Villette/Rozdział XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Pierwszy list
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXII
PIERWSZY LIST

Czas już dowiedzieć się, gdzie podziała się Paulina Maria. Jak ukształtowały się moje tak mile zapoczątkowane stosunki z wspaniałym Hôtel Crécy? Otóż bywanie moje w nim uległo przez czas jakiś zawieszeniu z powodu nieobecności pana i panny de Bassompierre. Podróżowali oni, spędzając kilka tygodni w stolicy Francji i na francuskiej prowincji. Przypadek poinformował mnie o ich powrocie bardzo rychło po nastąpieniu tego faktu.
Pewnego spokojnego popołudnia, snując dość miłe rojenia, przechadzałam się wolnym krokiem po jednym z cichych bulwarów, korzystając z dobroczynnego słońca kwietniowego, kiedy nagle dostrzegłam przed sobą grupę jeźdźców konnych, którzy zatrzymali się, jak gdyby w tej chwili właśnie spotkali się i wymieniali powitania w środku szerokiej, gładkiej, obrzeżonej lipami alei. W grupie tej wyróżniłam z jednej strony wytwornego pana w średnim wieku oraz młodziutką amazonkę, a z drugiej, młodego, dorodnego mężczyznę. Twarz i cała postać młodej damy tchnęła przedziwnym urokiem, jej strój był umiejętnie wyszukany, a ona sama sprawiała wrażenie istoty kruchej i wiotkiej, zarazem jednak z pańska dostojnej i imponującej. Kiedy wszakże przyjrzałam się całej grupie bliżej, poczułam, że wszyscy troje są mi dobrze znani, przysunąwszy się też nieco, poznałam wszystkich: hrabiego Home‘a de Bassompierre, jego córkę i doktora Grahama Brettona.
Jaka ożywiona była twarz Grahama! Jaką szczerą, serdeczną wyrażała radość! Sytuacja, wywołana dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności a zarazem szczególnemu splotowi warunków, wpłynęła na doktora Johna podniecająco i przykuwająco. Perła, którą podziwiał, posiadała sama przez się wysoką wartość; była prawdziwie cenna i nieskazitelnie czysta, nie należał on wszelako do typu ludzi, którzy, oceniając należycie klejnot, potrafiliby nie brać pod uwagę jego oprawy. Gdyby spotkał Paulinę, tak samo czarowną powabem młodości, urody i wdzięku, ale idącą pieszo, samą, nie strzeżoną przez nikogo i skromnie ubraną, występującą w roli zależnej pracownicy, czy czegoś w rodzaju gryzetki, wydałaby mu się ładniutkim, miłym stworzonkiem, i niczym więcej. Czegoś innego wszakże niż te skromne walory potrzeba było, aby podbić go i zdobyć jego serce, jak było ono zdobyte teraz; aby zwycięsko ujarzmić go, bez ujmy, a nawet z korzyścią dla męskiego jego honoru, jak to wyraźnie działo się obecnie. Zasadniczym rysem charakteru doktora Johna była wybitnie wyrażona światowość. Nie wystarczało mu zadowolenie i uznanie własne — świat musiał pochwalić jego wybór, musiał zachwycać się tym właśnie i podziwiać to, co wywoływało jego własny podziw i zachwyt — w przeciwnym razie uważałby przedsięwzięcie swoje za fałszywe, a w każdym razie, niecelowe. W osobie zwycięzczyni swojej, szukał tego, co w danym wypadku rzucało się w oczy tak przemożnie — wybitnych cech wysokiej kultury, roztoczenia starannej i zdolnej nakazać posłuch opieki, zewnętrznych ozdób i dodatków, narzuconych przez modę, zdobywanych przez majątek i umiejętnie przystosowanych przez dobry smak. Tych warunków wymagał podświadomie, zanim oddał się całkowicie we władzę zasadniczego uroku samej wybranej. Tutaj, w osobie hrabianki de Bassompierre, znajdował je w najwyższym stopniu i w nieskazitelnej pełni, dlatego też dumny, porwany, a zarazem trwożliwie niepewny, składał hołd Paulinie, jako swojej władczyni. Co się jej tyczy, tkliwy uśmiech odczuwania raczej, aniżeli świadomej potęgi, czaił się miękko w jej oczach.
