Tymon Ateńczyk (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Tymon Ateńczyk
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom VIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT DRUGI.
SCENA I.
Ateny. — Pokój jednego z Senatorów.
(Wchodzi Senator z papierami w ręku).

Senator.  Ostatnią razą pięć tysięcy; przytem
Izydorowi wraz z Warronem winien
Dziewięć tysięcy, co razem z mym długiem
Dochodzi sumy dwudziestu i pięciu;
Zawsze go jednak febra marnotrawstwa
Toczy wewnętrznie; trudno, by stan taki
Długo się ostał — ostać się nie może.
Jeśli chcę złota, dość mi będzie ukraść

Psa sąsiadowi, dać go Tymonowi,
A pies mi będzie złotą bił monetę;
Gdybym chciał przedać konia, żeby kupić
Dwadzieścia lepszych, dam go Tymonowi,
Dam jako prezent, a koń mi się źrebi
I rumakami napełnia mi stajnię;
Przy jego wrotach niema odźwiernego,
By przechodzących z uśmiechem nie wpraszał.
To trwać nie może, dość chwili rozwagi,
By zgłębić stanu podobnego chwiejność.
Hej! hola! Kafis. (Wchodzi Kafis).
Kafis.  Co pan rozkazuje?
Senator.  Weź płaszcz, co żywo biegnij do Tymona,
O me pieniądze domagaj się głośno;
Pierwszą odmową nie daj się odgonić;
Nie trać języka; jeżeli ci powie,
Grzecznie kiwając czapką w prawej ręce:
„Poleć mnie pana twojego przyjaźni!“
Powiedz dobitnie, że jestem w kłopocie,
Że mych pieniędzy własne me potrzeby
Na gwałt żądają; termin jego minął,
A ja, na jego licząc wierzytelność,
Własny mój kredyt zrujnowałem prawie.
Kocham go, ale nie chcę krzyżów złamać,
Żeby uleczyć chory jego palec.
Żadnej nie cierpią zwłoki me potrzeby;
Nie słów mi trzeba, ale gotowizny.
Idź, przybierz minę śmiałą, rezolutną,
Bo mi się zdaje, że gdy każde pióro
Wróci do skrzydła swego właściciela,
Tymon, co teraz wygląda jak Fenix,
Będzie wyglądał jak gęś oskubana.
Idź!
Kafis.  Idę, panie.
Senator.  Weź z sobą obligi,
A patrz na daty.
Kafis.  Nie zapomnę, panie.
Senator.  Idź! (Wychodzą).

SCENA II.
Pokój w domu Tymona.
(Wchodzi Flawiusz z pliką rachunków w ręku).

Flawiusz.  Ni jednej chwili rozwagi w tym szale!
Daje i daje i ani się pyta,
Skąd brać, by dawać, nie uważa na to,
Jak mu się w rękach topi jego mienie,
I jak zastąpić to, co uleciało.
Człowieka z pustszą głową, lepszem sercem
Ziemia nie nosi. Co ja tu mam począć?
Nie będzie słuchał, póki nie uczuje.
Muszę mu jednak wręcz powiedzieć prawdę,
Jak tylko wróci z polowania. Szkoda!

(Wchodzą: Kafis i Sługi Izydora, i Warrona).

Kafis.  Dobry ci wieczór, Warronie, czyś przyszedł
Pieniędzy żądać?
Sł. War.  Czy i ty w tym celu?
Kafis.  Zgadłeś, kolego. A ty, Izydorze?
Sł. Izyd.  W tej samej myśli.
Kafis.  Moi przyjaciele,
Bodaj nas tylko z kwitkiem nie odprawił!
Sł. War.  Bardzo się boję.
Kafis.  Otóż pan nadchodzi.

(Wchodzą: Tymon, Alcybiades, Panowie i t. d.).

Tymon.  A po obiedzie, mój Alcybiadesie,
Ruszamy znowu. — Czego chcesz ode mnie?
Kafis.  To nota, panie, pewnych zaległości —
Tymon.  Co? zaległości? A skąd tu przychodzisz?
Kafis.  Tu, z Aten, panie.
Tymon.  W takim interesie
Do intendenta mego chciej się udać.
Kafis.  Intendent, panie, przez miesiąc mnie cały
Z dnia na dzień, z dzisiaj na jutro odsyłał;
Tymczasem pan mój w wielkiej jest potrzebie
Swoich pieniędzy, pokornie też prosi,
Abyś ze zwykłą sobie szlachetnością

