Verte/Część druga/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Verte
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Kurjer paryski zbliżał się do Warszawy, wpadł w pierwsze okolice podmiejskie. W wagonach słychać było język angielski, francuski, włoski, w oknach migały mundury wojskowe. W osobnym przedziale pierwszej klasy Elża Dovencourt-Howe stała przy oknie, zapatrzona w krajobraz niemal z nabożeństwem. W oczach miała rzewność, na ustach uśmiech radosny, że oto znowu widzi ten kraj umiłowany, ku któremu unosiła ją niewypowiedziana tęsknota. Patrząc na wychylające się z mgły zimowej wieżyce i mury ukochanego grodu, wstrzymywała gwałtowne bicie serca.
Usłyszała za sobą kroki i niski barytonowy głos męski.
— Elly, dojeżdżamy, ubieraj się.
Odwróciła głowę, podniosła oczy na wysoką postać męża i padła w objęcia jego ramion.
— Arti, takam bardzo, bardzo szczęśliwa. Patrz, nasza Warszawa, serce Polski, nasza stolica. Nie szukaj patosu w moich słowach, mam duszę pełną szczerego uczucia, jakieś skrzydła mnie unoszą. Arti, ty się nie dziwisz, prawda?..
— Och no, kocham twój zapał, tak, jak kocham ciebie. Entuzjazm to wszakże nieodłączna cząstka twojej natury.
— Mój Boże, — mówiła Elża, — jakież inne były moje uczucia, gdy przed rokiem wyjeżdżałam stąd expresem berlińskim pełna bólu i trwogi o ciebie, Arti. Dziś wracam tak bardzo szczęśliwa i nie w otoczeniu wrogów, ale z tobą przedewszystkiem, jedyny.
Z zapałem zarzuciła ręce na szyję męża.
— Spokojnie, Elly, teraz jesteśmy wśród ludzi, patrz, jaki tłum na korytarzu.
Podając żonie okrycie, popatrzał na nią trochę z góry, z pod przymkniętych powiek, i dyskretnie musnął ustami jej skroń.
Stanęli w zamówionym z góry apartamencie hotelu Bristol. I tu, jak w Wadeweare, Londynie i Paryżu, Artur osypał Elżę najwyszukańszemi kwiatami.
Zachwycona, spytała go miękko, czemu to robi. On odrzekł z uczuciem:
— Elly, pragnę by upajało cię nietylko słońce naszego szczęścia, ale i wieczna wiosna.
Gdy służba wyszła, Elża podała usta mężowi.
Podczas gdy Artur zajęty był posiedzeniami w swoich kołach, Elża przez parę dni nie mogła się zdobyć na odwiedzenie swej rodziny; wstrzymywało ją dziwne uczucie lęku. Co tam usłyszy i jak ją przyjmą? U wujostwa Renardów mieli być oboje z mężem. Elża tymczasem odwiedzała instytucje, z któremi utrzymywała stały kontakt z Anglji. Bardzo czynną w jednej z nich była Renardowa.
Przed wizytą u wujostwa Elża chciała być na rannej mszy. Artur podwiózł ją samochodem do kościoła i pojechał na zebranie. Elża weszła do bocznej nawy, zdążając do wielkiego ołtarza, przy którym odprawiało się nabożeństwo. Już miała zboczyć na środek kościoła, gdy nagle tuż przed sobą spostrzegła Uniewicza. Stał odwrócony profilem, lecz na szelest kroków, zwrócił spojrzenie w jej stronę. Oczy ich spotkały się. Elża odruchem szczerości wiedziona, wyciągnęła do niego obie ręce z cichym okrzykiem, ale Uniewicz dał gwałtowny znak milczenia i, cofając się razem z Elżą w tył, wskazał jej brwiami najbliższą ławkę. W ławce zamodlona siedziała Urszula Burbina.
— Skąd pani tu, skąd pani?.. — spytał Uniewicz szybko, gdy znaleźli się ukryci za filarem.
— Przyjechałam z mężem. A pan i babcia?, czy i dziadek jest w Warszawie?
— Jest.