Rozstali się. Doktór John przejechał mimo mnie pędem, nie czując nieomal ziemi, której powierzchnię zaledwie muskały kopyta jego wierzchowca i nie widząc nic i nikogo dokoła siebie. Wyglądał wyjątkowo dorodnie; strona jego uczuciowa i trzeźwa świadomość własnych celów jednako były podniecone i ożywione.
— Ojczulku, patrz, to Lucy! — zawołał dźwięczny, przyjazny głosik — Lucy, droga kochana Lucy, chodź do nas! Proszę cię, chodź!
Pospieszyłam na jej wezwanie. Odrzuciła wual, osłaniający jej twarz i przechyliła się na siodle, aby mnie uściskać.
— Miałam przyjść przywitać się z tobą jutro — rzekła — teraz wszakże, wobec szczęśliwego naszego spotkania, ty przyjdziesz do nas jutro, prawda?
Wymieniła godzinę, a ja przyobiecałam stawić się.
Nazajutrz wieczorem byłam u niej. Zamknęłyśmy się obie w jej pokoju. Nie widziałam Pauliny od owego dnia, kiedy jej prawa, zestawione z prawami, jakie rościła sobie Ginevra Fanshave, zyskały tak wybitną nad tamtymi przewagę. Miała mi wiele do opowiedzenia o odbytej w międzyczasie swojej podróży. Podczas podobnych tête a tête — sam na sam — była nader ożywioną i wymowną narratorką, umiejącą barwnie opisywać przeżywania swoje i doznania, nigdy wszelako, dzięki niesłychanej prostocie i naturalności dykcji i czystemu, łagodnemu głosowi, nie zdawała się mówić ani zbyt szybko ani zbyt wiele. Uwaga moja nie osłabłaby na pewno, ona sama wszakże zapragnęła widocznie zmiany tematu, pospieszyła bowiem zakończyć jak najrychlej swoje opowiadanie. Nie od razu jednak jasnym dla mnie się stało dlaczego tak nagle urwała swoje sprawozdanie z odbytej podróży. Nastąpiła dłuższa chwila milczenia, zdradzającego wszelako wyraźne oznaki niepokoju i głębokiej zadumy. Wreszcie zwróciła się do mnie nieufnym, na wpół błagalnym tonem:
— Lucy...
— Jestem przecież przy tobie.
— Czy moja kuzynka Ginevra pozostaje wciąż jeszcze u Madame Beck?
— Tak. Tęsknisz prawdopodobnie za nią? Chciałabyś ją zobaczyć?
— Nie, niebardzo.
Chciałabyś zaprosić ją znów na wieczór?
— N... nie... Przypuszczam, że wciąż jeszcze mówi o swoim zamążpójściu?
— Za nikogo takiego w każdym razie, na kim mogłoby ci zależeć.
— Ale myśli naturalnie wciąż jeszcze o doktorze Brettonie? Nie mogła przecież zmienić swojej decyzji na tym punkcie. Wszystko było już wszak ułożone przed dwoma miesiącami.
— Bynajmniej. Wiesz najlepiej jak rzeczy stoją. Byłaś świadkiem ich wzajemnego stosunku.
— Tak. Było pomiędzy nimi jakieś nieporozumienie owego wieczora. Nie ulega wątpliwości. Czy Ginevra sprawia wrażenie nieszczęśliwej?
— O, nie. Nie pokaże się to po niej. Powiedz mi lepiej, czy przez cały czas od twojego wyjazdu nie widywałaś doktora Grahama, ani też nie miałaś od niego wiadomości?
— Ojczulek otrzymywał od niego listy — raz czy dwa, w interesie, o ile mi wiadomo. Doktór Bretton zajął się jakimiś jego sprawami, które wymagały dopilnowania podczas naszej nieobecności. Zdaje się mieć dużo szacunku dla ojczulka i z przyjemnością wyświadczać mu przysługi.