Oddać mu raczył, co mu się należy.
Tymon.  Przyjdź jutro rano, dobry przyjacielu.
Kafis.  Lecz —
Tymon.  Tylko miarkuj się, mój przyjacielu.
Sł. War.  Sługa Warrona —
Sł. Izyd.  Sługa Izydora
Prosi pokornie o spieszną wypłatę.
Kafis.  Gdybyś mojego pana znał potrzeby —
Sł. War.  Termin upłynął od sześciu tygodni,
Areszt —
Sł. Izyd.  Intendent z niczem mnie odprawił;
Więc wprost do pana udać się mam rozkaz.
Tymon.  Dajcie mi, proszę, odetchnąć. — Panowie,
Raczcie mieć krótką chwilę cierpliwości,
Przyjdę niebawem. (Wychodzą: Alcybiades i Panowie).
(Do Flawiusza).Zbliż się i wytłómacz,
Co się to znaczy, że jestem zmuszony
Krzyków tych słuchać o zaległe długi,
O niespłacone na termin obligi,
Z krzywdą mojego honoru?
Flawiusz.  Panowie,
Nie teraz pora do spraw takiej treści.
Do poobiedzia zechciejcie poczekać,
A ja tymczasem wytłómaczę panu,
Dlaczego dotąd długi nie spłacone?
Tymon.  Zróbcie tak, proszę, moi przyjaciele.
Tymczasem daj im uczciwe przyjęcie (wychodzi).
Flawiusz.  Proszę za sobą (wychodzi).

Kafis.  Czekajcie! czekajcie! Apemantus zbliża się z błaznem, pobawmy się z nimi trochę.

(Wchodzą: Apemantus i Błazen).

Sł. War.  Na szubienicę z tym hultajem! Nawymyśla nam tylko
Sł. Izyd.  Zaraza na tego psa!
Sł. War.  Jak się masz, błaźnie?
Apemant.  Czy rozmawiasz z własnym cieniem?
Sł. War.  Nie do ciebie mówię.
Apemant.  Nie, ale do siebie samego. (Do Błazna). Idźmy!
Sł. Izyd.  (do Sługi Warrona). Już ci na grzbiet wsadził błazna.
Apemant.  Nie jeszcze, bo widzę, że cię jeszcze nie wziął na barana.
Kafis.  A kto teraz błazen?
Apemant.  Ten, co się o to pyta. Biedni hultaje, fagasy lichwiarzy! rajfury między złotem a potrzebą!
Wszyscy  Słudzy. Czem jesteśmy, Apemantus?
Apemant.  Osłami.
Wszyscy.  Dlaczego?
Apemant.  Bo się pytacie, czem jesteście i nie znacie samych siebie. — Mów do nich, błaźnie.
Błazen.  Jak się macie, panowie?
Wszyscy.  Dziękujemy, dobry błaźnie; a jak się ma twoja kochanka?
Błazen.  Właśnie grzeje wodę, aby oparzyć takie jak wy kurczęta. Ach, gdybyśmy mogli widzieć was w Koryncie[1]
Apemant.  Dobrze, dziękuję. (Wchodzi Paź).
Błazen.  Patrz, zbliża się paź mojej pani.
Paź  (do Błazna). Jakże tam, kapitanie? Co robisz w tej mądrej kompanii? Jak się masz, Apemantus?
Apemant.  Chciałbym mieć kij w gębie, żebym ci użytecznie mógł odpowiedzieć.
Paź.  Proszę cię, Apemantus, czytaj mi adresy tych listów, bo nie wiem, który któremu oddać.
Apemant.  Nie umiesz czytać?
Paź.  Nie.
Apemant.  To niewiele umrze mądrości w dniu, w którym cię powieszą. Ten do Tymona, ten do Alcybiadesa. Widzę, że się urodziłeś bękartem, a umrzesz rajfurem.
Paź.  A ty się ulągłeś szczenięciem, a umrzesz psią śmiercią — z głodu. Nie odpowiadaj, odchodzę (wychodzi).
Apemant.  Tak zawsze przed łaską uciekasz. Błaźnie, pójdę z tobą do Tymona.
Błazen.  Czy mnie tam zostawisz?
Apemant.  Jeżeli go zastaniemy w domu. — Wy trzej służycie trzem lichwiarzom?
Wszyscy.  Tak jest, a wolelibyśmy, żeby oni nam służyli.
Apemant.  I ja teżbym wolał; byłby to figiel, jakiego nigdy jeszcze kat złodziejowi nie wypłatał.
Błazen.  Jesteście sługami trzech lichwiarzy?
Wszyscy.  Tak jest, błazenku.
Błazen.  Zdaje mi się, że każdy lichwiarz musi mieć błazna na służbie. Pani moja jest także lichwiarką, ja też jestem jej błaznem. Gdy ludzie przychodzą pożyczać u waszych panów, wchodzą ze smutkiem, a odchodzą z weselem; w domu mojej pani dzieje się przeciwnie, wchodzą z weselem, a odchodzą ze smutkiem. Dlaczego?
Sł. War.  Mógłbym powiedzieć jedną tego przyczynę.
Apemant.  Powiedz więc, ażebyśmy cię uznali za tatusia i hultaja, co wcale nie umniejszy twojego poważania.
Sł. War.  Co to jest tatuś, błazenku?
Błazen.  Błazen w pięknem odzieniu, coś na twoje podobieństwo. Jest to duch: czasami pokazuje się w postaci pana, czasami w postaci prawnika, czasami wygląda jak filozof, tylko że nie filozoficznego szuka kamienia; bardzo często ma minę kawalera, a w ogólności wszystkie formy, pod któremi człowiek rośnie i próchnieje od trzynastego do osiemdziesiątego roku.
Sł. War.  Nie całkiem ty błazen.
Błazen.  Jak ty nie całkiem mądry. Ile u mnie błazeństwa, tyle u ciebie braku mądrości.
Apemant.  Tej odpowiedzi nie powstydziłby się Apemantus.
Wszyscy  Słudzy. Z drogi! z drogi! zbliża się Tymon.

