopalni złota, z Sungaczy, z Maj-che, z zatoki Imperatora, a niosą na grzbietach w swych koszach dużo cennych rzeczy: złoty piasek, panty (wiosenne rogi jelenie), dżen-szeng, bursztyn, grzyby, perły rzeczne, skórki sobole, gronostajowe i kunie. Dlaczego mamy na to pozwalać, gdy takie rzeczy i nam — chrześcijanom, na pożytek pójść mogą?
Znowu wybuchnęli głośnym śmiechem.
— W jaki sposób zabraniacie im tego? — spytałem, domyślając się prawdy.
— Bardzo to proste przedsięwzięcie! Urządzamy sobie na ścieżkach „zasidki“ i czekamy. Wszystkie prawie ścieżki dawnemi czasy były obsadzone w ten sposób. Koreańczycy idą pojedyńczo, bo nie dowierzają sobie nawzajem, a więc przekradają się, ukrywając się w krzakach i lasach. Gdy kozacy posłyszą odgłos kroków, albo stuk siekiery lub zobaczą w nocy na wierzchołkach drzew lunę od ogniska Koreańczyka, chwytają takiego „białego łabędzia“ i zabierają mu zawartość jego kosza. Czasami rzuca się on na nas z siekierą lub z nożem, broni się zawzięcie — wtedy kula go na zawsze uspokoi. Jeżeli tylko płacze i przeklina, kozak też go zastrzeli, bo co takiemu niefortunnemu „łabędziowi“ po życiu? Czy tak, czy owak, powinien umrzeć...
Tak opowiadał spokojnym, dźwięcznym głosem stary kozak, a nie miałem powodu mu nie wierzyć, gdyż widziałem poplamione, może krwią, strzępy odzieży koreańskiej, w krzakach zaś parę zasadzek.
— Wszak to zbrodnia? — zauważyłem, patrząc na kozaków.
— Jakaż tam, proszę pana, zbrodnia! — odparł młody. — Czyż to są ludzie? To „gadziny“. A dużo ich jest, jak mrówek! Teraz już rzadko odbywa się takie polowanie, bo zaczęli oni jeździć kolejami i statkami, i tylko najbiedniejsi przekradają się lasami. Zresztą, władza za polowanie na „białe łabędzie“ wsadza kozaków i chłopów na sześć miesięcy do więzienia, a Cyryla Fomenkę to wpakowali na cały rok: jakiś konsul ujął się za zabitym, dowiedziawszy się o tem od Chińczyków, którzy widzieli trupa, a później spotkali Fomenkę, który porządkował w koszu „łabędzia“. Dawniej panie, panowała tu swoboda! Raj to był dla odważnego i mocnego kozaka! Minęły te czasy! Teraz idziesz lasem, aż tu telegraf ciągnie się niewiadomo dokąd i poco! Chyba, żeby krępować wolnych ludzi...
Serdecznie klęli obaj na ten niepotrzebny wynalazek cywilizacji, i, skończywszy z niedźwiedziem, ruszyli dalej.
Natrafiliśmy na wielką polanę, z której zerwało się stado bażantów. Miałem tam używanie! Za każdym mym krokiem z krzaków lub z trawy wyfruwały bażanty, szare kury i złote koguty, mieniące się różnemi barwami na szyi, piersiach i grzbiecie. Zrobiłem prawdziwy pogrom. Strzał do bażanta jest łatwy, gdyż ptak zrywa się z hałasem, trzepotem skrzydeł i krzykiem, ciężko i bardzo powolnie wzbija się pionowo w górę, na jakie 10 — 15 metrów, i dopiero wtedy zaczyna lecieć w prostej linji, ze znaczną już szybkością, lecz zupełnie równo. Myśliwemu, o ile nie strzela on w gąszczu, gdzie trzeba szybkiego celowania i sprytu, polowanie na bażanty znudzi się prędko. Szczególnie stosuje się to do kraju Usuryjskiego, gdzie ilość bażantów jest wprost zdumiewająca. W okolicach zatoki Posjeta polowałem w towarzystwie dwóch oficerów i w ciągu dnia zabiliśmy 270 sztuk.
Innym znów ptakiem, w wielkiej ilości znajdującym się w tym kraju, jest bekas daurski. W roku 1905 na błotach, tuż za głównemi warsztatami kolei wschodniochińskiej, polując od godziny 8-ej rano do południa, zabijałem do 80 bekasów.
Taki jest ów raj myśliwski, a wśród zdobyczy strzelca spotkać tam można „białe łabędzie“, nieszczęśliwych tułaczy koreańskich, którzy, dorobiwszy się ciężką i zawsze niebezpieczną pracą w lasach Usuri lub w wąwozach Sichota-Alina, dążą do swej ojczyzny, do krainy Smutnego Zachodu, gdzie jeszcze smutniejsze życie pędzą ich rodziny, porzucone czasem na lata całe przez ojców i mężów. Próżno będą wyglądać ich powrotu, próżno żywić nadzieję lepszej przyszłości, bo tam, koło tajnych skrytek kozackich, na nieznanych ścieżkach pozostały po nich tylko skrwawione strzępy białej odzieży, draśnięty kulą pień i tylko czasem kości. Ciała dawno znikły, rozszarpane przez tygrysy, niedźwiedzie i wilki.
Takie myśli mi ciążyły, gdym w kniei usuryjskiej przecinał te krwawe szlaki „białych łabędzi“, co na wiosnę brnęły na północ ku nadziei, a w jesieni ciągnęły zpowrotem na południe... w objęcia niechybnej śmierci z rąk „Europejczyków“-Rosjan, niosących kulturę na Daleki Wschód.







  1. Chaty.
  2. Jadalny, bardzo smaczny, tłusty i pożywny gatunek robaków morskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.