— Tak. Spotkałaś się z nim wczoraj na bulwarze; przekonałaś się chyba, sądząc z jego wyglądu, że przyjaciele jego mogą nie trwożyć się o jego zdrowie?
— Ojczulek zdaje się być tego samego zdania co ty, Lucy. — Uśmiechnęłam się mimo woli na to powiedzenie. — Bo mój papuś nie jest szczególnie spostrzegawczy: jak ci wiadomo, myśli jego zaprzątnięte są czym innym poza tym co ma przed oczami. Powiedział jednak po pokłusowaniu doktora Brettona w drogę powrotną: „Prawdziwie przyjemność sprawia obserwowanie energii i ducha przedsiębiorczości tego chłopca.“ — Nazwał doktora Brettona „chłopcem“; przypuszczam, że uważa go rzeczywiście za chłopca jeszcze, tak samo jak mnie wciąż w dalszym ciągu za małą dziewczynkę. Nie mówił właściwie do mnie. Rzucił tę swoją uwagę mimochodem, jak gdyby myśląc głośno. Lucy...
I znów zabrzmiał ten sam błagalny ton. Równocześnie podniosła się ze swojego krzesła i podbiegła ku mnie, aby usiąść na małym stołeczku przy moich nogach.
Polubiłam ją. Nie często w toku tego opowiadania wyjawiałam podobne uczucia w stosunku do moich znajomych, dlatego też zechce łaskawy czytelnik nie brać mi mojego wynurzenia za złe na ten jeden raz tylko. Poufne obcowanie, bliższa obserwacja ujawniły mi całą subtelność, inteligencję, szczerość i prostotę Pauliny, potęgując tym samym i pogłębiając mój szacunek dla niej i moje przywiązanie do dziewczątka. Zachwyt bardziej powierzchowny byłby może bardziej demonstracyjny, mój wszakże był spokojny w swoim ujawnianiu się.
— O co chcesz zapytać się mnie, dziecko? — rzekłam. — Odważnie, wypowiedz się otwarcie.
Nie było jednak odwagi w jej oku: spojrzenie jej, spotkawszy się z moim, przyćmiło się; policzki jej utraciły zwykły swój chłód, okrywszy się rumieńcem wewnętrznego podniecenia, które ożywiło ich barwę i podniosło ich temperaturę.
— Lucy, chciałabym bardzo wiedzieć jakie jest zdanie twoje o doktorze Brettonie. Proszę cię, powiedz szczerze co o nim myślisz: o jego charakterze, o jego usposobieniu.
— Charakter jego w zupełności zasługuje na wysokie uznanie.
— A jego usposobienie? Powiedz mi coś bliższego o tym — nalegała. — Znasz go przecież dobrze.
— Tak. Znam go dość dobrze.
— Znasz go takim, jakim jest u siebie w domu. Widujesz go w towarzystwie jego matki; opowiedz mi wszystko co ci wiadomo o nim, jako o synu.
— Jest idealnym synem, największą pociechą i całą nadzieją swojej matki, jej dumą i rozkoszą.
Trzymała moją rękę w obu swoich dłoniach i przy każdym przychylnym, wychwalającym słowie głaskała ją pieszczotliwie.
— A pod jakim innym jeszcze względem jest on dobry, droga Lucy?
— Doktór Bretton jest bardzo ludzki, serdecznie, a w każdym razie prawdziwie życzliwie usposobiony dla wszystkich bliźnich. Jestem pewna, że byłby nim względem najbardziej nieokrzesanych dzikusów, bodaj nawet względem najgorszych zbrodniarzy.
— Tak, słyszałam kilku panów spośród przyjaciół ojczulka, wyrażających się o doktorze Brettonie w taki sam sposób. Mówili oni, że wielu biedaków pacjentów jego w szpitalu, trzęsących się ze strachu przed nieznającymi litości, obojętnie samolubnymi chirurgami, wita go z radosnym uśmiechem i błogosławi, jako swojego zbawcę.
— Mają zupełną słuszność. Ja sama byłam świadkiem takiego ich ustosunkowania się do niego. Widziałam, jak go przyjmowali — przyjaciele ojca twojego mają słuszność.