(Wchodzą: Tymon i Flawiusz).

Błazen.  Nie zawsze ja chodzę za kochankiem, starszym bratem lub kobietą; zdarza mi się chodzić i za filozofem. (Wychodzą: Apemantus i Błazen).
Flawiusz.  Oddalcie się, proszę, za chwilę przyjdę rozmówić się z wami. (Wychodzą Słudzy).

Tymon.  Dziwię się bardzo. Dlaczego aż dotąd
Jasnoś mi stanu mego nie wykazał,
Abym wydawał wedle mych dochodów?
Flawiusz.  Nigdy mnie, panie, słuchać nie raczyłeś.
Tymon.  Żartujesz; może wybierałeś porę,

W której mi słuchać było niepodobna;
Trudność tę wziąłeś sobie za wymówkę
Twego niedbalstwa.
Flawiusz.  O, dobry mój panie,
Moje rachunki przynosiłem nieraz;
Gdym je przedstawiał, odpychałeś księgi,
Mówiąc, że moja sprawdza je uczciwość.
Kiedyś za lada datek nakazywał
Skarby przesyłać, płakałem jak dziecko,
A nawet często, bez względu na respekt,
Błagałem, żebyś rękę mniej otwierał;
Musiałem nieraz fukania twe znosić,
Kiedy mówiłem o skarbów odpływie,
O długów coraz groźniejszym przystępie.
Drogi mój panie, choć to już za późno,
Czas wielki, żebyś usłyszał nakoniec,
Że cała masa twoich posiadłości
Połowy twoich długów nie pokryje.
Tymon.  Sprzedaj me ziemie.
Flawiusz.  Wszystkie zastawione,
Niejedna poszła w ręce wierzycieli.
Co pozostało, ledwo zamknie usta
Dzisiejszym długom, jutro przyjdą nowe;
Jak je zapłacić? jaka przyszłość nasza?
Tymon.  Do Sparty me się rozciągały klucze.
Flawiusz.  Drogi mój panie, świat to wyraz tylko;
Gdyby był twoim, gdybyś nim rozrządzał,
Jakby się prędko z twoich rąk wyśliznął!
Tymon.  To prawda.
Flawiusz.  Panie, jeśli podejrzywasz,
Jeżeli wątpisz o mej uczciwości,
Błagam cię, wybierz sędziów najsurowszych,
Niechaj się w moich rozpatrzą rachunkach.
Bóg mi jest świadkiem, że gdy twoje sale
Od pasożytów twych się trzęsły krzyku,
Gdy się w piwnicach lało twoje wino,
Kiedy twój pałac od pochodni gorzał,
A grzmot kapeli echo odbijało,