— Przyjechaliście wszyscy?
— Tu mieszkamy.
— Mieszkacie... a Warownia?
— Pani nie wie? Warownia już nie istnieje.
— Jezus Marja! Co się stało?..
— Spalona, zniszczona, zniesiona z powierzchni ziemi.
— Jezus, Marja! Boże, Boże! Wiedziałam, że na Wołyniu były dewastacje, ale nie przypuszczałam... Kiedy to się stało?
— W dwa miesiące po... wyjeździe pani. W marcu zeszłego roku.
— Któż dokonał tej zbrodni?
— Miejscowi chłopi.
— Chryste Panie!
— Cicho! pani Burbina usłyszy. Chodźmy dalej pod kruchtę.
— Panie, czy wszyscy ocaleli?
— My uciekliśmy cudem, ale sybirak, Krywejko, zabity, Stacho Domalewski, stary Piotr...
Łzy trysnęły z oczu Elży.
— Panie a... Tomek?
— Ocalał.
— Więc był w domu?
— Był chory, wywieźliśmy go. Teraz jest już znowu na froncie. Niech się pani uspokoi — rzekł, widząc zmianę na jej twarzy i bladość.
— Panie Melu, ja chcę, muszę wiedzieć wszystko. Czy ja do babci podejść nie mogę? — spytała nieśmiałym szeptem.
Twarz Uniewicza drgała nerwowo, bolesny wyraz osiadł mu na ustach.
— Lepiej nie, pani.
— Czy tak jest dla mnie źle usposobiona?..
Uniewicz milczał ze spuszczonemi oczami.
— Więc mi... nigdy nie... wybaczy?..
Gorycz była w jej szepcie, łzy spływały gęsto po jej twarzy.
— Czy i dziadek tak samo?.. — niech pan mówi otwarcie.
— Pan Cezary jest względniejszy... jak zwykle.
— A... a Tomek?..
— Później pani powiem wszystko, bo teraz pani Urszula wychodzi już z ławki. Dokąd pani każe przyjść?
— Najlepiej do nas, Bristol, drugie piętro.
— O której?.
— Czekam cały dzień.
Uniewicz szybko odszedł. Elża zza filara widziała, jak prowadził Burbinę, która szła, ociężale na jego ramieniu zwieszona, z twarzą sfałdowaną i obwisłą, bladą i pełną bólu. Cała postać chuda i zmizerowana tchnęła rozpaczą i znękaniem. Z pod toczka srebrzyły się gładkie pasma zupełnie białych włosów. Była to już struszka, pomimo swych sześćdziesięciu lat, wyglądająca na zgrzybiałą.
Ścisnęło się żalem serce Elży. Upadła na kolana i płakała cicho i długo, modląc się żarliwie i niemal wyrzucając sobie swoje szczęście. Gdy wyszła z kościoła, podsunął się ku niej z szumem automobil.
Elża już miała go odesłać, lecz po chwili namysłu wsiadła, każąc się wieść przed siebie, za miasto. Chciała ochłonąć po płaczu. Pęd wiatru ze śniegiem uderzał w szyby zakrytego pojazdu. Elża zamyślona smutno patrzała na ulicę. Na Nowym Świecie, gdy w ciżbie doróżek i tramwajów samochód zwolnił biegu, spostrzegła znowu Uniewicza, prowadzącego Burbinę. Szli wolno krok za krokiem. Śnieg opylał ich gęstemi płatami. Rzuciła się gwałtownie na poduszki siedzenia i mufką zakryła twarz w przerażeniu, by jej nie dostrzegli. Widziała jednak, że oboje mimochodem spojrzeli w okno automobilu. Owładnęło nią uczucie przykre i upokarzające. Wyrzutem dla niej był spacer strojnym samochodem, wyrzutem jej był dobrobyt, w jakim opływała obecnie w zestawieniu z niedolą tamtych... Zastukała z impetem w szybę i kazała zawrócić do hotelu bocznemi ulicami jaknajprędzej. Jechała, dławiły ją łzy. Znalazłszy się w swoim ukwieconym, pachnącym mieszkaniu, odczuła znowu gorzkie wyrzuty. Nie mogła się uspokoić. Wiadomość, że Warownia zrujnowana, gnębiła ją okrutnie, sprawiając cierpienie wprost nieznośne. Nie mogła powstrzymać gorących łez, modląc się za dusze Krywejki, Piotra i ulubionego Stacha. Tysiące pytań przygotowała dla Uniewicza, tysiące obrazów potwornych nasuwała jej rozigrana wyobraźnia. Gdy Dovencourt powrócił, zastał ją spłakaną i rozdrażnioną. Domyślił się odrazu.
