Trucizny/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział XXVII
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII

Wasilewicz pił od rana i nie mógł się upić. Szarpała nim męka. Na ścianie jego pokoju wisiała ikona Iwierskiej Bogarodzicy. Patrzył na tę ciemną twarz. Na hieratycznie złożone ręce. I nie mógł przylgnąć. Nie mógł przylgnąć.
Od dzieciństwa wrósł w niego kult Matki Boskiej, którego żadne radykalizmy nie potrafiły osłabić. Wraz z upadkiem swym zaniechał praktyk religijnych. Modlił się rzadko i nie doznawał pociechy, bo za momentem skruchy nie szło odrodzenie. Piękne porywy, nie scementowane czynem, rozwiewały się bez śladu, jak puchy dmuchawca. Były nastroje, które nie wrastały w miąższ życia.
Ale miłość po katolicku pojętej Matki Bożej przetrwała. Nie stwierdzana, nie podsycana tkwiła gdzieś w nim podziemnymi korzeniami. Trzeba było ją wyrwać i wpisać w serce obcemi literami obcy kształt. Wyrwać ze siebie kształt wiary, spojony z polskością. Wiązania poszarpane krwawiły. Łkała rozpacz i bezprzytułek. Wyrywał ze siebie wiarę dzieciństwa, jakby własnemi rękami wyjmował ze siebie serce z rozciętej piersi.
Męka była tak wielka, że chwilami mąciła mu się myśl. I powstawało w nim zbawcze pragnienie: oszaleć, stracić świadomość. Wtedy nie będzie odpowiedzialny. Nie dopełni obietnicy...
Kiedy ksiądz Justyn i pani Poluta, zamówiwszy pokój w sanatorjum, zadzwonili do mieszkania Skrzeżetowicza, otworzył im sam gospodarz. Był smutny i zatroskany. Owsiane jego wąsy zwisały w dół. Ujrzawszy panią Polutę, ucieszył się niepomiernie.
— Nasza pani przyszła, — powiedział, całując ją w rękę, — dzięki Bogu. Zaraz pani zrobi porządek.
— Zdawało mi się, że nie będzie pan sobie życzył mojej interwencji, — odparła pani Poluta z urazą.
— Uchowaj Boże, wzdychałem do interwencji pani. Ale, jak to mówią: nie pchaj palca między drzwi. Gdzież ja mogę w takich sprawach... Joachim nie darowałby mi. A ja patrzeć na to nie mogłem. Muszę na niego oczy podnosić, muszę mieć wysokiem moje ukochanie. On mnie prowadzi tutaj na ziemi. I złamał kostur przewodnika, i podarł na strzępy płaszcz wodza...
Skrzeżetowicz płakał gorzkiemi łzami. Zresztą czuć od niego było alkoholem. Widocznie uczestniczył w libacji Wasilewicza.
Za zamkniętemi drzwiami rozległo się spazmatyczne łkanie.
Pani Poluta zadrżała, poznawszy głos.
— Co tu u was się dzieje? — zapytała.
— Rozstajemy się z wiarą katolicką. Zaraz ma przyjść panna Antonina i zawieźć nas do popa. Bierzemy z nią ślub.
— I pan także?
— To jest Joachim, a ja w roli świadka. A z Białorusinami — koniec. Krzewimy kulturę zachodnią. Odżegnaliśmy się od zgniłego wschodu. Tem ciężej rozstać się z Madonną. I kłaniać się bizantyńskim ikonom.
Płakał obficie, ocierając łzy rękawem, przez reminiscencję z dzieciństwa.
Pani Poluta zebrała się w sobie, otworzyła drzwi i weszła do pokoju Wasilewicza. Klęczał na ziemi i bił o ziemię pokłony przed prawosławną ikoną. W przerwach żegnał się trzema złożonymi palcami i bełkotał:
— Hospodi pomiłuj... Bogorodzice, Dziewo radujsia...
Pani Poluta podeszła do niego, podźwignęła go z ziemi.
— Joasiu, wstań...
Wasilewicz nie wstawał, ale płacząc uchwycił jej ręce, jak dziecko bezbronne, czepiające się matki.
— Poluta, Poluta... Dlaczego mnie zostawiłaś samego? Dlaczego mnie oddałaś? Poluta, wróć...
— Już cicho, cicho... Wróciłam i nie odejdę.
— Musisz odejść Poluto, musisz. Dałem jej szlacheckie słowo honoru, że się z nią ożenię.
