— Ależ widziałam panią napewno.
Elża uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Prawdopodobnie przez imaginację wydał się ktoś pani podobnym do mnie.
— Widziałam z tyłu takie same szenszyle.
— Bardzo możliwe, gdyż to nie jest jedynie mój wynalazek.
— Czemu się bronisz, Elżo — zaśmiała się Ada. Wszak będąc narzeczoną Tomasza, pasjami lubiłaś stroje i lubisz je teraz, aż do zbytku. Nic dziwnego, nie mając nic innego na głowie...
— Przesiaduję po całych dniach w magazynach mód — dokończyła Elża. Tak, tak, zupełnie taksamo jak kiedyś. Jeśli która z pań zechce się ze mną widzieć, proszę mnie szukać u Hersego i w innych podobnych firmach, będę bardzo rada.
Panie zaczerwieniły się, odczuwszy intencje Elży. Trzecia pospieszyła załagodzić.
— Dlaczego pani nie raczy być na balu? Zapowiada się świetnie.
— Ja nie tańczę.
— I mąż pani także nie tańczy?
— Nie.
— Przecie tańczyłaś dawniej, Elżo — znowu zagadnęła Ada. Więc to zapewne chwilowe umartwienie z powodu... Tomka. Ale Tomek już takich ofiar nie potrzebuje. Poczem syknęła zjadliwie przyciszonym głosem:
— Tomek i Burbowie wszak znać ciebie już nie chcą.
Elża miała płomienie w oczach, lecz, skinąwszy głową paniom, wyszła szybko.
Opuszczała szpital z uczuciem niesmaku, prawie wstrętu. Wróciła do hotelu z ogromną ulgą. Gdy przyszedł Dovencourt, Elża, oparta na jego piersiach, szepnęła cichutko:
— Arti, wracajmy już do Anglji.
Przytulił ją do siebie, mówiąc:
— Dużo widzę i odczuwam. Znowu cię ktoś obluzgał swym jadem. Patrz wyżej, Elly moja, patrz w swoją ideę, ona nie pozwoli ci słabnąć, ona umocni twe skrzydła, uniesiesz się ponad głowami tłumu. Chcę ciebie taką właśnie, chcę cię mieć szczęśliwą i dlatego pragnę cię izolować od wszystkiego, co niskie i małostkowe. Trzeba zdobyć więcej hartu, więcej odporności, by ślina ludzka padała poza twoje stopy...
Powoli uniósł jej głowę i, pochylony, jął patrzeć w jej oczy poddańcze a łzawe wzruszeniem, patrzał miękko, z głębi duszy, niemal pieściwie. Jego zmrużone źrenice działały na nią przedziwnie. Zniknął z jej twarzy cień bólu i niechęci, na usta spływał uśmiech rozkoszy, oczy mętniały z upojenia. Czuła w piersi jakiś ogrom, który odrzucał precz wszelką gorycz, wszelką małostkowość. Unosiły ją skrzydła potężne — słyszała ich twórczy, królewski
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/128
Wygląd
Ta strona została przepisana.