— Już wiesz o Warowni?..
A gdy opowiedziała mu wszystko, Artur uspokoił ją trochę i rzekł:
— Czy pamiętasz swój sen, dziecko, na wiosnę w Wadeweare, że dziadka twego biła jakaś baba i że wiązy warownieckie płakały; otóż tego dnia właśnie przeczytałem w gazecie o dewastacji Warowni.
— Toś ty o tem już wtedy wiedział?.. Więc ty jesteś, Arti, bez serca, zimny głaz, jeśli tak — wybuchnęła.
A on, tuląc ją do piersi, przypomniał jej ten ranek wiosenny, jej szczęście, jej radość z życia, a potem wspomnienie Warowni i nagły smutek i opowiadanie snów. Zdumiony wówczas jej przeczuciem i wrażliwością, omało się nie zdradził, ale już przedtem spalił gazetę, by nie psuć jej szczęścia, by do jej ciągłych skrupułów (że zbudowała swe szczęście na klęsce Tomka), nie dodać nowych, któreby ją struły. Wiedział z gazety, że Burbowie żyją, zatem nie widział konieczności mącić jej szczęścia, zwłaszcza, że gdyby nawet chciała jechać do Warszawy, to i ten zamiar wtedy musiałby upaść wobec niemożności wyjazdu do Polski. Mógł przyjechać do Warszawy w tychże warunkach, ale pod zmienionym nazwiskiem i z fałszywemi papierami, po swoją upartą panią Elżę Gorską, teraz jednak z żoną nie widział potrzeby narażać ich oboje na ewentualne następstwa takiego przedsięwzięcia. A pisać... w takich momentach tragicznych cóż pisać? Gdy Elża opowiedziała mężowi zachowanie się Uniewicza wobec jej pragnienia powitania babki, przykrość odmalowała się na twarzy Artura.
— No, więc widzisz, dziecko. Cóżby w takich warunkach polepszył twój list?... Trzeba się z tym zgodzić, że niekiedy pomiędzy ludźmi wytwarzają się mury rozdzielcze tak potężne, że złamać ich niepodobna i wówczas dla obu stron i lepiej i bezpieczniej zapuścić zasłonę, by widokim takiej zapory nie męczyć się wspólnie. Pani Burbina zrobiła to widocznie w stosunku do ciebie, trzeba zatem uszanować wolę tej znękanej kobiety. Może to zresztą chwilowe.
— Nie, nie, ja już dla niej nie istnieję — powtarzała Elża z goryczą.
Gdy nadszedł Uniewicz, Dovencourt’a nie było. Fakt ten ucieszył Uniewicza wyraźnie. Pan Mel gorąco i długo całował ręce Elży, poczem rozejrzał się i rzekł z rzewnym uśmiechem:
— Pani zawsze tonie w świeżych kwiatach.
Poczerwieniała, zawstydzona nieco. On to zauważył i dodał:
— Naturalnie, panią już to żenuje, już pani po wszystkiem, co słyszała odemnie w kościele, wyrzucasz to sobie. Znam panią i jej nadmierną wrażliwość. Anglja nic w pani nie zmieniła, chociaż wypiękniała pani bardzo. Staremu przyjacielowi wolno to mówić. Jest pani szczęśliwa, prawda?...
— Tak, panie Melu, jestem szczęśliwą, bardzo, bezgranicznie — odrzekła z prostotą.
