Przejdź do zawartości

Verte/Część druga/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Verte
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Elża spędzała czas w Warszawie dość samotnie, przeważnie w towarzystwie męża i wujostwa Renardów, raczej wujenki, gdyż pan Renard, siedzący wiecznie w cukierni lub w klubie przy kartach, nie zaliczał się nigdy do towarzystwa. Po złożeniu wizyt rodzinie i znajomym, Elża unikała częstych stosunków salonowych, niezbyt chętnie nawet bywając na rautach i przyjęciach, chociaż bawiła się na nich wybornie. Otaczali ją zwłaszcza koledzy i rodacy Artura, z którymi była na stopie serdecznego koleżeństwa. Przedstawiona jej kilku wybitniejszych polaków ze stolicy, spotykała dawnych znajomych z Wołynia i okolic Taraszczy. Najlepiej było jej jednak tylko z Arturem na częstych spacerach samochodem w okolice Warszawy. Zwiedzali razem księgarnie, antykwarnie, gdzie robili duże zakupy książek polskich. Szperali z zamiłowaniem w bibliotekach publicznych, wieczorem zaś, o ile byli wolni od towarzyskich obowiązków, szli często na pieszą przechadzkę, lub z Uniewiczem przy czarnej kawie prowadzili długie dysputy i poufne pogawędki. Dovencourt lubił pana Mela i rozmowę z nim, ten zaś przylgnął do nich całą duszą, okazując niezwykły kult dla Artura. Politykowali razem, filozofowali, Elża zwierzała im swoje tematy literackie, ufając ich krytyce i radząc się w wątpliwych kwestjach. Zachęcona przez Uniewicza, zwiedzała różne instytucje miejscowe, czerpiąc z tych źródeł potrzebne wiadomości dla swych planowanych organizacji. Zajmowało jej to dużo czasu, wypełniając godziny, kiedy Artur był zajęty swojemi sprawami.
Uniewicz, patrząc często na Elżę, jej męża i obecne jej otoczenie, myślał: Gdyby ich widział Tomek, ją z temi iskrami szczęścia w oczach i jego z tą patrycjuszowską strukturą, gdyby ich ujrzał, przekonałby się, że jednak... musiał przegrać. I przypomniał sobie Elżę w Warowni, w ostatnich czasach, znękaną, apatyczną, często sztuczną, by ukryć łkanie duszy. Wspomnienie nasunęło wiersz Elży, który miał przepisany, i razu pewnego wypowiedział do niej końcowe słowa: „Sama moc znajdę w ogromie tęsknoty i, czego pragnę, dokonam. Osiągnę! A gdy mnie wieczna pochłonie toń nocy, zgasnę, przeminę, wiedząc, iżem żyła”...
— Tak, ja będę wiedziała, iżem żyła, ale nietylko dlatego, żem teraz szczęśliwa — rzekła Elża.
— Może i dlatego, że pani dużo. cierpiała...
— Tak.
— Szczęście obecne daje pani spotęgowaną sumę uroku, gdyż jest kontrastem przeszłości — rzekł Uniewicz w zamyśleniu.
Elża wpadła w zapał.
— Prosiliśmy pana, oboje z mężem, do Wadeweare, niech pan przyjedzie, drogi panie, koniecznie.
Pan Mel westchnął cicho, smutno pokiwał głową. Elża go odczuła i rzekła miękko:
— Przecie pan będzie mógł kiedyś, jak dziadkowie wrócą do Warowni.
— Pragnąłbym, pani, z całej duszy, ale ja im będę zawsze potrzebny. Niedola przykuwa czasem silniej, niż dobrobyt.
— Pan jest wyjątkowy człowiek — rzekła Elża z uczuciem.
— Ej, nie, pani, tylko z wędrówki życia pozostał mi jeszcze maleńki skraweczek serca.
Odwiedził kiedyś Dovencourt’ów Zdziś Burba. Witał Elżę serdecznie, ona, przedstawiając go mężowi, rzekła, śmiejąc się:
— Arti, to mój detektyw z Zachęty Sztuk Pięknych, o którym ci opowiadałam.
Zdzisław zaczerwienił się ogniście.
— A, to pan śledził moją żonę? — wesoło zagadnął Artur.
— Byłem tylko wykonawcą pewnej grupy plotkującej na Elżę, ale stanowisko jej wobec kursującej wówczas plotki zaimponowało mi. Pan mi nie ma za złe, że mówię o tym tak otwarcie.