Tkliwa wdzięczność zaszkliła się w jej oku, kiedy podniosła je na chwilę i skierowała na mnie. Miała więcej jeszcze do powiedzenia, zdawała się jednak taić jakieś wątpliwości, a może wahać się czy czas i miejsce nadają się na tego rodzaju zwierzenia. Zaczął zapadać zmierzch; ogień na kominku jej bawialni rzucał czerwone błyski, wydawało mi się wszelako, że czekała na zupełne ściemnienie się w pokoju.
— Jakie uczucie bezpiecznej ciszy i odgrodzenia się od wszystkiego daje nam w tej chwili twoja bawialnia — zauważyłam, aby ją uspokoić.
— Czujesz to naprawdę?... Tak, wieczór jest osobliwie cichy, nie będę też wezwana na dół na herbatę; ojczulek obiaduje na mieście.
Trzymając wciąż rękę moją, bawiła się, bezwiednie może, moimi palcami, wkładając na nie własne pierścionki, to znów owiązując dokoła nich pasemka pięknych swych włosów; przykładając chłodne moje dłonie do rozgrzanych swoich policzków i wreszcie, odchrząknąwszy, odezwała się zwykłym głosem, dźwięcznym, ni to trele skowronka:
— Wydaje ci się dziwne na pewno, że mówię tak wiele o doktorze Brettonie, że zadaję takie mnóstwo pytań, które go dotyczą, że zdradzam tak żywe zainteresowanie jego osobą... Ale...
— Wcale nie wydaje mi się to dziwne; przeciwnie, uważam to za najzupełniej naturalne — lubisz go przecież.
— A gdybym nawet lubiła go — przerwała mi dość porywczo — czy starczy to za powód mojego mówienia tyle o nim? Przypuszczam, że uważasz mnie za istotę tak samo słabą jak moja kuzynka Ginevra.
— Gdybym uważała cię za podobną w najmniejszej mierze bodaj do panny Ginevry, nie siedziałabym tutaj, czekając na to co masz mi do powiedzenia. Wstałabym, przechadzałabym się swobodnie po pokoju i uprzedziłabym wszystko, co miałabyś mi do powiedzenia porządnym zmyciem ci głowy. Nie dopuściłabym cię do słowa. Ale teraz, mów dalej, dziecko.
— Chcę mówić dalej — odparła. — Cóż miałabym robić innego? Jak ci się wydaje? — Rozejrzała się i zaczęła mówić, przy czym wyraz jej twarzy i głos jej upodobniały ją do dawnej małej Polly z Bretton. — Gdybym — oświadczyła z naciskiem — gdybym nawet lubiła go tak, że gotowa byłabym umrzeć za niego, i to jeszcze nie upoważniałoby mnie do zachowania się inaczej, aniżeli milcząco, jak grób, nieomal jak ty, droga Lucy Snowe. Wiesz o tym najlepiej, i wiesz o tym również, że pogardzałabyś mną, gdybym nie była zdolna zapanować nad sobą i sentymentalizowała z powodu pensjonarskiego zadurzenia się, jednostronnego tylko.
— Prawda, że niewielki żywię szacunek dla kobiet i dziewcząt, zbyt wylewnych bądź w popisywaniu się swoimi triumfami, bądź w utyskiwaniu na zawody miłosne. Co się jednak ciebie tyczy, Paulino, mów proszę, zapewniam cię serio zupełnie, że pragnę wysłuchać tego, co masz mi do powiedzenia. Powiedz mi wszystko, co może sprawić ci przyjemność lub ulgę — o to tylko proszę cię, tego tylko pragnę dla ciebie.
— Lubisz mnie choć troszkę, Lucy?
— Tak, Polly, lubię cię szczerze.
