Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część trzecia/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

I Jerzy, który w głębi duszy nie wierzył zgoła w powodzenie, ale którego szalona żądza ogarnęła znów nagle, spróbował ostatniej tej próby.
Wyjechał z Guardiagrele na wybrzeże nadmorskie, celem wyszukania pustelni. Wieś, morze, ruch, działalność fizyczna, rozmaitość wydarzeń w ciągu tej wyprawy, szczególniejszy stan jego umysłu w danej chwili, wszystkie te nowe wrażenia wstrząsnęły nim, przywróciły poniekąd równowagę i natchnęły złudną ufnością. Zdawało mu się, że uniknął cudem napadu śmiertelnej choroby, w której zajrzałby śmierci w oczy. Przez pierwsze dni, życie miało dlań ten urok dziwny i głęboki, który miewa tylko dla rekonwalescentów. Marzenie romantyczne Hipolity owiało i jego serce.
„A jeśli też uda się jej wyleczyć mnie! Na to by wyzdrowieć, potrzebaby mi było miłości zdrowej i silnej“. Unikał zajrzenia w głąb siebie samego, usuwał z pod wpływu wewnętrznego sarkazmu, który w nim wywoływały te dwie nazwy; „Na ziemi jedno jest tylko szczęście trwałe; bezpieczeństwo w posiadaniu innej istoty, bezpieczeństwo absolutne i niewzruszone. Tego szczęścia ja poszukuję. Pragnę módz powiedzieć sobie: Moja ukochana czy to obecną jest, czy nieobecną, żyje całą mną i we mnie; poddaje się z radością każdemu memu zachceniu; wola moja jest jedynem jej prawem, gdybym ją przestał kochać, umarłaby; umierając nie będzie żałowała niczego, prócz mojej miłości. Zamiast zrezygnować się na kosztowanie miłości w formie cierpienia, upierał się szukać jej w formie rozkoszy. Raz więcej jeszcze łamał i przekształcał w sobie ludzką naturę.
Odkrył poszukiwaną samotnię w San Vito, w kraju jałowców, nad brzegami Adryatyku. A była to prawdziwie idealna pustelnia: dom, zbudowany na pochyłości wybrzeża, pośród gaiku drzew pomarańczowych i oliwnych, na wprost zatoki zamkniętej dwoma wzgórzami.
Wielce prymitywną była architektura tego domku. Schody zewnętrzne prowadziły do loggii, na którą wychodziło czworo drzwi, wiodących do czterech pokoi. Każdy pokój miał naprzeciw drzwi innego w przeciwległej ścianie, okno wyglądające na gaik oliwny. Logii górnej odpowiadała loggia dolna; ale pokoje parteru, z wyjątkiem jednego, były niezamieszkałe.
Z jednej strony dom przytykał do rudery, którą zamieszkiwali wieśniacy, właściciele całej posiadłości. Dwa dęby olbrzymie, które pochylił wiekuisty powiew mistrala, zgięte po nad wzgórzem, ocieniały dziedziniec i okrywały kamienne stoły, dogodne do spożywania na nich obiadu w letnią pogodę. Dziedziniec ten był otoczony balustradą kamienną, po nad którą zwieszały się gałęzie akacyi, obciążone wonnemi gronami kwiecia, rysując na tle morza delikatne, pełne elegancyi kontury swych liści.
Domek ten wyłącznie przeznaczony był na wynajmowanie go cudzoziemcom, którzy tu zamieszkiwali zawsze w porze kąpielowej, zwyczajem, uprawianym zwykle przez wieśniaków z okolic San-Vito. Dokoła oprócz zamku odległego o dwie mile, była tu niemal zupełna samotnia. Każde z dwu wzgórzy przebite było tunelem, których rozwarte czeluście widać było z okien domku. Droga żelazna biegła od jednego do drugiego w linii prostej, wzdłuż wybrzeża, na przestrzeni pięciu czy sześciuset metrów. Na najdalej wysuniętym krańcu prawego przedgórza, na ławicy widniał Trabocco, szczególniejsza maszyna rybołówcza, zbudowana cała z belek i desek, podobna do olbrzymiego potwornego pająka.