— Och no, proszę bardzo. Wiem, że wycieczki przeciw mojej żonie ścigały ją złośliwie. Ale zbyt dobrze znam ludzi, by temu dziwić się. Mówiła mi Elly, że pan specjalnie studjuje kobiece zdolności W tym kierunku — mówił Artur z uśmiechem.
— Tak i dochodzę do bajecznych rezultatów — odrzekł Zdziś z udaną powagą.
Gdy się Zdzisław Burba znalazł sam na sam z Elżą, rzekł do niej żywo:
— Czy pamiętasz, kuzynko, legendę nieboszczyka Stacha Domalewskiego o Wołyniu?
— Pamiętam.
— Więc krainą, na którą gwiazda spuściła raj, zasypując ją skarbami, stała się dla ciebie Anglja, Wadeweare.
— Tak, Zdzisiu.
— No i nie dziwię ci się, choć mi bardzo żal Tomka. Dziwaczne są niekiedy załomy przeznaczeń ludzkich, a jednak miłość prawdziwa, rzec można, jedyna, raz tylko w życiu nawiedza serce człowieka, wszelkie inne uczucia są zawsze złudzeniem. Tyś, kuzynko, na swojej jedynej miłości wygrała na całej linji, podczas gdy wielka miłość Tomka zrujnowała go zupełnie.
— To jest mój wieczny wyrzut — szepnęła Elża.
— Ja ci wierzę i to już zostanie.
— Czy to ma się stać przekleństwem mego życia?
— Nie, ale jego zawadą, jego cieniem. Twój hejnał tryumfu brzmi świetnie, ale nad powalonym Tomkiem. Idąc ku swemu szczęściu, przeszłaś po nim, stawiając nogę na jego piersi.
— Przesadzasz! Dajesz obraz jakiegoś brutalnego zwycięstwa. Porównaj mnie jeszcze do Achillesa, włóczącego Hektora za swoim rydwanem.
— Nie gniewaj się, kuzyneczko. Ja cię ani potępiam, ani się tobie dziwię. Przeciwnie. Ja tylko zaznaczam, że kto ma duszę wrażliwą, tak jak ty, ten, budując najpiękniejsze pałace szczęścia na czyjejś ruinie, nigdy o tej ruinie nie zapomni.
Elża zasępiła się.
— Mówisz smutną, ale głęboką prawdę. Nie sądziłam, że tak poważnie myślisz.
— To robi życie i obserwacja. Ta para czcigodna nauczy więcej, niżby człowiek sam pragnął. I taka nauka nie jest lekka ani wesoła. Przed paru laty w Warowni i w Warszawie, gdym tu konspirował, byłem studentem uniwersytetu, teraz jestem uczniem życia i obserwacji, to duża różnica.
Pewnego dnia Elża, ułożywszy się poprzednio z Uniewiczem co do spotkania z dziadkiem, skierowała się do kościoła Karmelitów. Nogi pod nią trzęsły się, była bardzo wzruszona, gdy wchodziła do lewej nawy kościelnej. Serce jej biło głośno, słyszała jego tętno wyraźnie.
Przed progiem kaplicy Pana Jezusa zawahała się nagle, lecz po chwili namysłu weszła prędko. Kaplica była pusta, tylko w ławeczce na boku siedział pan Cezary Burba z głową, opartą na splecionych dłoniach. Elża stała chwilę, patrząc z boleścią na tę głowę wyłysiałą zupełnie, otoczoną wianeczkiem białych kosmyków. Długą chwilę ruszyć się z miejsca nie mogła. Burba, modląc się, nie widział jej. Elża postąpiła krok naprzód, starzec podniósł głowę. Na bladej twarzy jego wystąpiły sine plamy, w oczach łzawych, otoczonych czerwoną obwódką, odbił się lęk, graniczący prawie z przerażeniem, i niechęć wyraźna.
Uniósł się ociężale z ławki, oparty na rękach. Elża podbiegła żywo i osunęła się do jego nóg, dotykając czołem kolan. Starzec upadł z powrotem na ławkę. Milczeli długo. Burba odczuł drżenie kobiety, zrozumiał ją. Po chwili położył dłonie na jej głowie, pochylony szepnął:
— Wstań, dziecko.
Ale Elża nie wstawała, tylko, chwyciwszy rękę dziadka, przycisnęła ją do gorących ust.
— Dziadziu najdroższy... wybacz — usłyszał cichą prośbę, tak rzewną, szczerą i tak z pod serca płynącą, że to go poruszyło. Pochylił się niżej.
