Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

który ożenił się z Kandyą, ma miejsce przy kolei i przyjeżdża tylko co dwa tygodnie. My pozostaliśmy sami. Ach, panie, słusznie mówią, że jeden ojciec utrzymać może choćby i sto dzieci a sto dzieci nie utrzyma jednego ojca.
Siedmdziesięcioletnia Cybela, ukazała się, niosąc w fartuchu kupę ślimaków ziemnych, masę rozmazaną i lepką, z pośród której sterczały długie macki. Była to kobieta wysokiego wzrostu, ale przygarbiona, wychudła, złamana znać zmęczeniem i przebytemi połogami, wyczerpana słabościami, z małą głową pomarszczoną jak uwiędło jabłko, osadzoną na szyi pooranej, obwisłej. W fartuchu ślimaki zlepiały się, skręcały, mrowiły jeden na drugim, zielonkowate, żółtawe, białawe, okryte pianą, połyskujące blademi tęczowemi odblaskami. Jeden z nich wypełzł jej aż na wierzch ręki.
Stary oznajmił:
— Ten pan chce od nas odnająć dom, od dziś zaraz.
— Niech cię Bóg błogosławi! — zawołała.
I z miną nieco głupawą ale i dobroduszną, zbliżyła się do Jerzego, przypatrując mu się przymróżonemi oczyma, osadzonemi gdzieś głęboko, zagasłem i niemal.
Potem dodała.
— Pan Jezus chyba wraca na ziemię. Niech cię Bóg błogosławił Obyś żył póki tylko stanie na ziemi chleba i wina! Obyś stał się wielkim jak słońce!