Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

teraz, że wizję tej właśnie twarzy chciał zagłuszyć, zabijając świadomość. Była odciśnięta na jego sercu, jak krwawe piętno na dłoni zbrodniarza.
Przypomniał sobie jej przerażone, błagalne oczy, i wyraz śmiertelnego osłabienia wiotkiej postaci, kiedy odjeżdżał z domu. Ach, poco to uczynił! Przecie jego chciała ratować!
Halucynował wprost dotykalnie jej dłonie o przeźroczystej skórze i sinych żyłkach, poterane i oszpecone pracą.
Posyłał jej swoją walkę i ciężką torturę organizmu, którą znosił, by wrócić do niej męskim, z mocą ramion do oparcia, z umysłem działającym jak sprawna maszyna...
Myślał o dziecku. Dziewczyneczka... Jasne warkoczyki, oczy niewinne i śmiesznie biegające nóżki, zbyt długie w jej niesformowanej postaci... Przyszedłby dzień, gdy te oczy spojrzałyby surowo i nieubłaganie, a małe usteczka wyrzekłyby słowo potępienia...
Ręka jego trzęsła się, sięgając chciwie po narkotyk, kurczyła się drapieżnie, jak szpon jastrzębi.
Nagle determinacja poderwała całego. Chwycił kokainę. Podszedł do okna. Otworzył je szeroko. Wrzucił w przepaść nocy truciznę, jakby odrzucał deskę ratunku...
Został sam. Bez ratunku. On i noc.
Rzeźwy szafir nocy owiał go bezmiarem. Ujrzał poraz pierwszy oddawna gwiazdy nad sobą. Zapomniał o nich w udręczonem, grzesznem istnieniu.
Ogromne światy wirują. Oceany jasności wypełniają przestrzenie międzyplanetarne. Kryształowa muzyka leje się z krain globowych. Cicho. Olbrzymio. Wieczność śpiewa...