Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tkwiła zamulona do połowy kotwica z kawałkiem łańcucha. Kamienie, zardzewiałe blaszki od nafty i konserw, potłuczone butelki i jakieś szmaty i sznury leżały rozrzucone w różnych miejscach, ale nigdzie nie spostrzegłem śladu życia. Dno było zupełnie ogołocone. Nie spotkałem ani wodorostów, ani ryb, ani gwiazd morskich lub meduz, nawet resztek muszli najzwyczajniejszych mięczaków nie mogłem zauważyć. Była to istotnie pustynia, martwa, porzucona przez istoty żyjące, jakby jakaś zadżumiona okolica, którą omija każde żywe stworzenie.
Ponury a smutny był to widok. Targnąłem za sznur i wkrótce byłem już na pokładzie łodzi, gdzie mnie wyłuskwiono z gumowo-mosiężnej łupiny.
— Wesolutki krajobraz? — zapytał z ironią kapitan.
Opowiedziałem swe wrażenie, a marynarz smutnie spuścił głowę na piersi.
Niedaleko od Nowokijewska przechodziła droga do granicy koreańskiej, Biegła ona przez porośnięte lasem liściastym odnogi Sichota-Alina. Nikt jednak tamtędy nie jeździł; droga miała znaczenie strategiczne, lecz nie była uczęszczana; były bowiem inne, tajne drogi, czyli ścieżki, któremi brnęli biało ubrani Koreańczycy do swojej smutnej, melancholijnej ojczyzny z kraju Usuryjskiego, gdzie zdobywali różnemi legalnemi i nielegalnemi sposobami środki do życia swego i swych rodzin, opuszczonych czasami na długie lata.
Byłem na polowaniu z oficerami wpobliżu granicy Korei.
Za przewodników służyli nam kozacy, którzy tu przybywają do straży pogranicznej z miasta Nikolsk Usuryjski i z wiosek kozackich. Strzelaliśmy tam sarny,