— A ja kocham ciebie. Szczególnego rodzaju przyjemność sprawiało mi przebywanie z tobą wówczas, kiedy byłam małą, krnąbrną, sprawiającą dużo kłopotu dziewczynką: rozkoszowałam się możnością robienia z Lucy ofiary mojej niegrzeczności i moich kaprysów. Teraz stała się Lucy dla mnie powiernicą i miłą towarzyszką, z którą lubię rozmawiać i której ufam bezwzględnie. Chciej więc wysłuchać mnie co powiem, moja Lucy:
Przykucnęła u moich stóp, opierając się na moim ramieniu, ale opierając się łagodnie i nie ciążąc mi całą wagą swojego ciała, jak panna Fanshave.
— Przed paroma minutami, kiedy zapytałaś mnie czy miałam wiadomości od Grahama podczas naszej podróży, odpowiedziałam, że nadeszły od niego dwa listy do ojczulka w sprawach handlowych. Była to prawda, nie wyjawiłam ci jednak wszystkiego.
— Zataiłaś więc coś przede mną?
— Nie, nie tyle zataiłam, ile nie odpowiedziałam, aby uniknąć szczerego całkowitego wyznania. Teraz wszelako postanowiłam powiedzieć wszystko: ściemniło się mogę więc mówić z większą swobodą. Otóż ojczulek pozwala mi często otwierać pocztę i podawać mu nadchodzącą korespondencję. Pewnego rana, przed trzema tygodniami mniej więcej, nie umiem wcale powiedzieć jak bardzo zdziwiłam się, znalazłszy, pośród tuzina listów, adresowanych do pana de Bassompierre liścik, zaadresowany do panny de Bassompierre. Wykryłam go od razu pośród góry innych; charakter pisma na kopercie nie był mi obcy; pociągnął mnie też od razu. Już miałam powiedzieć: — „Ojczulku, jest tu jeszcze jeden list od pana doktora Brettona, zamknął mi wszelako usta wyraz „Miss“ w adresie. Nigdy jeszcze dotychczas nie otrzymałam listu od obcego mężczyzny. Czy powinna byłam pokazać pismo ojczulkowi przede wszystkim, pozwalając mu aby on pierwszy otworzył je i odczytał? Nie mogłam jednak, nie byłam zdolna zrobić tego, nie byłam w stanie, za nic na świecie. Zbyt dobrze znam pojęcie ojczulka o mnie. Zapomina on zupełnie o moim wieku, uważa mnie wciąż jeszcze za pensjonarkę; nie zdaje sobie sprawy, że inni ludzie widzą we mnie dorosłą dziewczynę, która nie ma już nawet szans urosnąć, osiągnęła bowiem przeznaczony jej wzrost. Z tak dziwnie skłóconymi uczuciami, — zarazem wyrzutów sumienia i zadowolonej miłości własnej — że nie potrafię wcale opisać ich — oddałam ojczulkowi jego parę tuzinów listów i zachowałam dla siebie mój jedyny, moje jedyne białe jagniątko. Leżało ono na moich kolanach przez cały czas śniadania, spoglądając na mnie w sposób niewyjaśniony, nasuwając mi poczucie prowadzenia podwójnej egzystencji: dziecka w stosunku do drogiego mojego ojczulka, wcale już jednak nie dziecka w stosunku do siebie samej. Po śniadaniu zaniosłam mój list na górę i zabezpieczywszy się zamknięciem na klucz drzwi mojego pokoju, zagłębiłam się przede wszystkim w studiowanie zewnętrznej strony mojego skarbu. Dobrych kilka minut trwało, zanim zdołałam wrazić sobie w świadomość brzmienie adresu i zanim zdobyłam się na złamanie pieczęci: nie bierze się podobnej reduty szturmem; należy usiąść przed nią na chwilę w skupieniu, jak zwykli mówić oblegający. Charakter pisma Grahama jest taki jak on sam i taka jest jego pieczątka — dokładnie zaokrąglona, równa, odciśnięta ręką, nawykłą do śmiałych, energicznych decyzji. Nie widać tu niedbałego, nieporządnego rozchlapania wosku — pełna, solidna ściśle ograniczona kropla, wyraźne mocne odciśnięcie; charakter pisma równy, bez żadnych ostrych zakrętasów, żadnych nagłych odchyleń, niemile draźniących nerw wzrokowy, ale spokojny, gładki, sprawiający przyjemne wrażenie, dziwnie kojący przy odczytywaniu go. Podobny do jego twarzy, do męskiego wyrzeźbienia jego rysów. Czy znasz jego pismo?