— To się czuje, droga pani, to się przebija w wyrazie jej oczów, twarzy, pomimo dużego cienia, który na panią rzuciła wieść o niedoli Burbów. Pani żyje nietylko sobą, pani odczuwa głęboko nieszczęścia innych. Proszę wierzyć, że i ja odczuwałem ją dobrze przez te lata męki duchowej, jaką pani przechodziła i... żałowałem pani, serdecznie z nią współczując.
— Ach, panie Melu, to już poza mną, mówmy o was. Obiecał mi pan wszystko opowiedzieć. Nadmienił pan, że Tomasz był chory. Co mu było?..
— Tomek przyjechał do Warszawy... na ślub, nie znalazłszy pani u Renardów, pobiegł do hotelu i tam powiedziano mu, że pani wyjechała zagranicę, na Berlin. To go podcięło, nie mógł sobie jeszcze uświadomić faktu; jeszcze nie wierzył, że to możliwe. Dopiero nazajutrz przysłano mu list od pani, który wyświetlił rzecz całą. Był to dla niego cios nieprzewidziany, rozchorował się. Gdy przyjechali Burbowie do Warszawy, zastali Tomasza nieprzytomnego. Po miesiącu przewieźli go do Warowni, jeszcze w ciężkim stanie. Leżał w pokoju pani, przy nim Kajtuś i Murmyła, ciągle do nich mówił o pani, nie mogliśmy tego słuchać. W końcu doktorzy radzili przenieść go z tego pokoju, ale się nie dał. W trakcie tego zaszło to nieszczęście. Ostrzegano Burbów, aby wyjeżdżali, lecz pan Cezary i pani Urszula słyszeć nie chcieli o opuszczeniu swojej ziemi, twierdząc, że im nic nie grozi od ludu, wśród którego tyle pokoleń Burbów żyło i starzało się bezpiecznie. Tymczasem dobroczynność Burbów została krwawo odwdzięczoną. Przyszła noc straszna. Burbowie ledwo z życiem uciekli. Tomek po ozdrowieniu wstąpił ponownie do szeregów, ale jego stan duchowy jest bardzo smutny. Szczegóły o zniszczeniu Warowni udzielił nam Poberezki, którego zdewastowali w kilka dni potem i który również ocalał. W Warowni spalono dwór i Wszystkie zabudowania, wycięto sad, teraz tną lasy.
— A wiązy, panie, a wiązy... — spytała Elża.
— Wiązy wycięte, z całej sadyby zostały tylko stare ruiny, wały i fosy.
Elża załamała ręce.
— Widziałam we śnie te wiązy... płaczące.
— Niema już wiązów, pani, niema już pewno i Pysznego Boru, Kajtuś zabity w walce, Murmyła również, śnieg już zasypał ruiny. A pamięta pani pięć lat temu, pani przyjazd, spotkanie nasze na skraju boru przy wilczym trakcie, napad wilków, pierwszy wieczór w Warowni... niespodzianka?
— Pamiętam, panie, i pomimo wszystko nie zapomnę tego nigdy.
— Wie pani, czasem myślę, że albo tamte lata to był sen piękny, albo ten rok ostatni, to straszny sen, z którego się jeszcze obudzę. Losy ludzkie są dziwnie zmienne, czasem los tak się słodko uśmiecha do ludzi, tyle im obiecuje, jak naprzykład zima i wiosna przedwojenna w Warowni. Ale i potem jeszcze i potem... aż wszystko to nagle zapada się, wali, — zostaje ruina.
Elża, słuchając tych słów, myślała, że bywa czasem przeciwnie, odczuł to i Uniewicz, bo, kiwając głową melancholijnie, rzekł:
— A niekiedy jest inaczej, los najpierw się uśmiecha, potem się zachmurza, płacze i przeraża, a nagle uśmiechnie się tak promiennie, tak rozkosznie, że każe zapomnieć o wszystkiem, co było smutne.