Lokator po sezonie letnim, musiał oczywiście być tu przyjmowanym jak nadspodziewane i nadzwyczajne jakieś szczęście.
Głowa rodziny, starzec, rzekł:
— Dom jest już twoim.
Nie chciał wymienić ceny, za jaką go oddaje a odpowiedział tylko:
— Dasz ile zechcesz i kiedy ci się będzie podobało, skoro będziesz zadowolony.
Wymawiając serdeczne te zapewnienia, przypatrywał się równocześnie lokatorowi tak badawczem okiem, że tenże doznał pewnego zakłopotania i ździwiony był tem zbyt przenikliwem spojrzeniem. Stary był jednookim, czaszkę miał całkiem niemał wyłysiałą z dwoma kępkami rzadkiemi włosów siwych na skroniach, z brodą wygoloną, ciało zaś miał naprzód całe podane na podstawie nóg krzywych. Członki powykręcane, niekształtne od ciężkiej pracy, od pracy przy pługu, od której występuje wypukłość prawego ramienia i zaklęsa klatka piersiowa; od pracy u kosy, która znagla do rozsuwania kolan; od pracy pielenia, która zgina postać we dwoje; od wszystkich tych prac cierpliwych a powolnych rolnictwa.
— Dasz co zechcesz.
Zwęszył już w tym ujmującym młodzieńcu, z miną nieco roztargnioną, wspaniałomyślnego wielkiego pana, niedoświadczonego, nie troszczącego się o pieniądz. Wiedział dobrze, że wspaniałomyślność gościa przyniesie mu znacznie większą korzyść, niż własne, wyraźnie postawione żądanie.
Jerzy pytał:
— Czy to miejscowość spokojna, gdzie nikt nie przychodzi i nie ma hałasów?
Starzec ukazał morze i uśmiechnął się:
— Patrzaj; nic nad nie słyszeć nie będziesz.
I dodał:
— A czasami jeszcze i łoskot warsztatu. Ale teraz Kandya nie zajmuje się już tkactwem.
I uśmiechnął się, ukazując na progu zarumienioną synowę. Była ona ciężarną, mocno już zgrubiałą w stanie, blondynką o jasnej karnacyi i twarzy, pokrytej piegami. Oczy miała szare, szerokie, z pożyłkowaną, tęczówką jak agaty. W uszach miała ciężkie koła złote a na piersi presentose wielką gwiazdę filigranową z dwoma sercami w pośrodku. Na progu, u jej boku, stała dziesięcioletnia dziewczynka, również jasnowłosa, z wyrazem łagodności na twarzy.
— Tego dzieciaka — mówił stary — choć przyłóż do rany, takie to dobre i ciche. Prócz nas i Albadory nie ma tu już nikogo!
Obrócił się w stronę gaiku i począł wołać:
— Albadora! Albado!
Potem zwracając się do dziewczynki:
— Helenko, idźże ją zawołać.
Helenka zniknęła.
— Dwadzieścia dwoje dzieci! — zawołał stary. — Albadora obdarzyła mnie dwudziestu dwojgiem, sześciu chłopcami i szesnastu córkami. Straciłem trzech chłopców i siedem córek. Dziewięć pozostałych wyszły za mąż! Jeden z moich chłopców wyemigrował do Ameryki; drugi osiadł w Tocco i pracuje w kopalniach nafty; najmłodszy, ten który ożenił się z Kandyą, ma miejsce przy kolei i przyjeżdża tylko co dwa tygodnie. My pozostaliśmy sami. Ach, panie, słusznie mówią, że jeden ojciec utrzymać może choćby i sto dzieci a sto dzieci nie utrzyma jednego ojca.