— Widziałam je. Ale mów dalej.
— Pieczątka była zbyt piękna, aby móc odważyć się na jej złamanie, wycięłam ją też cienko zaostrzonymi nożyczkami do haftu. Gotowa już wreszcie zabrać się do czytania samego listu, raz jeszcze powstrzymałam się dobrowolnie: zbyt wcześnie było na pociągnięcie czarownego haustu — pieniący się błysk jego w filiżance był tak piękny, że zapragnęłam napatrzeć mu się przez chwilę chociażby. Nagle przypomniałam sobie, że nie odmówiłam jeszcze modlitwy tego rana. Usłyszawszy kroki ojczulka, schodzącego wcześniej niż zazwyczaj na dół na śniadanie, nie chciałam dać mu czekać, pośpieszyłam też do niego jak tylko zdążyłam ubrać się, nie widząc nic złego w odłożeniu na później odmówienia moich pacierzy porannych. Niejeden powiedziałby może, że powinna byłam złożyć przede wszystkim należny hołd Bogu, a potem dopiero przypadającą daninę człowiekowi, nie wydaje mi się jednak, aby niebo mogło być zazdrosne o cośkolwiek z tego co robię dla mojego ojczulka. Możliwe, że jest to przesąd z mojej strony. Głos jakiś zdawał się podszeptywać mi, że wchodzi tu w grę odmiennego rodzaju uczucie, aniżeli przywiązanie córki i że to właśnie szczególne uczucie skłania mnie do pomodlenia się, zanim odważę się odczytać słowa, do których przeczytania tak tęskniłam całą duszą, do odmówienia sobie tej rozkoszy przez chwilę jeszcze i pamiętania nade wszystko o świętym obowiązku, jaki winnam spełnić. Kierowałam się zawsze podobnymi impulsami od czasu jak tylko mogę siebie zapamiętać. Odłożyłam list i odmówiłam pacierze, ślubując po ich ukończeniu surowe postanowienie, że cokolwiek miałoby nastąpić, nie dam się skusić ani doprowadzić do przyczynienia ojczulkowi najmniejszej troski i że nigdy miłość, jaką mogłabym żywić dla kogokolwiek innego, nie pozwoli mi zaniedbywać go. Sama myśl o podobnej możliwości tak boleśnie ścisnęła mnie za serce, że doprowadziła mnie do płaczu. Mimo to jednak czułam, że ojczulek będzie musiał dowiedzieć się prawdy we właściwym czasie, i być zniewolony do wysłuchania rozsądnych perswazji.
— Przeczytałam list. O, Lucy, życie jak utrzymują, ma składać się z samych rozczarowań. Nie wiem, czy słuszna jest ta uwaga, wiem natomiast, że ja nie byłam rozczarowana. Zanim przeczytałam i podczas czytania nie tylko biło serce moje przyspieszonym tętnem, ale drgało przy każdym skurczu ni to gwałtownie dyszące, śmiertelnie spragnione zwierzę, które ułożono przy źródle, aby mogło pić z niego; źródło okazało się cudownie pełne i bosko czyste; bogato wytrysło własną swoją siłą, własnym impulsem. Poprzez ten zdrój, którego nie zmącił żaden owad, ani żadne źdźbło mchu, żaden atom w potrójnie oczyszczonym złocie jego kaskady, ujrzałam słońce.
— Życie, jak utrzymują, jest dla wielu jednym, nieprzerwanym pasmem cierpień. Czytałam życiorysy, których bohaterzy zdawali się przechodzić bezpośrednio od jednego cierpienia do następnego. Nadzieja szybko od nich odlatywała, mknąc przed nimi w dal i nigdy nie zatrzymując się tak blisko nich, ani też nie zwalniając swojego pędu o tyle, aby raz jeden bodaj skutecznie wyciągnąć do nich pomocną dłoń. Czytałam o tych, którzy sieli we łzach i których żniwo, dalekie od zbierania go w radości, zmarnowała przedwcześnie padła na nie śnieć lub też zniszczył huraganowy wicher. Niektórych spośród nich zaskoczyła zima przy pustych spichrzach, wymarli też z głodu i braków, z nędzy wśród najciemniejszej i najsurowszej pory roku.
