Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

których całe stada pasły się na schyłkach gór w wysokiej trawie i w gęstych krzakach.
Podczas polowania, dążąc za sarnami, które uchodziły w góry, przez gęste zarośla dębu, spostrzegłem coś czarnego za zwałami skał. Narazie myślałem, że to człowiek, więc krzyknąłem, aby uciekał, bo łatwo może dostać postrzał. Nikt mi jednak nie odpowiedział. Skierowałem się w stronę kamieni, gdy nagle coś zaryczało przeraźliwie, i duży, czarny niedźwiedź wyskoczył na prawo ode mnie i stoczył się wdół, na dno wąwozu. Widziałem tylko uginające się pod jego ciężarem krzaki, lecz zwierza nie mogłem dostrzec.
Chciałem już iść za nim, gdy nagle z dołu zagrzmiał wystrzał, a echo kilkakrotnie go powtórzyło, niosąc coraz dalej w góry.
Wtedy ujrzałem jednego z naszych przewodników, kozaka, który wołał na innego, aby przyszedł dopomóc mu w obdzieraniu niedźwiedzia ze skóry. Poszedłem na miejsce wypadku: duży niedźwiedź leżał, ugodzony w serce, a kozacy już zaczynali zdzierać z niego skórę.
Tuż obok niedźwiedzia, w gęstej trawie, zauważyłem strzępy białej odzieży koreańskiej i kawałki zmokłej i zżółkłej waty.
Kozacy, spostrzegłszy, że patrzę na te łachmany, zaśmieli się głośno:
— To „biały łabędź“ przechodził, a ja go tu przyłapałem! — rzekł stary kozak, rozcinając niedźwiedziowi skórę na brzuchu. — Było to dwa lata temu. Ja z ciotecznym bratem, kozakiem z Imanu, przyjechaliśmy tu na „białe łabędzie“, ponieważ wiedzieliśmy, że cała ich kupa ciągnie temi ścieżkami.