— I niech pan doda: uśmiechnie się tak prawdziwie — rzekła Elża z naciskiem. To jednak nie wyłącza zupełnie smutku, wtedy, gdy się było dla kogoś złudnym uśmiechem. Tomek to mój stały wyrzut, jego rodzice również, a Warownia, Stacho, Krywejko, Piotr, kochane wiązy, Pyszny Bór, Kajtuś, Murmyła, to wszystko bardzo, bardzo bolesne a drogie wspomnienie. Obecna niedola dziadków zgnębiła mnie okropnie. Czy choć nie cierpią wielkiego niedostatku? Panie Melu... Bóg widzi, że zrobiłabym dla nich bardzo wiele, gdyby inne było usposobienie ich dla mnie.
— Tak, pani, teraz to jest rzecz niewykonalna.
Pan Mel mówił o goryczy i żalu Burbiny, o strasznym wrażeniu pana Cezarego, gdy ujrzał syna bez przytomności i przeczytał list Elży. Dopiero w kilka dni potem po rozmowie z Poberezkim trochę się ułagodził.
— Więc Poberezki nie potępił mnie — zawołała Elża radośnie.
— On... on panią broni przed wszelkiemi napaściami, tłumaczy; tym się nawet naraził pani Urszuli. Poberezki to wielki przyjaciel pani. Będzie żałował, że pani nie zobaczy, ale on już wyjechał do Chodur także spalonych, obiecał zająć się i Warownią.
— Napiszę do niego — zawołała z zapałem.
— A... to go pani szczerze uszczęśliwi.
Wszedł Dovencourt. Dwaj mężczyźni zmierzyli się ciekawym wzrokiem. Artur bez cienia zwykłego chłodu podał rękę gościowi.
— Z opowiadań mojej żony znam pana lepiej, niż pan mnie. Proszę wierzyć w moją sympatję i szczerą życzliwość.
Pan Mel był trochę zaskoczony uprzejmością i wykwintną postacią Anglika. Bąknąwszy coś równie grzecznego, patrzał z przyjemnością na Dovencourt’a i myślał widocznie pomimo swej głębokiej przyjaźni dla Burbów, że jednak Elża zbyt długo wahała się w wyborze pomiędzy Tomkiem i Arturem.
Uniewicz cofał się z początku przed przymrużonym wzrokiem Artura, lecz wyraz tych źrenic ciemno-stalowych przykuł go wreszcie i zjednał ostatecznie. Gdy Dovencourt poszedł do drugiego pokoju po cygara, pan Mel szepnął do Elży:
— Mąż pani to prawdziwy patrycjusz, bardzo niecodzienny, o... bardzo. Z całej duszy pani winszuję, bo faktycznie widzę wasze szczęście.
Elża opowiadała Uniewiczowi o swojej podróży do Kalkuty, o spotkaniu w Adenie, o ich ślubie w Rzymie, o podróży poślubnej przez Śródziemne, o Wadeweare, przeczuciach i snach, potem o Paryżu, Londynie i swoich projektach na przyszłość.
— Żona moja ma mnóstwo zamiarów, organizuje Koło Polek, nawiązuje kontakt w Londynie z różnemi instytucjami, mającemi głównie za zadanie niesienie pomocy Polsce i Polakom, przebywającym na obczyźnie. Zapaliła już do tego moją matkę i szereg pań, wśród których są nawet angielki — mówił Dovencourt.
Uniewicz rzekł:
— O tak, pani ma teraz szeroki zakres działania. Pamięta pani kursy dla służby w Warowni?.. Wszystko to poszło potem na dwór, razem z bandą chłopów i żebraków, ze starą Likierą na czele, których hojnie wspomagali — Burbowie. Cała ta zgraja rabowała aż miło.
— To też teraz działać chcę z inteligencją i dla inteligencji — odrzekła Elża. — Zapamiętałam pańskie słowa, wypowiedziane o chłopach, w początkach bytności mojej w Warowni.
— Wtedy oburzała się pani na mnie za to. Dziś pani widzi, że warstwy te są bardzo rozkosznie rozwierzgane.