Siedmdziesięcioletnia Cybela, ukazała się, niosąc w fartuchu kupę ślimaków ziemnych, masę rozmazaną i lepką, z pośród której sterczały długie macki. Była to kobieta wysokiego wzrostu, ale przygarbiona, wychudła, złamana znać zmęczeniem i przebytemi połogami, wyczerpana słabościami, z małą głową pomarszczoną jak uwiędło jabłko, osadzoną na szyi pooranej, obwisłej. W fartuchu ślimaki zlepiały się, skręcały, mrowiły jeden na drugim, zielonkowate, żółtawe, białawe, okryte pianą, połyskujące blademi tęczowemi odblaskami. Jeden z nich wypełzł jej aż na wierzch ręki.
Stary oznajmił:
— Ten pan chce od nas odnająć dom, od dziś zaraz.
— Niech cię Bóg błogosławi! — zawołała.
I z miną nieco głupawą ale i dobroduszną, zbliżyła się do Jerzego, przypatrując mu się przymróżonemi oczyma, osadzonemi gdzieś głęboko, zagasłem i niemal.
Potem dodała.
— Pan Jezus chyba wraca na ziemię. Niech cię Bóg błogosławił Obyś żył póki tylko stanie na ziemi chleba i wina! Obyś stał się wielkim jak słońce!
I wyszła żywym krokiem przez te drzwi, któremi poniesiono do chrztu dwadzieścioro dwoje jej dzieci.
Stary ozwał się do Jerzego:
— Nazywam się Cola z Cinzio; ale ponieważ ojcu nadano przydomek Sciampagne, wszyscy nazywają mnie Cola Sciampagne. Chodź obejrzeć ogród.
Jerzy poszedł za wieśniakiem.
— Urodzaj będziemy mieć, jak się zdaje, tego roku.
Stary, idąc przodem, chwalił uprawę i przez nawyknienie rolnika, zestarzałego wśród roli i jej owoców, wyprowadzał prognostyki. Ogród był bujny i zdał się zawierać wszystkie dary obfitości. Pomarańczowe drzewa lały fale woni takie, że powietrze chwilami zdało się mieć jakiś smak słodki i silny jak szlachetne wino. Inne drzewa owocowe nie miały już kwiecia, ale nieprzeliczone ich owoce zwieszały się na gałązkach, kołysane powiewem niebieskim.
Jerzemu przyszło na myśl: „Może to właśnie byłoby wyższem, górniejszem życiem: wolność bezgraniczna; samotność szlachetna i bujna, która owionie mnie najgorętszemi swemi wyziewami; chodzić pośród istot roślinnych, jakby się żyło wśród inteligentnych stworzeń; odgadywać myśl ich utajoną, odgadywać nieme uczucie, co krąży pod ich korą; przystosowywać się kolejno do każdej z tych dusz bezwłasnowolnych, do każdej z tych dusz prostych a silnych; podziwiać naturę z taką ciągłością uwagi, by mi się udało w własnej mej osobie odtworzyć drgania harmonijne całego stworzenia; nakoniec przez moralną metamorfozę idealną identyfikować siebie z silnie zbudowanem drzewem, którego korzenie pochłaniają niewidzialny ferment podziemny, z którego wierzchołek naśladuje swym szumem odgłosy morza. Nie byłożby to rzeczywiście życiem górniejszem?“ Na widok bujności wiośnianej, która przetwarzała okoliczne miejsca, dozwolił, by zawładnęło nim jakieś dziwne upojenie. Okropne wszakże nawyknienie do kontradykcyi przecięło nagle to uniesienie, zwróciło go ku dawnym myślom, przeciwstawiło rzeczywistość marzeniu, „Nie ma żadnego związku między nami a przyrodą. Mamy tylko pojęcie niedokładne jej zewnętrznych kształtów. Niepodobna jest, aby człowiek wchodził w związek z przedmiotami. Człowiek ma władzę wlewania w rzeczy własnej swej treści, ale nie odbiera w zamian od nich nic nigdy. Morze nie będzie miało dlań nigdy zrozumiałego języka. Ziemia nie odsłoni mu nigdy swych tajemnic. Człowiek może czuć dokładnie całą krew swą, krążącą w fibrach drzewa, ale drzewo nigdy nie użyczy mu żadnej kropli swych soków życiowych“.
