Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



XXIX

Przez ametystowe wrzosowisko wężowiła się ścieżka. Ginęła wśród zrudziałych paproci i wynurzyła się znów szarym skrętem z pośród borówek. Twardolistne, lśniące krzaczki sypały na nią przejrzałe jagody.
Wśród fioletowego łanu wrzosów sterczały na obraz nóg uciętych pnie zwęglone. Ale już wśród nich podnosiły kędzierzawe kopułki młode sosny.
Ścieżką szli Wasilewiczowie i Prętkiewicz, który był pierwszym gościem w Zabołotnem. Pani Poluta maszerowała, przesuwając między gałęźmi plamę swetra w żółte i brunatne prążki.
Wasilewicz szedł za nią, ochraniając jej kroki, Już nanowo był przewodnikiem i opiekunem.
Prętkiewicz kroczył naprzód z Anią. Znaleźli właśnie pod brzózkami kozaka z czerwonym kapeluszem i kłócili się, kto go pierwszy zobaczył.
Dywan borówek się skończył. Zaczynał się żółty pas okopów. Szczerego piasku jeszcze nie zdobyła szturmująca roślinność. Zdążyła zaledwie wedrzeć się na zbocza okopów, oplecione wikliną. Przekwitłe wierzbówki, żółte mlecze i ostra trawa porosły wnętrza rowów strzeleckich i półwyspami wpełzały na płaski, żółty grzbiet okopu. Jeszcze rok, albo dwa i znikną blizny zadane w pierś lasu.
Oto, jak symbol krwi przelanej, rozkwitają gdzieniegdzie na okopach czerwone jarzębiny. Kołyszą liśćmi,