— Wstań... Elżusiu!
Podniosła się, półklęcząc na stopniach ławki. Burba ujrzał jej oczy całe we łzach, usta drżące ze wzruszenia, położył rękę na jej ramieniu i patrzał głęboko na nią, jakby chcąc wszystko wyczytać, wszystko zbadać.
— Czy szczęśliwa jesteś?..
— Tak, dziadziu... bardzo.
— Kochasz go... swego męża?
— Nad życie.
— I on ciebie?
— I on... dziadziu.
— Słyszałem, mówił Mel, twój mąż kocha cię bardzo. Więc jesteś szczęśliwa... Poruszył powiekami szybko, spuścił oczy.
Znowu moment ciszy.
— Dziaduniu drogi, czy mi wierzysz, że kocham was zawsze serdecznie, że mi nad wyraz ciężko, iż ja was tak boleśnie...
Łzy zatamowały jej słowa, ukryła twarz w jego rękawie.
— Tak, dziecko, tak... wola Boża, nic więcej, pamiętaj, wola Boża. Tak jest, jak Bóg chciał. Dobrze, żeś ty szczęśliwa, Elżusiu, nie wyrzucaj sobie tego, bo... mówił mi Mel. To już trudno, krzywdę Tomka zapomnij... daj szczęście mężowi. Jednych Bóg nagradza, drugich doświadcza, Jego wola. A ot i starego gniazda już zabrakło.
Łzy bujnie spłynęły po zoranych policzkach starca.
— Lepiej nam było razem tam tej strasznej nocy zginąć na starych śmieciach, gdziem się rodził. Trzeba było ratować Tomka, może on jeszcze dożyje... lepszej doli.
W drzwiach stanął Uniewicz, cofnął się i znowu wszedł. Elża podniosła się z kolan, rozumiejąc, że czas odejść. Bladość pana Mela uderzyła ją.
— Pójdziemy już, kościół zamkną — rzekł głucho i podał ramię Burbie.
Elża podtrzymała go z drugiej strony. Wyszli z kaplicy. Idąc boczną nawą, Elża patrzała na pana Mela z trwogą, jego wyraz twarzy nie wróżył nic dobrego. Przed ostatnim ołtarzem starzec cofnął ramię.
— Pozwólcie, chwilkę.
Ukląkł na stopniach, Elża spojrzała pytająco na Uniewicza. On jej szepnął do ucha:
— Przywieźli Tomka rannego, stan beznadziejny.
Krew spłynęła falą do serca kobiety, ale Burba podniósł się, więc go znowu dźwignęła. Przed kościołem stała dorożka.
— Wsiadamy — rzekł Mel.
— Poco, na co?., pójdę pieszo, dzień ładny. Nie chcę — zaprzeczał starzec.
— Trzeba jechać.
Elża ze łkaniem całowała ręce dziadka, on dotknął palcami jej skroni.
— Niech ci Bóg błogosławi, Elżusiu, bądź szczęśliwa, a pamiętaj, kochaj męża i... i... już nie czyń sobie wyrzutów... dziecko ja ci wybaczam wszystko, pamiętaj.
Pojechali. Elża, cicho płacząc, szła wolno w stronę hotelu, tak roztrzęsiona nerwowo, że, nie chcąc spotkania z mężem, poszła do Renardów na cały dzień. Dovencourt znalazł ją tam i zabrał. Opowiedziała mu spotkanie z dziadkiem, nie mówiąc nic o Tomku. Elża nie spała tej nocy, kryjąc swój niepokój i żal. Na drugi dzień od rana była niezwykle roztargniona, nie mogła sobie znaleźć miejsca, wszystko ją drażniło. Dovencourt o nic ją nie pytał, ale nie opuszczał mieszkania. Pracował przy biurku, telefonował, rozsyłał posłańców, przyjmował, lecz nie odjeżdżał. Skupione brwi jego i chłód twarzy dziwił Elżę. Po obiedzie, którego prawie nie jadła, zaczęła się gorączkować. Postanowiła odwiedzić Tomka w szpitalu, ale nie chciała wtajemniczyć w to męża. On zdawał się nie zwracać na nią uwagi, zajęty pracą. Wreszcie ubrała się w swoim pokoju, jak do wyjścia na ulicę, weszła do gabinetu. Nurtował w niej silny niepokój wraz z niezłomną wolą.
— Pójdę odwiedzić chorego, to mi wolno — postanawiała.
Ale kręciła się po pokoju, nie mogąc wyjść. Artur położył pióro i zapalił cygaro.