— Jest pan chory i nieodpowiedzialny, słowo honoru pana nie obowiązuje — wmieszał się ksiądz Justyn, który wszedł za panią Polutą.
— Tak ksiądz mówi? To pewnie i prawda, — zaczął bełkotać Wasilewicz. Nastąpiła reakcja i alkohol zaczął go zmagać.
Pani Poluta z księdzem sprowadzili go do samochodu. Samochód ruszył. Skrzeżetowicz stał na chodniku i patrzył za nimi, bardzo zadowolony.
Świeże powietrze orzeźwiło Wasilewicza.
— Dokąd to ja jadę? — zapytał.
— Do lecznicy. Jest pan chory. Tam przyjdzie Ania, — odpowiedział ksiądz.
— To dobrze — mruknął Wasilewicz — już dawno jestem chory. I Poluta niech przyjdzie. Poluta koniecznie niech przyjdzie. Chcę dotknąć jej złotych włosów.
Samochód zatrzymał się przed sanatorjum. Portjer pomógł wprowadzić Wasilewicza. Byli w pokoju z białemi meblami. Za oknem okrąglił się zielony wierzchołek kasztanu.
Posługacz pomógł położyć do łóżka nieprzytomnego Wasilewicza. Zasnął ciężkim, pijackim snem.
Pani Poluta siedziała nad mężem. W jego twarzy pomiętej i napiętnowanej namiętnością, w żałosnem skrzywieniu ust była wypisana potworna historja dusz powojennych.
Ale w tej istocie, w której dusza została utopiona w zmysłach, dusza ta żyła i strasznie męczyła się w okowach. Chciała się wyrwać i nie mogła. Nie miała energji, by natężyć wolę i niski popęd do perwersyjnej rozkoszy przezwyciężyć.
Wasilewicz zaczął się rzucać w delirium tremens. Szarpał się i bił głową o niklowe pręty łóżka.
Pani Poluta z siłą nadprzyrodzoną, przytrzymywała go na łóżku, aż słabł i znowu zapadał w sen lub odrętwienie.
Przyszedł lekarz, niosąc środki przeciwalkoholiczne.
— Pani się tu zmęczy — powiedział uprzejmie, — proszę ustąpić swego miejsca naszemu personelowi. Oni umieją obchodzić się z takimi chorymi.
— Panie doktorze, wolę z nim zostać. Możeby do tego nie doszło, gdybym nie ustępowała miejsca przy nim nikomu.
— Jak pani sobie życzy, — odparł lekarz, spoglądając na nią z sympatją, — troskliwość o męża należy, w każdym razie, do rzadkich zjawisk w naszem społeczeństwie.
Pani Poluta została sama. Jak przywołać pomoc, by ta dusza zesłabła i chora wyszła z ucisku materji i znowu wyzwoliło się ukryte w niej anielstwo?
Położyła się krzyżem na ziemi. Wszystka cielesność w niej zamarła, roztopiła się w jasnej mgle, która otoczyła ją zewsząd. Była nieważka i pomimo cierpienia — szczęśliwa.
Natężała wolę. Zabijała w sobie po kolei wady i grzechy powszednie. Oczyszczała się, jak przed Komunją w sakramencie pokuty.
Wysilenie rosło w niej, potężniało, stawało się stalową dźwignią. Przywoływała poruszenia z góry. I czuła, jak prąd niewidzialny zlał się z jej wolą i przez nią jak przez przewodnik trącił odrętwiałą duszę chorego.
Wołała z głębi duszy. Powtarzała wszystkie znane modlitwy. Wyrastały w niej nagle antyfony i hymny poetyczne, niezrozumiale piękne, jak kwiaty nieznane na grzędach zachwaszczonych. Biła natrętną, monotonną prośbą o stopnie ołtarza, który widziała przed sobą w wyobraźni. Był to ołtarz biały, zarzucony różami i biały stał na nim Chrystus.
Nagle przerwała monotonję błagań. Zanurzyła się w adoracji, jak w olśniewającem promieniowaniu. Rzucała apostrofy chwalby, zachwytu, miłości jak kwiaty w stos, rosnący bez końca, zasypujący stopnie ołtarza, na którym zwidywał się jej Pan. Mówiła do Niego wpatrzona w Oblicze, jako słońce.
— Bądź pochwalony, bądź pochwalony... Ty sam dasz, jeśli zechcesz... Bądź pochwalony Przecudny, Niewymowny, Jasności i Siło, Miłości bez granic, bez zastrzeżeń... Kocham Ciebie, jako zdołam, kocham... kocham...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.