Stary jednooki wieśniak mówił, ukazując palcem ten lub ów dziw bujnej wegetacyi.
— Stajnia pełna gnoju, sprawia daleko więcej cudów niż kościół, pełen świętych.
Mówił ukazując palcem w końcu ogrodu zagon kwitnącej fasoli:
— Fasola to forpoczta i szpieg całego roku.
Wietrzyk poruszał całym zagonem, zaledwie widocznie. Drobne listki szarawo-zielone poruszały się pod kwieciem białem, ponsowem lub błękitnem. Każdy kwiat zdawał się wpół rozchylonemi usty i miał dwie plamki czarne niby oczy. U tych, które nie były jeszcze całkowicie rozwinięte, górne listki pokrywały nieco plamki jak blade powieki na źrenicach w bok patrzących. Drżenie wszystkich tych kwiatów, opatrzonych w oczy, miało dziwnie zwierzęcy wyraz, pociągający nieopisanie.
Jerzy myślał: „Jakże Hipolita będzie tu szczęśliwą! Ma ona gust rozwinięty dla wszystkich skromnych powabów przyrody. Przypominam sobie jej okrzyki zachwytu i radości, ilekroć odkryła nową jakąś, nieznaną sobie roślinę, kwiat jakiś, listek, jagodę innego kształtu, dziwaczny owad, cień oryginalny, refleks“. Przedstawił ją sobie zwinną i żwawą w pełnych wdzięku pozach pośród zieleni. I nagły niepokój go przejął: niepokój odzyskania jej, posiadania całej zupełnie, niepodzielnie, żądza, by go ukochała niezmiernie, by obdarzała go w każdej sekundzie nową rozkoszą. „Oczy jej pełne zawsze będą mnie. Wszystkie jej zmysły zostaną zamknięte na wszelkie wrażenia, które nie będą pochodzić odemnie. Mój głos wydawać jej się będzie rozkoszniejszym, niż wszelki dźwięk inny“. Nagle potęga miłości wydała mu się nieograniczoną.
Kiedy powrócił, wchodząc napowrót po schodach pustelni, zdawało mu się, że serce mu pęknie pod naciskiem wzrastającej w ciąż trwogi. Przybywszy do loggii ogarnął krajobraz wzrokiem upojonym. W głębokiem wzruszeniu czuł, że w tej chwili słońce prawdziwie świeciło w głębi jego serca.
Morze poruszane rytmicznym i bezprzestannym dreszczem, odbijające szczęście rozlane na niebie, zdawało się wzajem słać toż samo szczęście w miryadach niegasnących uśmiechów. Po przez kryształ powietrza, wszystko, co odległe, rysowało się wyraźnie: szczyt Vaste, góra Gargan, wyspy Tremiti, na prawo; przylądek More, Nicchiola, przylądek Ortone — podobne były do płomiennego azyatyckiego miasta na wybrzeżu Palestyny, odcinającego się na lazurze w liniach równoległych, bez minaretów. Ten łańcuch przedgórzy i zatok w półksiężyc zagięty, podsuwał wyobraźni myśl o szeregu ofiarnych czar, każde naczynie bowiem, błyszczało w górze skarbem złotych zbóż. Jałowce rozciągały złoty płaszcz swój na całe wybrzeże. Z każdego krzaka wznosił się w górę obłoczek gęsty wyziewów, niby z kadzielnicy. Powietrze, którem się oddychało, było tak rozkosznem, jak haust nektaru.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.