— Wychodzisz, Elly?
— Tak.
— Pada śnieg z deszczem, każ zatelefonować do garażu po samochód.
— Nie. Pójdę piechotą. Do widzenia.
— Do widzenia — rzekł sucho.
Elża podeszła do drzwi, ujęła za klamkę i nie mogła jej nacisnąć. Skurcz jakiś dusił ją w gardle. Stała bezradnie. Dovencourt oparty plecami o poręcz fotela odwrócił głowę i, milcząc, patrzał na nią z pod zmrużonych powiek badawczo i wyczekująco. Elża zastygła pod tym jego wzrokiem, nie ruszała się z miejsca. Trwało tak długich kilka minut, kobieta walczyła z sobą, chcąc wyjść koniecznie, i niebywała moc trzymała ją przykutą do miejsca, jak na uwięzi. Ręka jej drżała na klamce. Nagle łuna krwi zalała jej twarz, zerwała się jak do lotu i pędem podbiegła do męża, upadła na jego piersi. On z błyskiem w oczach otoczył ją ramionami silnie.
— Chciałaś iść do szpitala, Elly?
— Więc... ty wiesz.
— Wiem, Tomasz ranny w szpitalu, odczułem twój zamiar i tajemnicę przedemną, czekałem aż się sama zwalczysz, ale wstrzymałbym cię w ostatniej chwili.
— Dlaczego?
— Słuchaj dziecko, siądź tu — przygarnął ją do siebie. Zbadałem wszystko. Przy Tomaszu jest, prócz ojca i Uniewicza, jeszcze jego matka i... panna Słupska. Jako sanitarjuszka przywiozła go z frontu, pielęgnując sama, i teraz go nie odstępuje. Czy w obecności tych dwóch kobiet możliwa jest twoja bytność tam? Nie naraziłbym cię na to za nic. Och, no, zbyt drogą jesteś dla mnie.
Tuląc ją, całował jej ręce.
— Wybacz mi, jedyny, że powzięłam ten zamiar w tajemnicy przed tobą. Ale mi ufaj — szepnęła.
— Ja ci ufam, Elly, zresztą zwalczyłaś się, to mój tryumf. Jestem rad, że nie ja cię wstrzymałem.
— Owszem, ty, twój wpływ, twój wzrok i moje uczucie dla ciebie.
— To najcenniejsze — błysnął uśmiechem.
— Znowu ten uśmiech kochany i ten łysk zębów tygrysi, Arti, panie mój... Podała mu usta z rozkoszą, ale sposępniała natychmiast.
— Arti, jednak ja chcę odwiedzić Tomasza. Jedźmy razem do szpitala.
— Dobrze, ale z warunkiem, że dowiemy się tylko u lekarzy o jego stan, bo i to już zbyteczne, skoro istnieją telefony, ale o ile chcesz...
W szpitalu lekarz dyżurny i obecny chirurg na pytania Elży wątpiąco kręcili głowami, zapewniając, że ratunek jest usilny i nadzwyczaj staranna opieka, ale stan chorego jest bardzo poważny.
— Czy opieka matki? — spytała Elża, przewidując z góry odpowiedź inną.
— Pani Burbina jest tak zrozpaczona, że sama potrzebuje raczej opieki, ojciec również. Głównie pokładamy nadzieję w sanitarjuszce, która przywiozła rannego; bardzo dzielna niewiasta, tylko jej opieka może powstrzymać katastrofę. Jeśli pani sobie życzy, mogę tu poprosić pannę Słupską.
— Nie, nie, profesorze — żywo zaprzeczyła Elża — może tylko.... niech przyjdzie pan Uniewicz.
Rozmowa z panem Melem, a głównie jego zdumienie, gdy ją ujrzał w szpitalu, przekonało Elżę, że jej mąż miał rację. Dla niej nie było tam miejsca. Wracając do domu, rzekła ze smutkiem:
— Prawdziwe są twoje słowa, Arti, że gdy wyrośnie taki mur rozdzielczy pomiędzy ludźmi, łamać go już zbyt trudno a nawet niemożliwe. Sądzę, że i przełamany wyrastałby zawsze nanowo.
Odtąd Elża dowiadywała się o zdrowie Tomka telefonicznie, czasem przynosił wiadomości Uniewicz.
