Trucizny/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział XXVIII
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII

Wasilewicz obudził się przytomny. Czuł się rozbity i osłabiony. Wszedł do niego lekarz i objaśnił, że przywiozła go tu żona.
Poczuł wtedy olbrzymią ulgę. Był ubezwłasnowolniony, nie mógł zgubić swojej duszy. Z przychylnością spoglądał na drzwi zamknięte swego pokoju. Z przyjemnością myślał, że skok z wysokiego pierwszego piętra na flizy kamienne jest karkołomny. Złożył swoją wolę i wszelką o sobie decyzję w inne ręce. Odpoczywał.
Ale organizm wolał o truciznę. Z dna duszy zaczęły się dźwigać rozpaczliwe projekty, zbrodnicze pomysły, by zaspokoić straszliwe łaknienie kokainy.
Czuł jednak zarazem, że ma wszczepiony w siebie cudzy nakaz. Nakaz cudzy i swój. Poraz pierwszy od dłuższego czasu rozpoczęła się w nim walka z opętaniem kokainy.
Wiedział, że była przy nim Poluta. Wróciła, przebaczyła... Czy jako siostra, czy jako żona — była i czuwała. Kiedy się staczał po pochyłości, zatrzymała go, jak mocny krzew na drodze. Niech będzie, jak chce ona. To takie cierpienie, gdy wola ich dwojga, którzy są jednością sakramentalną wspinają się przeciw sobie i gryzą, jak dwa rozwierzgane rumaki.
Położył się i czuł z odległości, jak wola jego zlewa się z jej wolą. Dwa płynące niewidzialne strumienie, które kiedyś znów trysną z wspólnego wywierzyska...
Ale męka stawała się nie do zniesienia. Organizm pragnął i cierpiał. Wasilewicz miotał się po łóżku, zaciskał dłońmi głowę.
Dotknięto jego ramienia. Stał nad nim lekarz.
— Proszę pana, mogę dać panu małą dawkę. Będziemy tępili przyzwyczajenie powoli.
Wasilewicza dotknęło traktowanie go, jako bezwolnego chorego. Obudziła się w nim dawna duma i dzielność mężczyzny. Powtarzał sobie z kresowym uporem:
— Cóż u licha, mężczyzną jestem przecie...
Odpowiedział więc odmownie. Ale po chwili po członkach jego przebiegły drgawki. Na ustach ukazała się piana. Dostał konwulsji.
Kiedy puściły go straszne kleszcze i leżał bezsilny, lekarz nachylił się nad nim znowu:
— Proszę pana, jednak może małą dawkę.
— Nie trzeba, — odmówił Wasilewicz z dawną energją.
Zdawało mu się, że każde zażycie kokainy oddala go od żony.
Lekarz wyszedł i wrócił, niosąc dawkę narkotyku.
— Nie radzę panu przerywać tak odrazu. Oto kładę koło pana małą dozę. Proszę u ciec się do niej, kiedy już będzie nie do zniesienia.
Wasilewicz został sam. Usiadł na łóżku i chciwie patrzył na narkotyk. Wyciągnął ku niemu trzęsącą się rękę. Ale w oczach mu stanęła twarz żony, oniemiała w boleści, kiedy patrzyła na niego i na pannę Antoninę.
Przywoływał tę twarz znowu i znowu. Rozumiał teraz, że wizję tej właśnie twarzy chciał zagłuszyć, zabijając świadomość. Była odciśnięta na jego sercu, jak krwawe piętno na dłoni zbrodniarza.
Przypomniał sobie jej przerażone, błagalne oczy, i wyraz śmiertelnego osłabienia wiotkiej postaci, kiedy odjeżdżał z domu. Ach, poco to uczynił! Przecie jego chciała ratować!
Halucynował wprost dotykalnie jej dłonie o przeźroczystej skórze i sinych żyłkach, poterane i oszpecone pracą.
Posyłał jej swoją walkę i ciężką torturę organizmu, którą znosił, by wrócić do niej męskim, z mocą ramion do oparcia, z umysłem działającym jak sprawna maszyna...
Myślał o dziecku. Dziewczyneczka... Jasne warkoczyki, oczy niewinne i śmiesznie biegające nóżki, zbyt długie w jej niesformowanej postaci... Przyszedłby dzień, gdy te oczy spojrzałyby surowo i nieubłaganie, a małe usteczka wyrzekłyby słowo potępienia...
Ręka jego trzęsła się, sięgając chciwie po narkotyk, kurczyła się drapieżnie, jak szpon jastrzębi.
Nagle determinacja poderwała całego. Chwycił kokainę. Podszedł do okna. Otworzył je szeroko. Wrzucił w przepaść nocy truciznę, jakby odrzucał deskę ratunku...
Został sam. Bez ratunku. On i noc.
Rzeźwy szafir nocy owiał go bezmiarem. Ujrzał poraz pierwszy oddawna gwiazdy nad sobą. Zapomniał o nich w udręczonem, grzesznem istnieniu.
Ogromne światy wirują. Oceany jasności wypełniają przestrzenie międzyplanetarne. Kryształowa muzyka leje się z krain globowych. Cicho. Olbrzymio. Wieczność śpiewa...
Oderwał się od samego siebie. Ukołysała go noc.
Poczuł nieznośne swędzenie w rękach i nogach. Drapał się paznogciami aż do zdarcia skóry. Niepokój opanowywał go, nie mógł ani na chwilę zostać bez ruchu. Potem poczuł ziębienie i słabość. Depresja stawała się nie do zniesienia. Zdawało mu się, że pod drzwi skrada się Szyrwitz i pokazuje drogę chłopom z za kordonu, by go zamordowali. Czekał, oblany zimnym potem. Zaraz otworzą się drzwi. Przeżywał wbijanie nożów w ciało... Upadł znowu, targany drgawkami.
Kiedy przyszedł do siebie czuł w żyłach zimny płyn, a pod skórą — poruszające się robaki. Błysnęła mu myśl zbawcza... Zabić się... Przerwać tę mękę.
Na chwilę ustało. Ale za to w pokoju, na podłodze, na stole, na ścianach zaroiły się drobne pająki i żuki. Przebiegła mysz mikroskopijnie mała. Zdziwił się, że dojrzeć ją może.
Znalazł nakoniec nad ranem ulgę w śnie. Kiedy się obudził, czuł, że z kokainą już koniec.
Przywoływał przed siebie twarz żony, ścierał z niej miękką dłonią surowy sąd i naganę. Marzył, że przyjdzie się uśmiechnąć do niego.
I przyszła rano. Stanęła niepewna w drzwiach. Podniósł się na jej spotkanie, blednąc. Zebrał całą męską dumę, by nie okazać osłabienia zrujnowanego organizmu.
Trzymała pęk mieczyków różowych, takich, jak rosły w oranżerji w Wasilewie. Zasłaniała pąkami usta i część twarzy pod trójkątnym kapelusikiem, sama także różowa. Podeszła szybko. Położyła mu kwiaty na dłoniach...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.