— Teraz to się odbija na karkach inteligencji — rzekł Dovencourt, — ale odbije się z czasem na majestacie waszej ojczyzny. Tego bowiem żadna teorja najskrajniejsza nie utwierdzi praktycznie, aby żywy mózg inteligenta, którego kulturę urabiały wieki, mógł być zastąpiony przez analfabetyzm umysłowy tłuszczy. Ultra ewolucyjne i rewolucyjne dążenia różnicy tej nie zrównają. By rzeczywista ewolucja taka osiągnęła swoje cele, na to trzeba przedewszystkiem jeszcze czasu i usilnej pracy nad kulturą mózgów człowieczych, a dopiero potem można układać programy partyjne — „wydziedziczonych”. Ale wy, Polacy, rządzicie się inną metodą, jesteście zwolennikami surogatów, które w ogólno ludzkim porządku przedstawiają zaledwo materjał do szlifowania.
Gdy była mowa o właściwościach natury polskiej, Uniewicz pesymistycznie kiwał głową. Elża zaprzeczała mu gorąco i twierdziła, że tylowiekowe doświadczenie a ostatnio niewola wskażą duchowi polskiemu nowe szlaki rozwoju. Kwestja tylko, czy zjawi się cudotwórca i wódz, by na owe szlaki poprowadzić Polskę.
— Przeczuwacie go w Mickiewiczowskiej cyfrze 44 — uśmiechnął się lekko Dovencourt — podsuwaliście ją pod różne osobistości, ale bez skutku. Wy, Polacy, jesteście stworzeni przedewszystkiem z dumy, ambicji, prochu i ognia. To piękne, lecz nazbyt wybuchowe i palne. Gdyby do tych składników waszej natury dodać granitu, stali, mocnej woli i wszystko to stopić w kotle o silnych nitach i spoidłach, wówczas moglibyście zająć dominujące stanowisko w Europie.
— I zajmiemy, ku temu Polska dąży — rzekła Elża.
— Na razie w słowach, krzyku u was bardzo wiele, jeszcze więcej patosu, dekoracji, szumnych pochodów i... wielkich ludzi. Tych domorosłych wielkości jest u was najwięcej. A przedewszystkiem życzę Polsce, aby wyniosła uświetnione koroną tradycji czoło ponad cuchnące opary, które biją z dołu, z nizin, i zdobyła się na jeden wielki czyn, odrestaurowania nawy państwowej przez wyrzucenie rozpanoszonych w niej bałwanów. To naprawdę świadczyłoby o waszej ambicji narodowej.
— Gdyby Polacy byli narodem istotnie ambitnym — zauważył Uniewicz — jak na to wskazują tradycje nasze najpiękniejsze, to dziś, rozpoczynając nową egzystencję od przewrócenia tradycji do góry nogami, nie ścierpieliby jednak zamiany dostojnego chrzęsta piór husarskich, na fiukanie fujarki pastuszej, bardzo miłej wśród pól i zbóż, ale niesłychanie rażącej w nawie państwowej, jak się pan wyraził. Zahypnotyzowani taką muzyką, zamiast w pióra, będziemy obrastać w szerść.
— Och no, nawet możecie tyć w tych warunkach, owszem, ale już o locie trzeba będzie zapomnieć — dorzucił Dovencourt.
Gdy Uniewicz odchodził, przypomniał sobie nagle paczkę, którą przyniósł z sobą. Podał ją Elży.
— Dla pani z Warowni to, co zdołałem ocalić, uciekając. Bibljoteka cała spalona i wszystkie rzeczy pani.
Elża z rozrzewnieniem odwijała z papierów drobnostki ze swego biurka, różne symbole w ramkach, garnitur do pisania i statuetkę Sfinksa oraz kilka książek ulubionych i fotografię Warowni. Artur przyglądał się tym rzeczom ciekawie, odgadując symbolikę niektórych. Elża dziękowała Uniewiczowi i spytała cicho:
— Czy wiedzą dziadkowie, że jesteśmy w Warszawie?
— Nie mówiłem nic dotąd; może panu Cezaremu powiem.
— Takbym serdecznie pragnęła go widzieć, ale się nie narzucam, zostawiam to uznaniu pana.
— Spróbuję, droga pani, wybadam.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.