— Czy było to ich winą, Paulino, że ci, o których mówisz, powymierali w ten sposób?
— Nie zawsze ich winą. Niektórzy z nich byli dobrymi, zabiegliwymi ludźmi. Ja sama nie jestem ani zabiegliwa, ani dobra, Pan Bóg sprawił jednak, że wyrosłam w słońcu i w dostatecznym zapasie ożywczej wilgoci, bezpieczna pod tkliwą opieką, otoczona staraniami, rozwijana i kształcona przez drogiego mojego ojczulka, a teraz... teraz... przychodzi inny. Graham kocha mnie.
W ciągu parominutowego milczenia jakie nastąpiło po jej oświadczeniu, porałyśmy się, ona i ja, z tym głęboko przełomowym momentem dla nas obu.
— Czy ojciec twój wie? — zapytałam przyciszonym głosem.
— Graham pisał w tym liście z wielkim szacunkiem o ojczulku, zaznaczył jednak, że nie śmie jeszcze wyjawić mu swoich uczuć; musi przede wszystkim udowodnić mu swoją wartość; dodał również, że musi upewnić się co do mnie i mojego ustosunkowania się do tej sprawy, co do uczuć moich, zanim odważy się zwrócić w sposób decydujący do mojego ojca.
— Co na to odpowiedziałaś?
— Odpowiedziałam krótko, ale nie odtrąciłam go. Zarazem drżałam nieomal, z obawy, aby odpowiedź moja nie brzmiała zbyt serdecznie. Graham ma taki wybredny gust. Pisałam ten list trzykrotnie, osłabiając i łagodząc każde nieomal wyrażenie aż wreszcie, po urobieniu zdań w ten sposób, że list wydał mi się podobny do kawałka lodu, ocukrzonego odrobiną owocowego zapachu i słodyczy, odważyłam się zapieczętować go i wysłać.
— Doskonale Paulino! Kierowałaś się cudownie wysubtelnioną intuicją — zdajesz się rozumieć i wyczuwać doktora Brettona na wskroś.
— Jak jednak mam postąpić wobec ojczulka? Wciąż nad tym przemyśliwam i nie wiem jak sobie poradzić.
— Nie radź sobie wcale. Czekaj. To jedyne, co masz na razie do zrobienia. Nie podtrzymuj tylko dalszej korespondencji, dopóki ojciec twój nie dowie się o wszystkim i nie da ci na to swojego przyzwolenia.
— Czy da je kiedykolwiek?
— Czas pokaże to. Czekaj cierpliwie.
— Doktór Bretton napisał jeszcze jeden list, wyrażając mi głęboką swoją wdzięczność za mój krótki, utrzymany w spokojnym tonie bilecik, wyprzedziłam wszelako radę twoją, droga moja Lucy, napisałam mu bowiem zaraz w pierwszym owym krótkim liściku, że, mimo niezmienności i nadal także uczuć moich, nie będę mogła bez wiedzy ojczulka podtrzymywać w dalszym ciągu korespondencji z nim.
— Postąpiłaś jak powinna byłaś postąpić. Doktor Bretton odczuje to na pewno w ten sposób i nie inaczej; spotęguje to tylko jego dumę z ciebie i jego miłość, o ile oba te uczucia mogą u niego być spotęgowane jeszcze. Rozumna ta ochronna powłoka szronu, jaką opancerzyłaś tak czysty, tak jasny płomień twojej miłości, jest bezcennym przywilejem natury.
— Wyczuwam — tak mi się przynajmniej wydaje — usposobienie Grahama — rzekła — Rozumiem, że nie istnieje w jego pojęciu dostatecznie subtelna ostrożność w traktowaniu spraw takich jak nasze.