Któregoś dnia Elża, dowiedziawszy się od wujenki, że jakiś ranny zmarł nagle w szpitalu, pojechała tam z nią razem. Lekarz uspokoił panie, zapewniając, że stan zdrowia Tomka nie budzi już żadnych obaw. Renardowa poszła do Burby, Elża zaś została w poczekalni. Wtem w drzwiach, od korytarza wiodących stanęła Karolcia Słupska w białym fartuchu i chusteczce sanitarjuszki. Zdumienie unieruchomiło ją na chwilę, poczem błysnął w jej oczach gniew i szyderstwo zarazem. Cała zatrzęsła się od wzburzenia i w jednej sekundzie obrzuciła postać Elży od stóp do głów wzrokiem nienawistnym, zjadliwym i bestjalskim. Ale lady Dovencourt-Howe stała dumna, prosta, blada, ze ściągniętą nieco brwią i ironicznym cieniem na ustach. Słupska mełła w zębach jakieś słowa gwałtowne, jednak postawa Elży onieśmieliła ją. Cofnęła się za próg prędko, jakby goniona. Z korytarza doleciał jej przykry, wściekły śmiech.
Śmiechem takim rechotał stary Słupski podczas spotkania Elży w lesie Warownieckim na konwaljach. Wzdrygnęła się na to wspomnienie. Nie czekając na wujenkę, postanowiła opuścić szpital. Ale w przedsionku natknęła się na Adę i dwie znajome panie. Ciekawy wzrok przesunęły po jej postaci.
— Byłaś u Burby? — zdziwiła się Ada.
— Jest u niego wujenka, którą odprowadziłam.
— Chyba, bo już myślałam, że przy łożu Tomka szukasz nowego tematu literackiego i natchnienia, że studjujesz ich wszystkich, prócz Uniewicza.
— Pocóż to wyłączenie? — spytała Elża sztywno, przykro dotknięta.
— No, przecie on twój zwolennik, wielbiciel, lubi twoje elukubracje.
— Widziałam panią dziś przed Hersem — przerwała jedna z pań. Ciekawam nowej tualety pani na jutrzejszym balu. Zapewne zakasuje wszystkie na sali.
— Nie byłam teraz wcale u Hersego i nie będę na balu.
— Ależ widziałam panią napewno.
Elża uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Prawdopodobnie przez imaginację wydał się ktoś pani podobnym do mnie.
— Widziałam z tyłu takie same szenszyle.
— Bardzo możliwe, gdyż to nie jest jedynie mój wynalazek.
— Czemu się bronisz, Elżo — zaśmiała się Ada. Wszak będąc narzeczoną Tomasza, pasjami lubiłaś stroje i lubisz je teraz, aż do zbytku. Nic dziwnego, nie mając nic innego na głowie...
— Przesiaduję po całych dniach w magazynach mód — dokończyła Elża. Tak, tak, zupełnie taksamo jak kiedyś. Jeśli która z pań zechce się ze mną widzieć, proszę mnie szukać u Hersego i w innych podobnych firmach, będę bardzo rada.
Panie zaczerwieniły się, odczuwszy intencje Elży. Trzecia pospieszyła załagodzić.
— Dlaczego pani nie raczy być na balu? Zapowiada się świetnie.
— Ja nie tańczę.
— I mąż pani także nie tańczy?
— Nie.
— Przecie tańczyłaś dawniej, Elżo — znowu zagadnęła Ada. Więc to zapewne chwilowe umartwienie z powodu... Tomka. Ale Tomek już takich ofiar nie potrzebuje. Poczem syknęła zjadliwie przyciszonym głosem:
— Tomek i Burbowie wszak znać ciebie już nie chcą.
Elża miała płomienie w oczach, lecz, skinąwszy głową paniom, wyszła szybko.
Opuszczała szpital z uczuciem niesmaku, prawie wstrętu. Wróciła do hotelu z ogromną ulgą. Gdy przyszedł Dovencourt, Elża, oparta na jego piersiach, szepnęła cichutko:
— Arti, wracajmy już do Anglji.
Przytulił ją do siebie, mówiąc:
— Dużo widzę i odczuwam. Znowu cię ktoś obluzgał swym jadem. Patrz wyżej, Elly moja, patrz w swoją ideę, ona nie pozwoli ci słabnąć, ona umocni twe skrzydła, uniesiesz się ponad głowami tłumu. Chcę ciebie taką właśnie, chcę cię mieć szczęśliwą i dlatego pragnę cię izolować od wszystkiego, co niskie i małostkowe. Trzeba zdobyć więcej hartu, więcej odporności, by ślina ludzka padała poza twoje stopy...