Me oczy w kącie łzami zachodziły.
Tymon.  Dość tego!
Flawiusz.  Boże, mówiłem do siebie:
Pan mój jak wielki, jak wspaniałomyślny!
Tłum niewolników i chłopów, tej nocy,
Ile zbytkownych połknął tu łakoci!
Kto się Tymona poddanym nie pisze?
Na jego służbę nie oddaje serca,
Głowy i szabli i sił i majątku?
O, wielki Tymon! szlachetny, królewski!
Lecz gdy skarb zniknie, co tę chwałę płaci,
I duch uleci, który ją dziś trąbi:
Głód zamorduje, co spłodziła uczta;
Niech przyjdzie jeden chłodny dzień zimowy,
A tych komarów cała zniknie chmara.
Tymon.  Dosyć, powtarzam; skończ twoje kazanie!
Ma dobroć nigdy nie była nikczemną;
Nie podle, alem nierozważnie dawał.
Dlaczego płaczesz? Możesz-li przypuszczać,
Że w mej potrzebie nie znajdę przyjaciół?
O, bądź spokojny! Bo gdybym chciał czerpać
Z mnogich miłości mojej magazynów,
Gdybym pożyczką na próbę chciał stawić
Przyjaciół serca, tak mi łatwo będzie
Rozrządzać ludźmi i ludzi fortuną,
Jak mi rozkazać łatwo, żebyś mówił.
Flawiusz.  Bodaj się twoje sprawdziły nadzieje!
Tymon.  I gdy rozważam dzisiejsze kłopoty,
Błogosławieństwem zdają mi się nowem,
By przez nie moich doświadczyć przyjaciół.
Zobaczysz wkrótce, jak mylne twe sądy:
Jestem bogaty przyjaciół skarbami.
Hej, Flaminiuszu! Serwiliuszu, hola!

(Wchodzą: Flaminiusz, Serwiliusz i kilku Sług innych).

Serwil.  Panie! panie!
Tymon.  Mam dla każdego z was zlecenie. — Ty pójdziesz do Lucyusza, ty do Lukullusa; polowałem dziś z jego dostojnością; ty do Semproniusza. Polećcie mnie ich przyjaźni i dodajcie, iż jestem dumny, że moje interesa dają mi sposobność żądania od nich pieniężnych zasiłków. Żądajcie pięćdziesiąt talentów.
Flamin.  Jak rozkazałeś, panie.
Flawiusz  (na str.). Lucyusz? Lukullus? hm!

Tymon  (do innego Sługi). A ty, mopanku, idź do senatorów —
Sprawie publicznej oddane usługi
Prośbie mej, sądzę, dadzą posłuchanie —
Powiedz, niech raczą bez zwłoki mi przysłać
Tysiąc talentów.
Flawiusz.  Przekonany, panie,
Że to najkrótsza będzie dla mnie droga,
Dość byłem śmiały, że im na rękojmię
Twój podpis dałem, lecz kiwali głową,
I nie bogatszy wróciłem do domu.
Tymon.  Byćże to może? Czy mi prawdę mówisz?
Flawiusz.  Odpowiedzieli wszyscy jednomyślnie,
Że są bez grosza — że w tej właśnie porze
Nie mogą zrobić, coby zrobić chcieli —
Że ich to boli — żeś jest mąż dostojny —
Żeby jednakże pragnęli — że sądzą —
Że wszystko jakoś nie było, jak trzeba —
Że najzacniejsi swe mają dziwactwa —
Pragną, by wszystko dobrze się skończyło —
Że szkoda — w końcu dla różnych pozorów,
Patrząc z ukosa, szeptając półsłówka,
Półukłonami, zimnem głów kiwaniem
Na moich ustach zmrozili mi słowa.
Tymon.  Niech Bóg ich skarze! Ale nie rozpaczaj;
W starcach niewdzięczność jest jakby dziedziczna.
Ich krew zamarzła, zimna, ledwo płynie;
Dla braku ciepła dobroć ich ostygła;
Ludzka natura, chyląc się ku ziemi,
Do swej podróży gotuje się zwolna,
Ziębnie, ciężeje. (Do Sługi). Idź do Wentydyusza.
(Do Flaw.). Nie smuć się, proszę, wiem, żeś jest uczciwy
I, szczerze mówię, w sprawie tej niewinny.
(Do Sługi). Wentydyusz ojca niedawno pogrzebał,

I odziedziczył ogromny majątek;
Gdy był ubogi, w więzieniu za długi,
I bez przyjaciół, dałem pięć talentów,
By mu dać wolność. Pozdrów go ode mnie,
Powiedz, że smutna zmusza mnie konieczność
O zwrot tych pięciu talentów upraszać.
(Do Flaw.). Gdy je odbierzesz, bez najmniejszej zwłoki
Spłacisz tym ludziom, co się im należy:
Tylko ci myślą bluźnić nie pozwolę,
Żem mógł utonąć w przyjaciół mych kole.
Flawiusz.  Bodajem błądził! Dobry w złe nie wierzy,
Bo własną miarą innych ludzi mierzy! (Wychodzi).







  1. W domu rozpusty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.