Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co nazywacie „białemi łabędziami?“ — spytałem kozaków.
— Koreańczyków, panie, Koreańczyków! — odpowiedział starszy z nich wesołym głosem. — Idą oni z amurskich kopalni złota, z Sungaczy, z Maj-che, z zatoki Imperatora, a niosą na grzbietach w swych koszach dużo cennych rzeczy: złoty piasek, panty (wiosenne rogi jelenie), dżen-szeng, bursztyn, grzyby, perły rzeczne, skórki sobole, gronostajowe i kunie. Dlaczego mamy na to pozwalać, gdy takie rzeczy i nam-chrześcijanom, na pożytek pójść mogą?
Znowu wybuchnęli głośnym śmiechem.
— W jaki sposób zabraniacie im tego? — spytałem, domyślając się prawdy.
— Bardzo to proste przedsięwzięcie! Urządzamy sobie na ścieżkach „zasidki“ i czekamy. Wszystkie prawie ścieżki dawnemi czasy były obsadzone w ten sposób. Koreańczycy idą pojedyńczo, bo nie dowierzają sobie nawzajem, a więc przekradają się, ukrywając się w krzakach i lasach. Gdy kozacy posłyszą odgłos kroków, albo stuk siekiery lub zobaczą w nocy na wierzchołkach drzew lunę od ogniska Koreańczyka, chwytają takiego „białego łabędzia“ i zabierają mu zawartość jego kosza. Czasami rzuca się on na nas z siekierą lub z nożem, broni się zawzięcie — wtedy kula go na zawsze uspokoi. Jeżeli tylko płacze i przeklina, kozak też go zastrzeli, bo co takiemu niefortunnemu „łabędziowi“ po życiu? Czy tak, czy owak, powinien umrzeć...
Tak opowiadał spokojnym, dźwięcznym głosem stary kozak, a nie miałem powodu mu nie wierzyć, gdyż widziałem poplamione, może krwią, strzępy odzieży koreańskiej, w krzakach zaś parę zasadzek.