Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie, które kiedyś znów trysną z wspólnego wywierzyska...
Ale męka stawała się nie do zniesienia. Organizm pragnął i cierpiał. Wasilewicz miotał się po łóżku, zaciskał dłońmi głowę.
Dotknięto jego ramienia. Stał nad nim lekarz.
— Proszę pana, mogę dać panu małą dawkę. Będziemy tępili przyzwyczajenie powoli.
Wasilewicza dotknęło traktowanie go, jako bezwolnego chorego. Obudziła się w nim dawna duma i dzielność mężczyzny. Powtarzał sobie z kresowym uporem:
— Cóż u licha, mężczyzną jestem przecie...
Odpowiedział więc odmownie. Ale po chwili po członkach jego przebiegły drgawki. Na ustach ukazała się piana. Dostał konwulsji.
Kiedy puściły go straszne kleszcze i leżał bezsilny, lekarz nachylił się nad nim znowu:
— Proszę pana, jednak może małą dawkę.
— Nie trzeba, — odmówił Wasilewicz z dawną energją.
Zdawało mu się, że każde zażycie kokainy oddala go od żony.
Lekarz wyszedł i wrócił, niosąc dawkę narkotyku.
— Nie radzę panu przerywać tak odrazu. Oto kładę koło pana małą dozę. Proszę u ciec się do niej, kiedy już będzie nie do zniesienia.
Wasilewicz został sam. Usiadł na łóżku i chciwie patrzył na narkotyk. Wyciągnął ku niemu trzęsącą się rękę. Ale w oczach mu stanęła twarz żony, oniemiała w boleści, kiedy patrzyła na niego i na pannę Antoninę.
Przywoływał tę twarz znowu i znowu. Rozumiał