Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Patrzaj; nic nad nie słyszeć nie będziesz.
I dodał:
— A czasami jeszcze i łoskot warsztatu. Ale teraz Kandya nie zajmuje się już tkactwem.
I uśmiechnął się, ukazując na progu zarumienioną synowę. Była ona ciężarną, mocno już zgrubiałą w stanie, blondynką o jasnej karnacyi i twarzy, pokrytej piegami. Oczy miała szare, szerokie, z pozyłkowaną, tęczówką jak agaty. W uszach miała ciężkie koła złote a na piersi presentose wielką gwiazdę filigranową z dwoma sercami w pośrodku. Na progu, u jej boku, stała dziesięcioletnia dziewczynka, również jasnowłosa, z wyrazem łagodności na twarzy.
— Tego dzieciaka — mówił stary — choć przyłóż do rany, takie to dobre i ciche. Prócz nas i Albadory nie ma tu już nikogo!
Obrócił się w stronę gaiku i począł wołać:
— Albadora! Albado!
Potem zwracając się do dziewczynki:
— Helenko, idźże ją zawołać.
Helenka zniknęła.
— Dwadzieścia dwoje dzieci! — zawołał stary. — Albadora obdarzyła mnie dwudziestu dwojgiem, sześciu chłopcami i szesnastu córkami. Straciłem trzech chłopców i siedem córek. Dziewięć pozostałych wyszły za mąż! Jeden z moich chłopców wyemigrował do Ameryki; drugi osiadł w Tocco i pracuje w kopalniach nafty; najmłodszy, ten