— Dajesz bezsprzeczny dowód, że rozumiesz go i oceniasz najtrafniej. Chociażby jednak miał doktór Bretton zapatrywać się na to inaczej, chociażby nawet miał spodziewać się gorętszego odzewu z twojej strony — postąpiłaś w każdym razie uczciwie, szczerze i z należnym córce uczuciem względem ojca.
— Nie wątpię, że zawsze będę postępowała w ten sposób. Możesz mi zaufać pod tym względem, droga Lucy. O, wiem i tak że sprawię ojczulkowi ból wyrwaniem go z jego ułud i uświadomieniem mu, że przestałam już być małą dziewczynką.
— Nie spiesz się też z tym, Paulino. Pozostaw rozwiązanie spraw Czasowi i przyjaznym losom. Stwierdziłam życzliwą ich opiekę nad tobą: możesz być pewna, ze wpłyną one na jak najkorzystniejsze ułożenie się dla ciebie okoliczności i same obiorą moment dla ciebie najodpowiedniejszy. Rozmyślałam o biegu twojego życia, tak samo jak i ty niewątpliwie rozmyślałaś o nim; i ja także przeprowadziłam porównania podobne do tych, jakie wysunęłaś i ty sama. Nie wiemy co nam gotuje przyszłość, przeszłość była wszakże pomyślna. Kiedy byłaś dzieckiem, obawiałam się o ciebie; nie spotykałam nigdy natury bardziej wraźliwej, niż twoja w dziecięctwie: stosowana względem ciebie szorstkość czy zaniedbanie nie pozwoliłyby ci rozwinąć się i dojrzeć zarówno duchowo, jak fizycznie i stać się taką, jaką jesteś teraz. Głębsze troski, obawy, konieczność uciążliwych walk wpłynęłyby na zniekształcenie regularności rysów twojej twarzy, na wynaturzenie twojego charakteru i na zmianę kierunku twojego myślenia, poszarpałyby twoje nerwy, doprowadzając je do stanu stałego podraźnienia; zatraciłabyś zdrowie i humor, wdzięk i słodycz. Szczęśliwie dla ciebie czuwała nad tobą Opatrzność, przyczyniając się do urobienia cię w sposób najbardziej pożądany nie tylko ze względu na własne twoje dobro, ale, jak mniemam, i na dobro Grahama również. I on także urodził się pod szczęśliwą gwiazdą, do pełnego wszakże rozwoju wszystkich najbardziej dodatnich cech jego natury potrzebna mu jest towarzyszka życia taka właśnie jak ty — i, oto, zjawiłaś się gotowa spełnić to zadanie. Musicie być połączeni. Wiedziałam o tym zaraz od pierwszego dnia, kiedy ujrzałam was oboje razem w La Terrasse. We wszystkim, co dotyczy wzajem ciebie i Grahama, widzę najlepsze zapowiedzi przyszłości, mądrą celowość i harmonię. Nie wydaje mi się, aby słoneczna młodość was obojga miała być dla was zwiastunką burzliwej starości. Wierzę, że w wyrokach Opatrzności zapisane jest, abyście oboje po społu wiedli spokojny, szczęśliwy żywot — nie tak doskonale szczęśliwy, jaki wiodą aniołowie, ale jaki dane jest wieść niewielu spośród śmiertelnych. Niektóre żywoty są błogosławione w ten sposób z woli Najwyższego, stanowiąc oczywiste świadectwo i wyraźny dowód możliwości istnienia Raju. Są znów inne, skazane od samego zarania na odmienne ukształtowanie się ich losów. Jednym spośród wędrowców towarzyszą stale na ich drodze wiatry przyjazne, innym, przeciwnie, burze i słoty; jedni kroczą stale w słońcu, innych od kolebki nieomal zaskakuje zimowa noc. Ani jedno, ani drugie nie dzieje się bez sankcji Najwyższego. Wiem, że w nieskończonym, nie znającym granic szeregu działań Opatrzności kryje się gdzieś tajemnica ostatecznych wyroków; wiem, że skarbnica boża zawiera zarówno dowody, jak zapowiedzi ich sprawiedliwości i miłosierdzia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.