Powoli uniósł jej głowę i, pochylony, jął patrzeć w jej oczy poddańcze a łzawe wzruszeniem, patrzał miękko, z głębi duszy, niemal pieściwie. Jego zmrużone źrenice działały na nią przedziwnie. Zniknął z jej twarzy cień bólu i niechęci, na usta spływał uśmiech rozkoszy, oczy mętniały z upojenia. Czuła w piersi jakiś ogrom, który odrzucał precz wszelką gorycz, wszelką małostkowość. Unosiły ją skrzydła potężne — słyszała ich twórczy, królewski chrzęst — uniosły ją i porwały. Rzuciła ramiona na szyję męża z tłumionym okrzykiem zachwytu.
— Arti, budzisz potęgę we mnie, do lotu mnie porywasz! Takam bezmiernie szczęśliwa, takam niewiarogodnie szczęśliwa, że jestem już twoja, twoja nareszcie...
— Tak, moja, i ty wiesz, Elly, czem ty jesteś dla mnie — szepnął z mocą, przepojony urokiem jej uczucia, entuzjazmu, czarem, płynącym ku niemu zawsze z jej upalnej duszy. Czuł, że posiada ją całą i że włada jej duchem niepodzielnie, jedynie, mocarnie. Pełen szczęścia i żaru, pieścił ją i tulił do siebie, jak dziecko.
Do duszy Elży spływały powoli, rytmicznie, jak dźwięki zbliżającej się z oddali muzyki, ściszone słowa Artura:

Wdziękiem tchniesz cała,
Wdziękiem promieniujesz.
Wdzięk twój płynie z duszy,
Wdziękiem swym czarujesz...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kilka miesięcy potem, w skromnym pokoju pensjonatowym, przy stole, zalanym światłem lampy, siedziała rodzina Burbów. Tomasz w głębokim fotelu zanurzony, owinięty pledem patrzał tępo na Uniewicza, który czytał gazetę. Nagle Uniewicz, przeczytawszy tytuł nowego artykułu pod tytułem: „Z Londynu”, przerwał i zaczął przebiegać wzrokiem kolumnę. Tomasz rzekł, patrząc na niego:
— Czytaj Melu, czytaj.
— To nic... tu jest dalej dobry feljeton, może to?
— Nie, czytaj korespondencję z Londynu. Kto to pisze?
— To ten znany X.
I Uniewicz, zmuszony, jął czytać trochę niepewnym głosem o ruchu polskim w Anglji. Korespondent pochwalał założone świeżo Koło Polek i instytucje dobroczynne, związane z niem, których inicjatorką i czynną protektorką była lady Elżbieta Dovencourt-Howe.
Nazwisko to wypowiedział prawie szeptem. Tomasz zadrżał i zbladł, stary Burba i pani Urszula, żywo poruszeni, spojrzeli na syna. Pan Mel, widząc wrażenie, umilkł.
— Czytaj do końca — ostro rzekł Tomasz.
— Ta dajże pokój, panie Melu, serce. Czy to niema innych rzeczy do czytania — mówiła Burbina z żalem.
— Ja chcę to. Skończ, Melu.
Pani Urszula spuściła smutno głowę.
Korespondent, wymieniając inne panie, zajęte organizacją Koła Polek i jego szeroką działalnością, podkreślił, że Elża pochodzi ze znanej polskiej rodziny, oraz że zajęła nowe stanowisko w literaturze ojczystej przez wydanie świeżego tomu pod tytułem: „Sen Spełniony.“
Gdy artykuł dobiegł do końca, zapadło milczenie. Po pewnej chwili Tomasz wyciągnął rękę po gazetę i pochylił się nad nią.
— Bogu Chwała — rzekł wolno pan Cezary, — jest zawsze dobrą Polką.
— To już taka natura ekspansywna, pozycja światowa jej nie zepsuje, nie zasklepi się nigdy w samolubstwie, sybarytyzm i epikureizm nie pochłonie jej. Więc i teraz, będąc tak świetnie usytuowaną, nie zaniechała pracy dla innych i umiała rozwinąć skrzydła. Już ona teraz wybije się! — gorąco przemówił Uniewicz.
Tomasz spojrzał na niego bystro i krótko z pod oka.
Burbina westchnęła, ocierając nieznacznie łzę z powieki.
Przed udaniem się na spoczynek Tomasz rzekł cicho do Uniewicza:
— Przynieś mi, Melu, tę książkę.
— „Sen Spełniony”?
— Tak.


Rogale.

1919, wiosna 1920.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.