Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Oderwał się od samego siebie. Ukołysała go noc.
Poczuł nieznośne swędzenie w rękach i nogach. Drapał się paznogciami aż do zdarcia skóry. Niepokój opanowywał go, nie mógł ani na chwilę zostać bez ruchu. Potem poczuł ziębienie i słabość. Depresja stawała się nie do zniesienia. Zdawało mu się, że pod drzwi skrada się Szyrwitz i pokazuje drogę chłopom z za kordonu, by go zamordowali. Czekał, oblany zimnym potem. Zaraz otworzą się drzwi. Przeżywał wbijanie nożów w ciało... Upadł znowu, targany drgawkami.
Kiedy przyszedł do siebie czuł w żyłach zimny płyn, a pod skórą — poruszające się robaki. Błysnęła mu myśl zbawcza... Zabić się... Przerwać tę mękę.
Na chwilę ustało. Ale za to w pokoju, na podłodze, na stole, na ścianach zaroiły się drobne pająki i żuki. Przebiegła mysz mikroskopijnie mała. Zdziwił się, że dojrzeć ją może.
Znalazł nakoniec nad ranem ulgę w śnie. Kiedy się obudził, czuł, że z kokainą już koniec.
Przywoływał przed siebie twarz żony, ścierał z niej miękką dłonią surowy sąd i naganę. Marzył, że przyjdzie się uśmiechnąć do niego.
I przyszła rano. Stanęła niepewna w drzwiach. Podniósł się na jej spotkanie, blednąc. Zebrał całą męską dumę, by nie okazać osłabienia zrujnowanego organizmu.
Trzymała pęk mieczyków różowych, takich, jak rosły w oranżerji w Wasilewie. Zasłaniała pąkami usta i część twarzy pod trójkątnym kapelusikiem, sama także różowa. Podeszła szybko. Położyła mu kwiaty na dłoniach...